poniedziałek, 23 grudnia 2013

Miłosierdzie gminy XXI (z tomu "Lekcja języka londyńskiego")


– Kurwa! Znowu jestem spóźniony!

Był jak mawiało się niegdyś, wtedy, kiedy jeszcze używało się słowa „niegdyś”, jak gradowa chmura.
Który to już taki poranek? Szósty rok? Nie rejestrował pór roku, nie niosły bowiem żadnej nadziei – lato nie zapowiadało wakacji, a zima to nie były już śnieżne bałwany, kule, dźwięk dzwoneczków przy saniach i górskie widoki.
Czas – przebiegał jak brudny, kaleczący, lepki piasek między palcami. Piasek przyklejał się i przywierał do każdej myśli, zmieniał nawet te, które już były, i piętnował te, które dopiero będą, na wiele lat do przodu.

„A miało być tak pięknie! Inspirująca praca dla dobra ludzi, poczucie misji i dobra płaca” – szydził ze swojej wrodzonej naiwności.

A teraz? Spojrzał na swoją zarośniętą twarz. Ledwo ją widział, nie tylko z braku snu i odpoczynku, ale i z powodu znacznej krótkowzroczności. Niestety okulary stracił parę dni temu. Właśnie siedział przy biurku, pisząc tekst, jaki to dobrobyt teraz mamy, nie to, co było za komuny, i zdjął na chwilę z nosa okulary, żeby przetrzeć utrudzone oczy i poprawić wiadro, z którego obok jego biurka, z nieszczelnego i starego okna spływała po parapecie deszczówka, a tu pojawił się redakcyjny kolega – nie dość, że strącił okulary, to je jeszcze zdeptał! Tragedia! Mówiąc „sorry”, szybko uciekł.
A w kieszeni, tydzień po wypłacie – wiadomo – już nie ma, jak zwykle, ani grosza. Tyle dobrego, że długi spłacone, u życzliwej pani Ani z jadłodajni „Biedronka” też. I już nie ma nawet na bilet na autobus, a co dopiero okulary!

Pochylił się prawie nosem do samego lustra, zaczął skrobać tępą żyletką po policzkach i szyi. Krwawił chwilę potem.
– Kurwa... kłamcy – wykrzykiwał sam do siebie.
Okazało się, że kilkucentymetrowa piramidka, która miała czynić cuda, także ostrzyć tępe żyletki, była o dupę potłuc.

A teraz jeszcze trzeba było umyć zęby, ale czym? Wiedział, że od tygodnia w tubie już nie ma pasty, ale od czego jest się inteligentnym człowiekiem z wyższym wykształceniem? Zbawcą niewyedukowanego społeczeństwa, nie bójmy się powiedzieć – ciemnogrodu? Ma się rozumieć, zbawienie jak zwykle przyjdzie etapami, nie zaraz dla wszystkich, po czasie chwilowych wyrzeczeń i zamieszania. Czyli jak zwykle i jak zawsze.
Rozciął tubę nożyczkami i wyskrobał łyżeczką jeszcze na jedno mycie.

Teraz już było dużo łatwiej. Droga do pracy jest w linii prostej ze cztery kilometry, nie można się zgubić nawet bez szkieł na nosie, a później już rynek, na którym wysiadywali od rana mężczyźni w dresach, które dostali od kogoś – więc zaroiło się na rynku od cherlawych niby sportowców, którzy mieli na ubraniach napisy – „Reebok”, „Adidas”.

– Daj pan siedemdziesiąt groszy do wina, tyle nam brakuje – prosił dziennikarza niewielki mężczyzna, najwyżej trzydziestoletni, wyglądający jednak na pięćdziesiąt, z niepełną zagrodą przednich zębach.
– Ja dopiero wróciłem z więzienia i ... – jakby zaczął grozić.
– Nie mam – odpowiedział dziennikarz i bardziej postawił kołnierz spranej jeansowej kurtki, niegdyś zdaje się czarnej, a teraz szarej.

To takie z kieszeniami na metalowe guziki były przedmiotem marzeń za komuny. To w takiej od zawsze chodził Wielki Więzień, Mistrz Pióra i Założyciel, Wielki Wydawca, który trzęsie sumieniami inteligentów i narodu, nieomylnie decydujący o tym, co jest prawdą, kto jest plugawcem i antysemitą, kto będzie sławny, a kto na zawsze zapomniany. Ale naród jak to naród – niewdzięczny jest, rasistowski i głupi. Szkoda gadać... Tylko najinteligentniejsi potrafią zrozumieć, że aby było lepiej, najpierw musi być gorzej.

Raz w roku dziennikarz mógł Mistrza, Nauczyciela, Pisarza wraz z setkami innych pracowników zobaczyć z daleka na zjazdach firmy – jak mawiali najbardziej gorliwi – Mateczki – wysłuchać jego Proroka słów:
– Pracujecie w pierwszym wolnym medium!
Aplauz! Aplauz! Aplauz! Klaszczą prawice... nawykłe tylko do stukania w rozchybotane klawiatury.

Zdanie to później powtarzali pomniejsi wykonawcy jego myśli, uzupełniając: „Pracujesz w pierwszym wolnym medium! Czy to do ciebie dociera!? A ty pytasz o podwyżkę?! O podwyżkę!”
O zaiste, drodzy Państwo, są jeszcze na tym świecie i banalni ludzie! Są!

A czasami ktoś dostępował nadzwyczajnego zaszczytu:
– Szefie, to Krzysiek z Kielc.
Wielki Szef: – Co tam, Krzysiek, słychać w Kielcach?
Krzysiek o mało nie zemdlał z wrażenia! Mówiła do niego legenda, być może przyszły laureat Pokojowej Nagrody Nobla i chuj wie jeszcze czego, zwiastującego na koncie Wielkiego Szefa, kolejne setki tysięcy dolarów!
– OK... OK. Szefie.. Tylko... Wiesz... U nas...
– Nie zawracaj Szefowi głowy takimi sprawami dziś. Dziś jest święto. Święto naszej firmy, „Mateczki”.
– Tak rozumiem. Rozumiem – zanim się wyjąkał, Krzysiek już widział plecy Wielkiego Szefa i słyszał: – To jest Grzesiek z Rzeszowa...
– Co tam, Grzesiek, słychać w Rzeszowie?
– OK... OK. Szefie... Tylko... Wiesz... U nas...

A później już nic nie słyszał – szumiało w głowie lejące się litrami najtańsze piwo, przekąszane chlebem ze smalcem i ogórkiem, w towarzystwie dziesiątków facetów w takich samych czarnych, jeansowych kurtkach i niezbyt pięknych, ładnych trzeba przyznać – też nie – co najgorsze kobiet. I pary poszły w wir tańca i inne wiry. Oj! Co to było! Chudy stażysta prosił do tańca panią Prezes! Drugi po Wielkim Szefie młodą praktykantkę w wyciągniętym swetrze! Kolega redakcyjny koleżankę. Słowem bal ... nad bale. A jakiś czas potem i chrzciny i redakcyjne legendy o wielkiej miłości, która tak nagle spadła jak grom albo niczym kilka piw i pół litra na głowę...

Rano, kiedy rozsadzało mu czaszkę i nawet nie wiedział, jak wrócił ze stolicy, pierwsze słowa, jakie usłyszał:
– Co to za sianie defetyzmu? Z takimi pytaniami do Szefa? Co ty, kurwa, sobie wyobrażasz? Jak ci się nie podoba, to wypierdalaj! Na twoje miejsce są dziesiątki chętnych. Zobacz, ile mam podań! Pełną szufladę! – dowodził słusznie Mniejszy Szef Krzysztofa. Malkontenctwo bowiem trzeba tępić w zarodku. W zarodku.

Ale teraz Krzysztof śpieszył się, jak mógł. Deszcz nagle przeszedł w lepki deszcz ze śniegiem, jak to niekiedy zdarza się w grudniu. Jutro będzie Wigilia Bożego Narodzenia. Na Rynku przyozdobiono drzewka tysiącami migoczących lampek. Na Krzysztofa już czekał surowy wzrok Mniejszego Szefa. Na szczęście wszedł równo o ósmej trzydzieści...

– Co tak późno? Kiedy do kolegium się przygotujesz? Masz jakiegoś newsa? Nie masz? – odzywa się Mniejszy Szef.
– Ja was wszystkich na zbity pysk wywalę! Z kim ja pracuję?! – motywował także i innych Mniejszy, choć wysoki. I kto mógł, schodził mu z drogi. Każdy go zresztą rozumiał – przyjechał ze stolicy, a tu było jak zesłanie. Akurat dlaczego na „zbity”? – rozwiązywał intensywnie problem językowy Krzysiek.

W końcu strudzony Mniejszy wysoki mógł zarzucić nogi w wyglansowanych starannie, trzeba oddać prawdę – czysty z niego chłop – butach na biurko, napić się kawy i poczęstować tortem podanym przez czujnego na każdy gest zastępcę.

– Pójdziecie na spotkanie wigilijne do tej nowo otwartej noclegowni. Wiecie gdzie... I szybko mi wracać, bo jest kupa roboty. A jak się ktoś spóźni, to go w dupę kopnę! – zarządzał sprawnie, zadowolony już Mniejszy Szef. Przypomniał od rana, że porządek i idące zanim posłuszeństwo, to rzecz bardziej święta od świąt i jakie jest miejsce każdego w zaprzęgu.

Wyszli. Dziennikarz i Paweł fotoreporter. Wsiedli do zdezelowanego malucha. Dziennikarz wsiadając, uderzył głową w ramę mikroskopijnego auta. Guz jak byk!
– Kurwa, to przez to, że nic nie widzę...
– Wybacz, ale ja też nie mam pieniędzy i nie mogę ci pożyczyć – tłumaczył się Paweł. Maluch zarzęził, ale w końcu odpalił.
– No, mamy szczęście dzisiaj – powiedział Paweł. Dobry z niego jest chłop. Podzielił się teraz rogalikiem. Śniadanko zaliczone. Teraz była szansa na obiad!
– Słuchaj, Paweł, ja dopiero widzę z odległości mniejszej niż metr, mnie weź tam za rękę i podpowiadaj, kto do nas mówi.
– OK.

Ale szczęście nie może trwać przecież wiecznie, a fortuna się przecież kołem toczy. Niekiedy wyłysiałą oponą, a nawet czterema – każda z innej parafii, nie licząc zapasu. Trzy przecznice przed noclegownią maluch zawył, umilkł i na dobre zamarł.

– No to pchamy. Nie ma innego wyjścia – mówił Paweł, który znał doskonale swój samochód, na jego szybie nakleił dumne logo „pierwszej wolnej” i wiedział, że już od dawna połowa silnika dawała dramatyczne sygnały, które on ignorował.

Pchali. Pchali. Pchali. W błocie i słocie. Słocie i błocie. Błocie pośniegowym i poślizgowym, i lepkim śniegu. W pisku hamulców. Przez skrzyżowania, ulice i uliczki, uliczeczki.

– Jakie ja mam szczęście, że ty ze mną pojechałeś, a nie Iwona – nie tracił ducha Paweł. – Jakie mam szczęście...

Pchali. Pchali. Filozofowie spokoju wśród trąbiących na nich innych kierowców, którzy mieli w końcu szansę odreagować swoje stresy.
– Kurwa! – krzyczeli przez opuszczone okna. – Do rowu z tym rzęchem! Do rowu! Kurwa! Wypierdalać!

W końcu dopchali, mokrzy od potu i deszczu ze śniegiem, pod świeżo wymalowany budynek. Weszli, pachniało farbą. Jak przez mgłę dziennikarz widział lśniące parkiety i piętrowe metalowe łóżka, jak w wojsku.
– Prosimy dalej! Prosimy! Są jeszcze miejsca przy stołach – zapraszała radosna, grubawa starsza pani, zdaje się tutaj kucharka.
– To my już... kurwa, tak nędznie wyglądamy? – szepnął do ucha dziennikarza Paweł. I żeby zatrzeć ochlapane błotem wrażenie, wyciągnął z obszarpanej torby lśniący na czarno długi niczym koński penis, obiektyw.
– Ja panów bardzo przepraszam... – zmieszała się kobieta. – Panowie z mediów?!

I już osobiście posadziła ich przy honorowym stole, ustawionym niczym ołtarz w kościele, przy którym siedzieli już biskup i kilku pomniejszych księży, wojewoda, urzędnicy od pomocy biednym i inni. Dziennikarz i fotoreporter usiedli obok prezydenta. Naprzeciwko mieli przed sobą rzędy stołów, za którymi oczekiwali nadpsuci życiem i pożółkli jak stary ząb mężczyźni o czerwonych nosach i poodmrażanych dłoniach, ze zrogowaciałymi paznokciami o czarnych obwódkach, mrowie głów nienawykłych do czesania, które zdobiły odświętne przedziałki. Niekiedy spod rękawa mignął więzienny tatuaż – sylwetka nagiej kobiety i nieśmiertelne PSM. Albo data pierwszej kopulacji. Ech... To były czasy.... Byli to robotnicy, którzy przyjechali do miast w 70. latach XX wieku. A i niekiedy trafił się były nauczyciel czy pracownik kultury, który nieroztropnie wybrał niegdyś taki zawód i teraz na emeryturze przymierał głodem. Chciałoby się powiedzieć, dobrzy ludzie – dureń sam sobie winny.

Dziennikarz nie za wiele widział, czuł raczej zapach niezbyt czystych ciał, szorowanych naprędce szarym mydłem i nieskazitelny zapach garniturów i wody kolońskiej od Armaniego, Bossa, Kleina, dyskretny urok dobrze wydanych pieniędzy swoich najbliższych towarzyszy. Ktoś rozważnie uchylił okno. Przyjęli to z niemą wdzięcznością, ci zza „ołtarza”.

– W taki dzień, w Wigilię Bożego Narodzenia, nikt nie może czuć się opuszczony. Bóg bowiem o wszystkich pamięta. Oto narodził się Jezus, też biedny i opuszczony wówczas jak wy, jak my... – przemawiał pięknie rumiany biskup, wszyscy wiedzą, ludzkie chłopisko z którym i ten najmniejszy z nas mógł podejść i zamienić słówko.

Lecz jak tu ogarniać święte i prawdziwe słowa, kiedy nosy bezdomnych same poczęły łowić zapachy dochodzące z kuchni – zupka grzybowa (mniam...), zapach wysmażonej na rumiano rybki, kluski z makiem i pierogi! Mój Boże – kiedy to takie ostatnio jedliśmy? I kompot ze śliwek!

Później przemawiał prezydent, o tym, że gmina nikogo nie opuści w potrzebie. Ale jaką konkurencję słowa te stanowią dla mis gorącej zupy, którą zaczęły wnosić kucharki. Nie zabrakło też opłatka, którym ze względu na ciżbę dzielono się tylko z najbliżej siedzącymi. W końcu słychać było tylko mlaskania i siorbania.

– A pan prezydent gdzie spędza święta? – zagaił inteligentnie dziennikarz.
– Muszę odpocząć i pobyć z rodziną. A pan?
– A... pojadę na narty do Austrii – zażartował dziennikarz.
– To może się spotkamy? Bo ja też będę w Wigilię w Austrii... Owszem, bardzo chciałbym być w tym czasie w naszym mieście, ale synowie to zapaleni narciarze... Rozumie pan. Trzeba dbać o rodzinne więzi.
– Mój kolega żartował... My jak zwykle na posterunku w święta. Może jeszcze raz w noclegowni? Kto wie? – rzucił Paweł, który już  „zapisał”, co miał zapisać i też zabrał się ostro do grzybowej.

Zobaczą jutro ludzie na pierwszych stronach gazet, usłyszą w rozgłośniach radiowych jak elitom nie obce są problemy biednych! O! Jest i telewizja. Pan redaktor usiądzie tutaj! Prosiemy!

Tymczasem trwały przy honorowym stole uczone dysputy. Co będzie dalej? Co będzie choćby z tradycyjną polską Wigilią? – frasowała się wówczas nie jedna mądra głowa. Niestety upadek obyczajów! Nadzieja tylko jeszcze w starej gwardii i w garstce młodzieży. Iskierka nadziei jak lampka na choince, która błyskała z kąta.

Na koniec do stołu podszedł jakiś łysawy mężczyzna w zielonych, sztruksowych spodniach i sfatygowanych, niegdyś białych, ale całkiem jeszcze dobrych, adidasach, które zostawił koło śmietnika jakiś miłosierny człowiek.
– Dobrzy panowie... mam pytanie?
– Słucham? – spytał prezydent.
– Czy panowie... będą jedli tego makowca, bo na naszych stołach takiego nie ma...
– Proszę brać. Proszę... – zachęcali panowie.
Jak jeden mąż dziesiątki konarzastych rąk łapczywie sięgały do pańskiego stołu, zrazu nieśmiało, później coraz dzielniej sobie poczynając. Po chwili był oczyszczony do ostatniego okruszka.

– To my jutro na dworcu. Jak co roku – na pożegnanie rzucił do towarzyszy jeden ze smakoszy makowca.
– Jak zawsze... Józuś... Jak od lat...

Zebrał się pośpiesznie i kwiat miasta, a w zasadzie świąteczny stroik, zdobny w kolorowe bombki.
– Pan też teraz na Wigilię do Narodowego? – do dziennikarza zwrócił się wojewoda. – To chętnie podwiozę... Chętnie...
– Tak. Tak... Teraz spotkanie z twórcami... Dziś ani chwili wytchnienia nie ma... Ani chwili... Ale cóż zrobić. Cóż...  A mówię panu, dyrektor Narodowego, ten to zna się na kuchni, jakiego wyśmienitego tam podają sandacza! Palce lizać... Palce lizać... – delektował się już prezydent.

Pomknęły limuzyny.

A kiedy następnego dnia dziennikarz siedział przy wigilijnym stole, zapikał jego telefon. SMS.
„Załatwiliśmy ci pracę w Anglii. W Londynie. Kierowca. Wszystkiego «najlepszego!»”

I wiedział, że zaczęło się dla niego nowe życie. Słyszał wokół „Bóg się rodzi”. I płakał ze szczęścia.

Kielce, 2000

niedziela, 15 grudnia 2013

Ostatnia Wigilia ("baśń polska", z cyklu "Ukryte poematy")

I.
Bary nie wiedział, że jest Wigilia Bożego Narodzenia. Mróz (oj... dawno takiego nie było), z minus 30 stopni.
- Jak sam „sk…” - obrazowo zauważyli okoliczni sędziwi prorocy, o roztrzęsionych rękach, ale spokojnych sumieniach, pod sklepem z najtańszymi winami.
Pies od dawna szukał jakiegoś ciepłego kąta, który czuć by było choć trochę starym drewnem. Nie znalazł. Ostatnie stare przybudówki wyburzono już latem. Rok za rokiem powoli wypychały je okazałe, nowoczesne mieszkania. Próbował się nawet dwa razy wcisnąć do ciepłej klatki schodowej (raz mu się to udało kiedyś i pysznie wyspał się na wycieraczce), poprzez uchylone w pośpiechu, przez ludzi z pełnymi siatami pachnących rzeczy, drzwi. Ale za każdym razem go przeganiano. Nawet raz dostał boleśnie zamykanymi drzwiami w pysk. Zebrał też i kopniaka, ktoś bowiem był nad wyraz odważny i nie przestraszył się jego wzrostu. Tylko zadudniły wychudzone psie żebra.

 Znowu zaczął prószyć śnieg. Skrzypiał pod ludzkimi stopami.

- Tato, czy to prawda, że w Wigilię zwierzęta mówią?
- Zwierzęta nie mówią. W ogóle nie zawracaj głowy teraz. Mama czeka  - odpowiedział masywny mężczyzna i pełną siatką prawie zepchnął Barego pod nadjeżdżające auto. Ten zdążył tylko skulić ogon i położyć uszy po sobie. Auto minęło go o zapchlony włos. Kierowca gwałtownie zahamował. Otworzył drzwi i darł się nie wiadomo do kogo:
- By mi kurwa, zderzak zniszczył! Jebana łajza!
Po czym gwałtownie ruszył. Klient czekał!

W tym momencie na sekundę - mawia się - pies i pięcioletnie najwyżej dziecko spojrzeli sobie w oczy. Chłopiec dojrzał ból, lęk, ale i zaciekawienie. Pies zamachał nieśmiało ogonem. Chłopiec chciał go nawet pogłaskać, ale ojciec...
- Zobacz jaki on brudny i nie wiadomo na co chory. Jeszcze cię ugryzie. Pamiętaj na całe życie: psom się nie wierzy!

Za jakąś godzinę ustał ruch. W oknach bloków rozbłysły światła choinek. Bary z ciekawością patrzył w jedno z nich – najniższe, na parterze, które było kilka metrów, patrząc z chodnika, najwyżej ze cztery. Ujrzał w niej twarz tego samego chłopca z ulicy, który wyglądał (odświętnie) w poszukiwaniu pierwszej gwiazdki. Jeszcze raz spotkały się ich oczy. Chłopiec pomachał mu ręką i... Zabrała go matka i zasunęła firankę. Nawet na ulice dochodził głos kolęd.

Chłopiec: - Mamo ja chciałbym mieć psa!
Ojciec: - Nie zwracaj głowy. Psów nie trzyma się w mieszkaniu, są duże, śmierdzą i brudzą. Miejsce psa jest na dworze.
Chłopiec: - Jak tego tam?
Ojciec: - Jakiego? Nie zawracaj głowy.

Chłopiec nie zadawał już więcej pytań. Nawet wtedy, kiedy znalazł pod choinką pudło, a w nim... Dużego pluszowego psa...
Mama: - To dla Ciebie! Specjalnie taki duży, żeby cię zawsze strzegł! Cieszysz się?
Chłopiec: - Cieszę się mamo. A czy będę go mógł, o coś zapytać o północy?
Mama: ???
Tata: - Ten nie jest żywy.
A do mamy: - Jaki to jeszcze mały głupolek!!!
Pieszczotliwie pogładził włoski małego grubaska i sam się poklepał po wydatnym brzuchu, który ciasno opinała świąteczna koszula...

Tata: - Jeść! Jeść! Umieram z głodu! Od rana nic nie jadłem!
Chłopiec: - To ja zapytam później o coś tamtego.

Mama: - No, za dobrze was karmię.... – powiedziała wyraźnie zadowolona z siebie Mama, spoglądając z uwielbieniem na syna i jego tatę. Miała się do czego przytulić kobieta!

Połamali się opłatkiem. Jak setki innych dobrych, ale i tych zaradnych ludzi.

Bary spojrzał ostatni raz Chłopcu w oczy. Zerknął jeszcze na zasuwaną firankę. I... położył się tuż, tuż, na mikroskopijnym, w powodzi betonu, trawniku obok rachitycznego bezlistnego drzewka. Zwinął się w kulkę. Przykrył nos ogonem. Zamknął oczy. Głęboko westchnął. Jego nędzne futerko zaczął przykrywać biały śnieg. Zaczęło mu być pierwszy raz od niepamiętnych dni nawet trochę cieplej. Nawet tutaj dochodziło: „Bóg się roooodzi!”, „Byyyydlątka klękają”. A Bary nawet już leżał...

II.
Kilka godzin później mróz się jeszcze wzmógł! Przed północą, na ulicy zaroiło się od strojnie ubranych rodzin. Dopisywały humory zwłaszcza panom. Dzieci bawiło robienie śladów na niezmąconym niczyimi krokami śniegu. Tej radości i piękna nie mącił nawet widok niczyjego psa. Zwłaszcza, że ten spokojnie leżał. Dzieci robiły kule śniegowe i rzucały także i w dorosłych, a i jakiś odważny, „Zuch chłopak, wyrosną z niego ludzie!” – w psa. Wszyscy zmierzali do zimnego kościoła, gdzie w stajence jeszcze raz urodzi się malutki Jezus. Ktoś nawet specjalnie, dosyć ostrożnie, trącił psa w nos czubkiem wyglancowanego na błysk świątecznego buta. Ale pies nie „odpowiadał”.
Chłopiec też wyszedł przed blok, z mamą, która nosiła w brzuchu siostrę, tatą i dziadkami. Zatrzymał się przed rachitycznym drzewkiem.

Dostrzegł to Tata i szybko go pociągnął za rękę: - Chodź już chodź! Szybko, tam Jezusek czeka!
A do mamy dyskretnie: - Skąd się to wzięło?! Mogliby to sprzątnąć, choć na święta. Za co jak k... płacę podatki!
- Ale ja nie chcę! – krzyczał Chłopiec. - Ja się go chce o coś zapytać! Chcę zapytać!
Tata: - Nie gadaj synu głupot...
Dziecko płakało...
- Coś musimy zrobić z tym... – powiedział Tata zatroskany o swojego Pierworodnego.

I kiedy wracali z Pasterki, to już szli do domu drugą ulicą, z drugiej strony bloku.
- Tato, czy on tam jeszcze jest?
- Nie synu. Na pewno sobie już poszedł.
Chłopiec jednak szybko po powrocie chciał wyjrzeć przez okno. Jednak tata mu nie pozwolił.
- Święta, a tu taki problem. Nie można mu dostarczać takich stresów – myślał głośno Tata.
Zmęczony chłopiec usnął, ale nie mógł o niczym innym myśleć. Tylko o psie, sprzed bloku.
- Coś z tym muszę zrobić...Coś.... – zasypiał także Tata i szumiało mu w głowie od świątecznego wina i wódki, pił ze swoim ojcem.

III.
Kiedy chłopiec „otworzył po raz pierwszy oczy” w ten grudniowy poranek, to „pierwsze” o czym pomyślał to pies. Ale nie mógł wyjrzeć przez okno, bo to było okno z sypialni rodziców. Bał się, żeby się nie obudzili. Na piżamkę zarzucił tylko kurteczkę i w bamboszach, które zamiast pomponów miały dwa puchate brązowiutkie szczeniaczki, cichutko wyszedł na dwór.

- Gdzie mały? Gdzie mały? – zapytał po przebudzeniu Tata.
Mama: - Nie ma go w łóżeczku? Może jest w łazience?

Wbiegli do pokoju, ale w łóżeczku leżał tylko pies-maskotka. Mama popatrzyła z wyrzutem na niego – nie upilnował! Jednocześnie pobiegli do okna sypialni. Obok drzewa na ziemi leżał Syn, przytulał małe ciałko do częściowo zasypanego śniegiem wychudzonego, wielkiego psa.

- Rany Boskie! Jeszcze się przeziębi! – krzyknął Tata, ale najgorszego, widząc nieruchome ciało pierworodnego, który miał przedłużyć jego ród, nie chciał głośno wypowiedzieć, licho bowiem jak nie spało kiedyś, tak i nie zasypia dziś!
Wybiegł jak stał! Kołatało mu nienawykłe do sprintu serce. Dobiegł do syna i porwał w ramiona.

- Co ty robisz? Co ty robisz? Chcesz się przeziębić? Zamartwiamy się przez ciebie z mamusią – gnał z powrotem do ciepłego mieszkania Tata.
Syn z ramion Ojca: - Ja tato tylko chciałem go o coś zapytać, ale nie zdążyłem... On nie żyje… Nie żyje! Nie żyje... I nic się nie da już zrobić… Nawet Tata...

A Tata milczał przekazał Syna Mamie. Sam wybiegł ponownie. Złapał psa i wrzucił do głębokiego kontenera śmietnika. Zadudniło skamieniałe ciało.
- Teraz już będzie spokój! Będą normalne święta – rzekł z wielką pewnością Mamie. Tylko nie rozumiał dlaczego wciąż w sobie, słyszy mówiącego ludzkim głosem psa. Wciąż i wciąż...
Ale był doświadczonym przez życie człowiekiem, który to wszystko co ma, wyszarpał tymi o to, swoimi rękoma i wiedział, że nikomu o psich słowach nie powie, a i w końcu wszystko ucichnie... Jak zawsze... Ucichnie...

niedziela, 8 grudnia 2013

Najważniejsza jest… dobroć

Jeśli masz wątpliwości, czy mamy utalentowanych aktorów w Kielcach powinieneś wybrać się na… „Anię z Zielonego Wzgórza”. Dostaniesz historię, która Cię rozbawi i głęboko wzruszy. I wyobraź sobie (naprawdę ciężko to sobie wyobrazić), że jedyna garderoba jaka tam będzie zdejmowana publicznie, to będą tylko... kapelusze. Nie wierzysz?! A jednak! I ani chwili się nie będziesz nudzić!

„Anię…wystawia Teatr Żeromskiego.  To kolejne wznowienie. Szczegóły spektaklu można znaleźć na stronie internetowej placówki. (Dobrze, że jest ten internet – mogę sobie darować wstępniaka).

Wybrałem się w mikołajkowy wieczór, dzięki temu byłem z publicznością, o jakiej każda scena sobie może pomarzyć – dzieci! Spontaniczne! Prawdziwe! Dobre i zarazem… okrutne… Prawdziwa była także wichura, która szalała nad Kielcami i co chwila uderzała, budząc grozę dorosłych, w teatralny dach.

 Nie tylko publiczność się bawiła, widać, że większość aktorów także – w końcu mieli okazję, naprawdę COŚ ZAGRAĆ, w spektaklu pełnym życia, ruchu, tańca i śpiewu - wymagającym prezentacji warsztatu i talentu.
Nie będę się bawił w Pana Boga Recenzenta i oceniał grę poszczególnych aktorów, na uznanie zasługuje cały zespół! A przed reżyserem Janem Szurmiejem kłaniam się nisko.

 „Ania… „ jest zapisem świata, którego niby już nie ma. Miniona epoka. Mamy historię wrażliwej dziewczynki, którą okrutny los rzuca do sierocińca, a stamtąd „dobrzy ludzie”, przekazują ją kolejnej rodzinie, u której dziecko powinno pracą „uczciwie zarobić” na „dach nad głową i kromkę chleba”. Trzynastolatka ucieka przed mrocznym losem w świat poetyckiej wyobraźni. Znamy tę opowieść. I wiemy, że… to nie jest najgorsze, co mogło na przestrzeni dziejów spotkać samotne, bezbronne dziecko.
Wiele lat przed powstaniem „Ani…” „malarz duszy” Rembrandt, dał światu słynną „Straż nocną”. Błyskotliwą analizę obrazu można znaleźć w dokumencie "Rembrandt: oskarżam...!" Wynika z niej m.in. że sierocińce wówczas skrywały ponurą tajemnicę, odwiedzała je ówczesna elita władzy i pieniądza, a dzieci były obiektem przemocy seksualnej.

Niby tych światów już nie ma, ale.. gdybyśmy tylko zmienili kostiumy na współczesne i tylko nieco unowocześnili fabułę, dodali parę gadżetów… Przypomnijmy sobie nigdy nie rozwikłaną, współczesną aferę pedofilską w Belgii, do której nitki wiodły do kręgów najwyższej władzy… A kto był na jej tropie, zaraz spotykało go... nieszczęście. Nigdy nie wyjaśnioną aferę pedofilską w Polsce, w którą uwikłany był autorytet mainstreamu.

Pamiętam… od dzieciństwa słyszę mantrę (a żyje już wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że to KŁAMSTWO, na które łapią się kolejne naiwne, zamulone medialną propagandą, produkującą lepiej niż kiedykolwiek dotąd - „opinie publiczne” - pokolenia), że potrzeba tylko trochę czasu, a ten, a już na pewno technologia – rozwiążą problemy ludzkości, w tym dzieci – biedę, przemoc. Niestety – przemoc w małej i mega skali nadal są obecne – bo… to najbardziej opłacalna gałąź biznesu i dopóki tak będzie, nie ma nadziei na zmiany. Nastąpiła tylko zmiana opakowania… Czyż nie mawiał stary, mądry Churchill, że – „faszyści przyszłości będą nazywać siebie antyfaszystami”?
Te dzieci, co rusz oklaskujące aktorów kieleckiej sceny, jeszcze o tym nie wiedzą. Ale ich rodzice już tak – i dzielnie przygotowują je do brutalnej walki o przetrwanie, w której nie ma litości.

O czym zatem jest ta, z pozoru już lekko pokryta patyną czasu „Ania z Zielonego Wzgórza”? Jest to spektakl o… dobroci, która czyni z tego ponurego globu, świat cudów. Ten cud dostrzegł odchodzący na zawsze, stary Mateusz. Niezwykle sugestywna i wzruszająca scena. Obok finałowej - kiedy ciarki biegną po plecach i w jednej chwili uświadamiamy sobie, że oni już wszyscy umarli i my także podzielimy ich los.

Słyszałem jak jedna zatroskana mama, martwiła się, czy ta śmierć nie jest zbyt dosłowna, czy nie wpłynie negatywnie na jej pociechy? A przecież do teatru, do świata sztuki nie wchodzimy bezkarnie. Nawet dziecko.
Być może takie spektakle jak kielecka „Ania…”, to ostatnie wspomnienia „dobroci”, a teatry, kino, literatura powoli będą się stawać miejscami, które będę już tylko utrwalały, oczywiście pod hasłami modernizacji i walki o tzw. wykluczonych – dominacje tych, którzy „raz zdobytej władzy nie mają zamiaru już oddać nigdy”.
Tymczasem dzieci śmieją się i płaczą wraz z Anią i są gotowe naruszyć iluzoryczne światy sceny i widowni, świata realnego i świata kreowanego i  pobiec jej na pomoc. Ale wiem, że wkrótce się im to zmieni, zostaną tylko boleśnie praktyczni dorośli, w tym pragmatyczni jak nigdy twórcy, z rozpędu nazywani artystami i garstka outsiderów.

Ale dla tej garstki warto TUTAJ było być.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Boję się (ps. do "Oswajania śmierci")

czarne planety i czarne gwiazdy pobladły
czarny śnieg sypnie w moje usta po północy.

wtedy ojciec, jak kiedyś, staje przy moim łóżku
taki milczący i tak bardzo umarły.

zatem mocniej wciskam głowę po poduszkę.
przełykam słowa, które są we mnie, do niego.

boję się spojrzeć w jego wykąsane oczy
czarno-błękitnie jarzące się w lustra cieniu.

bo co zrobimy jak się obydwaj dowiemy
o naszym tutaj nieistnieniu?

(Ze zbiorku "Świat według mnie i jego", 1993)

Oswajanie śmierci

Trudno pisać o tej propozycji w kategoriach typowej premiery. Bo to nie było zwykłe przedstawienie. To był hołd jaki Piotr Szczerski, reżyserując „Wdowy”, oddał zmarłemu niedawno autorowi sztuki – Sławomirowi Mrożkowi, z którym w ostatnich latach złączył go los.
Reżyser zadał fundamentalne pytanie, czy da się oswoić śmierć?

„Wdowy” Piotr Szczerski, dyrektor Teatru im. S. Żeromskiego, wystawił już w Kielcach, w 2007 roku. Tamta inscenizacja przypadła Mrożkowi do gustu i wyraził opinię nobilitującą reżysera. Tę tegoroczną Piotr Szczerski nazwał reaktywacją, by za chwilę zadać sobie i widzom pytanie, czym jest właściwie reaktywacja?

Zmieniło się wiele, sam reżyser przeszedł przez doświadczenie ciężkiej choroby, a dramaturg – jak to się mawia w naszym języku, próbując oswoić ostateczność – odszedł na zawsze.
„Tym spektaklem chcę Go przywołać zbiorowej pamięci” - mówił reżyser.
„Bo co po nas pozostaje: Pamięć i... kapelusz. Albo inaczej: na pewno kapelusz, a czasem i pamięć” - dodał.

Nie będę się rozwodził na temat „meksykańskiego” sposobu podjęcia tematu śmierci i jej pojmowania. Napisano już na ten temat wiele, a najlepiej o tym opowiedział przed laty sam Dramaturg.

Zresztą nie wiem, czy to jest konieczne do zrozumienia utworu? Oddziaływuje i bez tego. Jest to tekst... zabawny, a zarazem metafizyczny i czysty, któremu niepotrzebne są towarzyszące mu zazwyczaj zawiłe przedpremierowe objaśnienia. I właśnie dzięki metafizyce wymyka się umiejętnie, spod władzy konwencji kilku zarysowanych zręcznie, banalnych sytuacji-skeczów. Tworzy własny dyktat!

I co najważniejsze jest to tekst precyzyjny. Boże! Jaka to rzadkość we współczesnej dramaturgii.... Tekst, który nie ucieka przed odpowiedzialnością, w dziesiątki nagromadzonych konotacji. Tekst, który się mierzy bezpośrednio z widzem i nie szuka wymówek w pseudouczonych dysertacjach, w języku nowomowy psychologicznej, socjologicznej i... teatralnej...


Nie będę opowiadał kanwy wydarzeń! Nie ma przecież sensu. Tytułowe wdowy świetnie zagrały Teresa Bielińska i Joanna Kacperek, a milczącą samym gestem i ruchem Wdowę-Śmierć, wyraziła Beata Pszeniczna. Panów: brawurowo zagrali: Mirosław Bieliński i Tomasz Nosiński. A Kelnera, a zarazem Mistrza Ceremonii – świetny Dawid Złobiński.

Po pięciu latach reżyserskiej nieobecności Piotr Szczerski przypomniał sobie swoje własne korzenie – są nimi: Beckett, Pinter, Mrożek.

Zadał fundamentalne pytanie: czy da się oswoić śmierć? Odpowiedział, jak zrozumiałem: nie da – można tylko ze zrozumieniem i wdziękiem poddać się jej woli.

A być może najlepsi z nas, wojownicy i dotknięci czymś co niektórzy nazywają błyskiem „oświecenia”, kiedyś w nagrodę, wynegocjują ze śmiercią – czas i miejsce pożegnania?

Słynny kapelusz Mrożka, leżał, na stoliku w czasie przedstawienia, a kto był uważny to czuł, że spod niego dyskretnie zerka sam Mistrz. Ale nikt nie miał odwagi spojrzeć wprost - żeby w kapelusza cieniu, nie dostrzec czasem nieistnienia.

sobota, 2 listopada 2013

Dzień Zaduszny Polski (wiersz zdaje się)

Kaci wspominaja ofiary:
"Takie były czasy. Tak trzeba było.
Każdy by tak zrobił".

 

Bliscy ofiar wspominają katów:
"Niech Bóg im wybaczy...
A ludzie.... Ludzie... nigdy nie zapomną ".

środa, 30 października 2013

Grób (prozy, z cyklu - "Ukryte poematy")

Powiało złoto-czerwonymi liśćmi, jak to może się zdarzyć tylko „u nas” w listopadzie. Kobiety zauważyły to, daleko za oknem swoim dalekowzrocznym spojrzeniem.
Powiało różowo-białymi płatkami kwiatów jabłoni, jak to może się zdarzyć tylko „u nas” w maju. Kobiety zauważyły to, daleko za oknem.
Znowu powiało ("Który to raz?") złoto-czerwonymi liśćmi, jak to może, to może się zdarzyć tylko „u nas” w listopadzie. Kobiety zauważyły...

„Och... żeby kiedyś w taki ciepły, słoneczny dzień.... – być może pomyślała jedna ze starszych pań, 72-letnia Julia, schludna, grubawa kobieta, z pomiętą twarzą i siwymi rzadkimi włosami, które kiedyś były kruczoczarne i tak gęste, że łamały się na nich przy czesaniu najtwardsze kościane grzebienie.
Obok - o podobnym ostatnim dniu - mogła pomyśleć jej 78-letnia siostra, bardzo podobna, tylko nieco wyższa Bogusława. Ubrana jest w elegancki, markowy, ale przyciasny kostiumik, o numer, albo raczej dwa mniejszy niż trzeba. Jest przekonana, że nikt się nie domyśla, że kostiumik odziedziczyła po zmarłej niedawno dużo szczuplejszej kuzynce, którą pod „koniec” odwiedzała w dzień w dzień i syn kuzynki to docenił.

Niektórzy mówią, że nie nosi się rzeczy po umarłych, bo to zwiastuje nieszczęście. Można tylko po bliskiej rodzinie. „Ależ czy nie ma bliższej rodziny ponad kuzynkę po stryjecznym bracie?” – przekonywała siebie i innych Bogusława.

- Ładny masz kostiumik... Kupiłaś sobie? – spytała siostra.
- A... miałam go już od dawna, tylko leżał w szafie.

Zdjęła zdeptane poza tak zwane granice ostateczności, nie pasujące nawet do siebie, pomarszczone buty. Ukazały się ze trzy dziury na niezbyt świeżych rajstopach.
– O... musiały mi się zrobić po drodze... Jakie to dziadostwo teraz robią – tłumaczyła się ich właścicielka.

Zasiadły przy drewnianym stoliku (jasny orzech), o szklanym blacie, na którym gospodyni ustawiła dwie kawy, w filiżankach koloru i kruchości płatków jabłoni i podobne głębokie naczynie pełne małych ciasteczek rozsypanych niczym garść liści, albo miniaturowa talia kart o czekoladowych plecach, dla której już za późno jest na pasjansa i spełniony jest przedostatni tarot.

To po nie sięgała nazbyt często ręka kobiety w kostiumie.
- 0 jakie pyszne! Jakie pyszne! Gdzie takie kupiłaś siostro? – pytała nie pytała.
- W sklepiku pod blokiem. Trzy złote paczka. Kupię ci. Tylko zostaw pieniądze...
- Wiesz... W zasadzie nie są takie dobre. A ja... Muszę się odchudzać... Przytyłam ostatnio. A poza tym... tak biedna kobieta jak ja, nie powinna pozwalać sobie na takie fanaberie jak choćby ciasteczka. Jestem tak biedna. Biedna...

- Ty biedna? Twój mąż ma taką wysoką emeryturę ? Z 1500 złotych! Ty też nie mało.... A ja mam 800!
- No... nie tak świetną.... A wiesz, ile on żre?! Żre i żre! A i wódkę pije! Choruje! Ile to pieniędzy trzeba na lekarstwa?! A ile pije! Ale Dobry Bóg w końcu zlituje się nade mną i go zabierze. Zabierze tego... tego ateistę!

Ale nie bardzo mogła się skupić na tej opowieści. Bo jej ciekawy wzrok (nie była tutaj ponad rok) biegł wciąż od nowej komody siostry (jasny orzech), dwóch foteli i kanapy (jasny orzech), wyłożonych ekologiczną skórką (jasny krem), kupowane przez niezamożnych ludzi, którzy chcą mieć w domu „pięknie”.

- Ty też możesz mieć takie... Rata po sto złotych miesięcznie. Rok mija szybko i spłacisz – zachwala gospodyni.
- Aaaaa... po co mi to? Ile lat ja jeszcze pożyję? Ile? Zresztą... moje stare ślubne meble są jeszcze dobre... No dobrze... coś się tam i już sypie, ale... Kiedyś nie robili tandety jak dziś. Sama wspomnisz moje słowa... Poza tym ja wolę dać wnukom... Moim wnukom.
- Ale przecież nic im jeszcze nie dałaś...
- Ale kiedyś dam – ucięła krótko. – Ja się tam śmierci nie boję... Modlę się codziennie do Boga o miejsce dla mnie w niebie... No... Ale najpierw grób dla siebie trzeba załatwić. Po to się dziś spotkałyśmy...

Wypiły po łyku kawy.

- Groby mamusi i tatusia bez problemu da się rozbudować – relacjonowała Julia. – Grób mamusi nie źle się trzyma, wiesz... Tatusia niestety nie i wiele trzeba zrobić. Ale to już w końcu minęło 65 lat. 65 lat minęło... Mój Boże... Mój... Jak ten czas leci!

„Jak jeden dzień... I jedno nie dociera do mnie, że wy już tacy starzy" – mawiała do swoich dzieci Julia, które uświadomiły sobie, że dawno, dawno już przekroczyły czterdziestkę.

Cóż się stało z jej pięknym synem, mądrym? Choć go całe życie nie może rozgryźć... Zbudowanym ze sprzeczności. Dziś zadającym kłam, swoim własnym poglądom z wczoraj. Choć on tłumaczy, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego - bowiem czuwa tylko nad równowagą świata. Słyszeliście Państwo coś podobnego?

Dziś starsza pani patrzy nad podłysiałego faceta o ostrych, niegdyś tak łagodnych i miękkich rysach. Był prymusem! Źródłem rozpierającej ją dumy przez tyle lat – podstawówka, szkoła średnia, studia! Został nauczycielem. A dziś, kiedy pada szkoła za szkołą, których już nawet echo nie pamięta dokazywania dzieci – jest bezrobotny... Jaki to wstyd... Jak powiedzieć o tym siostrze? Jak? O... woli jej nie sprawiać radości i opowiada jak to syn awansuje,  i już jest wicedyrektorem! A syn... Chodzi zasępiony... Niekiedy tylko odezwie się szorstkim głosem. A ostatnio choruje... Czekają w kolejce na badanie. Lekarze nawołują do cierpliwości. Niektórzy, żeby się nie martwić i... zostawiają wizytówki z adresami prywatnych gabinetów. I ona czeka najbardziej. Może – jak to matka – bardziej niż on... Udaje, że nie czeka, ale czeka i czeka...
„Przecież on nie może przede mną. Nie może...”

A kiedyś zażartował: „Mamo... znajdzie się tam dla mnie u babci, albo u dziadka miejsce?”

Przeraził ją ten żart. Zwierzyła się z tego córce. I znów się zdumiała, choć ja widzi co tydzień. Ledwo ją poznała w tej starej, siwej, powłóczącej nogami, grubawej kobiecie! Niemożliwe?! Była tak wiotką, smukłą dziewczyną, o długaśnych nogach!

„Synu... nie martw się – gładzi go po łysawej głowie – wyzdrowiejesz... Pojedziesz do Anglii, tam w pracy jest w bród, tam czterdziestoletni ludzie mają prawo jeszcze żyć!”

Nie bardzo wie, gdzie ta Anglia. Nigdy nie miała paszportu i nigdy nie była za granicą. Ba... Ledwie parę razy za rogatkami swojego małego miasteczka. Ale skąd na to było brać pieniądze? Ledwo się koniec z końcem wiązało. Ledwo. Nadludzkim wysiłkiem. Pracą w dzień i w nocy. Dopóki starczało sił.

Ale ta Anglia to dla niej jest jak Ziemia Obiecana! Szczęśliwa kraina, gdzie po przepracowanym miesiącu nawet tym maluczkim – jak nauczyciele, czy pielęgniarki - coś nie coś zostaje w kieszeni! Ziemia Obiecana! Choć nie żyły w niej i nie wyrażały jej świata biblijne metafory, tak o Anglii myślała. Nie bywa bowiem w kościołach. Jan Paweł II to był dla niej tylko „dobry człowiek” i nigdy go "nie odwiedziła", nie miała takiej potrzeby, choć wycieczek do Watykanu było w bród. A teraz jest już za późno. Ale nie żałuje. Teraz jest nowy papież, będzie w Krakowie... Ale czyż Kraków nie jest czasem na końcu świata? Nie jest równie odległy jak Londyn, albo Ameryka?

Bogusława: - Wiesz... Długo nad tym myślałam.. Przypominałam sobie... Tatuś ciebie bardziej lubił, bo byłaś najmłodsza... Brał cię zawsze na kolana, albo sadzał na stopie i huśtał jak na huśtawce... Pamiętasz? Ja wezmę grób po mamusi i będę leżała na zawsze z mamusią...
Julia: - Dobrze. Niech tak będzie. Ja będę z tatusiem.
- To dobrze, ze tak szybko doszłyśmy do zgody.
I ręka Bogusławy szybko sięgnęła po ciasteczko...

- Teraz trzeba szybko załatwić formalności. Łatwiej i zdaje się taniej, na pewno o wiele taniej, będzie z grobem tatusia choć zniszczony bardzo, jest wykupiony na „wieczność”. Grób mamy niestety... Mija termin... Musisz się pospieszyć i szybko zapłacić – wyjaśniała Julia.

I w tym momencie ręka Bogusławy, w którą niechcący od pewnego czasu wpadało po dwa ciasteczka, zatrzymała się w połowie drogi do jej ust i... skamieniała niczym żona Lotta.

Ledwo "będąc całą w nerwach” dosłyszała:  - Może zostaniesz na obiedzie?
I automatycznie odpowiedziała: - Mam obiad w domu już gotowy, ale zostanę, żeby nie robić ci przykrości.

Ale kiedy połykała ostatni kawałek wielkiego kotleta i zabierała  się do lodów i ciasta, nagle się rozpromieniła!
- Wiesz co?! Przypomniałam sobie... Ty nie możesz tego pamiętać, byłaś zbyt mała, ale zaufaj siostrze...
I klepnęła się w czoło.
– Tatuś jednak bardziej kochał mnie! Jak mogłam to pomylić! Jak?! A ciebie  mamusia... I przykro byłoby tatusiowi, że nie jestem przy nim. Nie możemy robić nic przeciwko woli rodziców. Ich wola to świętość! – dowodziła już spokojna, a jej ręka sięgała spokojnie po największą z pomarańczy.

niedziela, 13 października 2013

„Żołnierze są tępymi, głupimi zwierzętami….”

 Pada na scenie, mnie więcej takie zdanie - niektórym wydaje się, że jak głośno krzyczą, to    zostaną wysłuchani.
„Misja”, najnowsza propozycja kieleckiego Teatru im. (nadal) Stefana Żeromskiego, naprawdę głośno krzyczy! Ale czy przebija się z czymś, czego byśmy dotąd nie wiedzieli? Nie sądzę. Owszem… Jest kilka zapadających w pamięć scen, ale przedstawienie broni się dzięki świetnej grze kilku aktorów. I im warto poświęcić swój czas.

Nowy sezon na deskach kieleckiego teatru dramatycznego rozpoczął się sztuką - „Misja. (Wojny, od których uciekłem”), pióra Michała Buszewicza. Tekstem, który był – jak donoszą media - w półfinale ostatniej edycji Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej. „A jego sceniczna forma ma być bliska sposobowi odbioru rzeczywistości przez współczesnego widza, który potrzebuje wielu zmian, by skupić się nad określonym problemem”. Nie wiem kto zaprojektował takiego widza, ale znam rezultaty – mnożenie, z trudem trzymających się „kupy” wątków, mnóstwo krzyku na scenie (w zamiarze zdaje się, żeby wyrwać widza z jego małego, poukładanego światka, wstrząsnąć nim, a w rzeczywistości, żeby widz, zdaje się nie zasnął). A skupić się na jakimś „problemie”, wydaje mi się w tej propozycji rzeczą niepodobną.

Niestety jest kilka nużących momentów, kilka wątków, które spokojnie można by bez straty dla całości zwyczajnie wyp….., nie owijając w bawełnę, a może dziś już polar savoir-vivre’u.

„Misja”, miała opowiedzieć o traumie żołnierzy, którzy – jak mawia się, próbując oswoić nie do oswojenia koszmar zabijania - powąchali prochu. W rolach żołnierzy Włodzimierzów, a zarazem Ratowników, Bankowców, Pielęgniarzy, Oficerów: debiutujący w Kielcach Michał Wanio, Andrzej Plata, Wojciech Niemczyk.

Temat młodych żołnierzy, ich traumatycznych przeżyć, to niebezpieczny zaminowany teren – na tej kanwie powstało wiele wybitnych książek i filmów – wymienię kilka z tych pierwszych - „Na Zachodzie bez zmian”, „Cienka czerwona linia”, „Paragraf 22” i może najlepsza z nich „Bohater na ośle”. Tak naprawdę powinny one znaleźć się na liście zakazanych, bo ujawniają mechanizmy wojny. Po ich przeczytaniu – świat już ostatecznie traci bezpowrotnie swoją naiwność.

Czy koresponduje z tą wiedzą, utwór młodego dramaturga? Nie bardzo. Na scenie się pojawia Wojciech Niemczyk, uczesany jak w scenach finałowych kapitan Benjamin Willard (Martin Sheen w legendarnym „Czasie apokalipsy”). Myślę sobie – dobrze, cytat utajony, będzie polemika. Niestety nie było. To był „prywatny” pomysł aktora.

A może nie musi być takich korespondencji w ogóle? Pewnie, że nie musi, ale zanim się przedstawi swoją wizję, warto znać poprzednie – żeby nie wyważać otwartych dawno drzwi.

Tak naprawdę, zdaje się, to nie jest spektakl o traumie żołnierzy, którzy kilka razy nie zawiedli na tzw. (wszystko na wojnie jest tak zwane) polu bitwy, by na koniec, mówiąc językiem spektaklu z niego haniebnie spierdolić.

To jest opowieść o rodzinie żołnierzy. I tutaj plus dla Buszewicza. Ta rodzina to typowi mieszkańcy blokowiska – ojciec z nieodzownym pilotem w ręku (Edward Janaszek),
prowincjonalna matka (Joanna Kasperek), córka dresiara (Dagna Dywicka, dobrze, choć jej rola jak i pozostałe kobiet – są nazbyt przerysowane), dresiara - dziewczyna żołnierzy (debiutująca w Kielcach Wiktoria Kubaszewska, miała szansę pokazania pełnego wachlarza możliwości, w tym śpiewu, zapowiada się, że „Żeromski”, dokonał dobrego wyboru).

Bo wbrew pozorom, to nie dzieci członków rządu, czy parlamentu, elit finansowych, kulturalnych etc. zaciągają się do armii (nie muszą). Zasadniczo np. w Wielkiej Brytanii, większość „służących”, to młodzieńcy wywodzący się ze… środowisk zwanych kibolskimi. Czy  jest tak i w Polsce?

O motywacjach polskich żołnierzy ze spektaklu Eweliny Marciniak (reżyseria) tego się nie dowiemy. Nie będzie oskarżenia systemu – będzie ironia – z polskich sojuszy, polskiego udziału w misjach, pustych rytuałów i formułek – np. tych związanych z uroczystymi pochówkami – żołnierzy, którzy zginęli na „misjach”, misjach bo wiadomo, że to nie wojny, ale „misje stabilizacyjne”. Takie komunikaty łatwiej przyjąć.

Czy żołnierze dawniej też mieli traumy? Gdzieś czytałem, że uczestnicy wojen obronnych, mają statystycznie rzadziej traumę, niż ich koledzy biorący udział w „misjach stabilizacyjnych” z dala od granic kraju. Im dalej tym bardziej, dociera do nich bezsens ich działań.

Jednak nic tak nie ożywiło kieleckiej premiery, z której zaczynało wiać nudą, jak scena pogrzebu młodego żołnierza z udziałem świetnych – Edwarda Janaszka w roli ojca i celebrującego uroczystość, starszego oficera i Matki – Joanny Kasperek. Poczułem przez chwilę ducha Mrożka.

Na koniec mamy monolog Wojciecha Niemczyka, dla niego warto iść do teatru!

Obok wystąpił debiutujący Michał Wanio, którego zdaje się czeka w Kielcach wiele dobrego, był także i Andrzej Plata – zdystansowany i przekonujący.

Przedstawienie wyreżyserowała Ewelina Marciniak, z tzw. cokolwiek miałoby to oznaczać, młodego pokolenia. To dzięki jej pracy z aktorami spektakl broni się jako całość. Autorką ascetycznej scenografii jest Marzena Czarniecka, a muzyki Marcin Nenko.

Jest scena z helikopterem-zabawką, który ląduje obok zagubionych żołnierzy. Dla mnie to jest metafora naszej polskiej roli w tym niebezpiecznym świecie, w którym pokój jest iluzją. Wojna bowiem toczy się nieustannie. Niekiedy wchodzi w fazę militarną. Potrzeba do niej ludzi w uniformach, o których niegdyś Henry Kissinger, laureat Pokojowej Nagrody Nobla, powiedział: „Żołnierze są tępymi, głupimi zwierzętami używanymi w polityce zagranicznej’.

Warto to pamiętać. I "Do prostego człowieka”, wiersz Juliana Tuwima.

Krzysztof Sowiński

niedziela, 29 września 2013

Muszę otworzyć (prozy)


Gwałtowny dzwonek do drzwi. Kto to? Kto?

"Pewnie znowu żebrak, albo żebrak-oszust. Trzyma w ręku kartkę,
brudną, postrzępioną, wielokrotnie używaną kartkę z tekstem napisanym
ręką półanalfabety, kartkę do której ta sama ręka o brudnych, długich
paznokciach przykleiła nieudolnie zdjęcie niczym legitymacyjne.
Najlepiej jak jest to zdjęcie dziewczynki nie starszej niż
dziesięcioletnia. Dziewczynka prawie zawsze jest chora na raka,
rzadziej na serce. Tak! Najlepszy jest rak! Budzi grozę! Serce to
tylko serce.

- Daj parę złotych na operację, bo ona umiera! Tutaj napisane!
Doktor napisał! Ona potrzebuje szybko operacji! A operacja droga! A my
biedni! O! Jak bardzo droga! - mówią pół agresywnie, ciemne,
prymitywne, ale sprytne oczy. Bardzo bystre oczy, którym wystarczy
jedno spojrzenie przez ledwo uchylone drzwi i już wszystko wiedzą. I
widzą każdy grymas na mojej twarzy.

- Na jakiego raka? Ja znam lekarzy... - mówię.

Ale moja bezczelność nie może mi - mawiało się kiedyś - ujść płazem. W
tej sytuacji to chyba w zasadzie "gadem".

- Daj! Bo cię spotka jakieś wielkie nieszczęście! - grozi
czarnolica, czarnowłosa, w pstrokatej spódnicy do ziemi, o bardzo
brudnych dłoniach, najwyżej trzynastoletnia.

- Jakie nieszczęście? - pytam ciekawy. - Cóż może mi się
jeszcze przydarzyć?

Od wielu miesięcy leje mi się strużka krwi. Ta krew prześladuje mnie.
Kiedy usiądę w autobusie przesiąka mi przez spodnie i paćkam
siedzenie. Kiedy stoję cieknie mi po nogach do butów. Kiedy chodzę
ciągnie się za mną jej czerwony ślad. Moje myśli mają jej zapach,
lepkość i ciągłość. Ogarnia mnie gniew, żal, rozczarowanie i znowu
gniew czerwony jak ta krew. Jestem wojownikiem! Zdobywcą! Kolumbem!
Ryzykantem! Jestem wojownikiem i jak wojownik miałem umrzeć! Taka była
nie pisana i nie wypowiedziana zdaje się umowa! Słyszysz? Kurwa
słyszysz! Czy nie słyszysz?! Jak wojownik! A nie jakiś bezradny
starzec, dziadek, któremu nie goi się kulejąca noga, zapomniany przez
ludzi i Ciebie, którego można popchnąć, oszukać, poklepać po
łysinie... A on tylko słabym głosem bezradnie poprosi o litość...

Patrzę na ciemne gówno w aureolce posoki czerwoniutkiej i świeżej, jak
wiecznie, płonąca lampka-serce, przytkwiona, pod starą reprodukcją
obrazu z Jezusem, jaki na ścianie miała dawno nieżyjąca pani S., choć
była Żydówką. Lubiliśmy wszyscy panią S.".

Przypomina sobie niespodziewanie dla samego siebie.

"To jej zupełnie odkryte piersi, jako pierwsze w życiu chłopaków,
zobaczyliśmy z kolegą przez uchylone drzwi. Kobieta myła się
rozebrana do pasa w miednicy, stojącej na stojaku. Choć była już
pewnie wtedy bardzo stara, grubo po czterdziestce, piersi miała młode,
pełne i białe. A my mieliśmy mniej niż 12 najwyżej lat. I tyko nas to
zawstydziło. Ciągnie mi się skojarzenie...

Ale jednak nieco później... Było lato. Byliśmy na kolonii. Leżeliśmy
na plaży na brzuchach i tylko plecy opalaliśmy cały czas, bo gdy
leżeliśmy na plecach, zdradzały naszą myśl, namiociki stawiające się
niespodziewanie dla nas samych i ekspresowo, w naszych slipach.
Odrzucamy tę myśl. Myślimy o bólu, udręce, bohaterskiej śmierci i
szpinaku na obiad, a tranie przy kolacji. Koledze, który nas nie lubi.
Surowym księdzu. Tej kurwie nauczycielce, która naderwała nam uszu i
reputacji u naszych ojców. Wypowiadamy całe litanie modlitw! Gramy w
karty i warcaby. Wszystko na nic...

Stanowimy mroczną kastę, która spędza całe dnie na świeżym powietrzu w
słońcu, a ma tylko opalone plecy.

A kiedy nie dało się już wytrzymać, wbiegaliśmy do zimnej wody, by się
zanurzyć przynajmniej po pas. Niekiedy w tym biegu zatrzymywała nas
Pani Wychowawczyni, przeważnie jakaś przejęta swoją rolą
studentka-dziewiętnastka, o pełnych piersiach, których nie musiał
jeszcze podtrzymywać misterny z drutami biustonosz, jakich wiele
miałem okazję poznać, i mocnych brązowych nogach i krągłym tyłku.

Po jej piersiach, których widoku nie mogliśmy znieść bez bólu, osuwały
się słońce, krople potu lub wody,  i dwa luźne cieniutkie, małe
trójkąciki kretonu. A zawsze nasze spojrzenia.

- Gdzie! Do wody tacy rozgrzani! Czy wy do reszty pogłupieliście? -
krzyczała groźnie. Niektórzy z nas zatrzymywali się w pół drogi jak
sparaliżowani.

Pani podchodziła do nas: - Jak ze mną rozmawiasz, to patrz mi w oczy,
a ręce trzymaj nie na podbrzuszu, tylko jak na baczność! Szacunek mi
się należy!

Ale moje oczy, choć bardzo się starały, jak bardzo wiem tylko ja, nie
potrafiły patrzeć jej w oczy. Tylko ręce były posłuszne jej rozkazowi.
I zmieszana studentka, szybko pozwalała nam chłodzić w wodzie nasze,
już męskich rozmiarów namiociki, tak okazale wyglądające na tle
chudziutkich nóżek, rączek, zapadniętych klatek i brzuchów ciętych w
tarkę.

Marzyłem o takim momencie. I niedługo potem uchyliłem rąbek, a nawet
trzy kretonu i jednej tajemnicy.

Dziś już o niczym nie marzę. Widzę aureolę krwi, niczym zaćmienie słońca.

Więc co może mi się zdarzyć? Właśnie drętwieje mi lewa ręka, próbuję
ją rozmasować prawą.

- Co mi się jeszcze może zdarzyć? - pytam. - Pracę straciłem. Nowej nie mam.

- Czy odejdą ode mnie ci, których udaję, że kocham, a których kocham?
Czy ci, którzy mnie kochają? A może odejdzie ode mnie, ta kobieta
podobna do Pani Wychowawczyni, z której w dzień, w dzień, a od czasu
"krwi" obsesyjnie, zdzieram rąbki. Bywam w niej, raz za razem, do
bólu, do zdartego naskórka. I znowu! Znowu! Jak nigdy dotąd, jak nigdy
wcześniej.

A moja Wychowawczyni mówi: - Pochlebia mi, że mnie tak pożądasz!
Chyba będę kochał tę moją małą nauczycielkę, ale jej nigdy o tym nie
powiem, z roztargnienia, egoizmu i... strachu.

A może sparaliżuje mi i tę drugą rękę? Kiedyś bałem się nawet o takim
czymś pomyśleć. Odwracałem się i plułem przez ramię trzy razy. Coś
takiego mogło się trafić jakimś dziwnym ludziom, nie mnie! Ja byłem
nieśmiertelny! Mnie nie imały się choroby! Dręczył mnie tylko namiocik
i niespełnione o puchatych piersiach sny wypełniały wszystkie myśli -
i będę musiał nauczyć się pisać nogami, jak bezręki malarz, którego
widziałem w telewizji, trzymający pędzel palcami stóp. Jak będę
wycierał sobie tyłek z kału i krwi, z hektolitrów sączącej się krwi? A
co będzie jak i nogi zerwią się ze smyczy posłuszeństwa?

Ale... Tym razem, to nie ciemnolica. Tym razem to nie jej starożytny
ciemnooki i włosy ród.

Mój średniej wielkości pies, dostaje jak zwykle szału i piszczy na
dźwięk dzwonka u drzwi. Ta jego reakcja doprowadza mnie do mojego
szału w ułamku sekundy. I ja miłośnik zwierząt, skurwysyński, fałszywy
miłośnik zwierząt: zapchlonych porzuconych kundli, bezdomnych kotów,
stada wróbli i dwóch gołębi wpierdalających na moim parapecie, moje
ziarno, na jeszcze moim parapecie, odtrącam go skaczącego po drzwiach,
bosą stopą, ale i to wystarcza - trafiam! Niechcący.

Dużym palcem w tchawicę i pies się dusi - przysiada na dywanie,
pochyla łeb, charczy!

Patrzę bezradny! Czy tym razem jeszcze raz mi się upiecze! Czy zostanę
mordercą własnego psa!?

Ale chyba obydwoje mieliśmy szczęście! Pies zaczyna oddychać. Drę
mordę na niego! Przerażony ucieka w kąt...

W końcu układa się do snu w fotelu. A ja nadsłuchuję, czy
żyje. Biczuję się za okrucieństwo. Obserwuję, jak mu się unoszą boki.
Będzie żył...

Kto dzwoni do drzwi? Kto?".

Przypomina sobie niespodziewanie, to wszystko przed drzwiami gabinetu
lekarskiego.

"- O Boże! Tylko nie to! Za co? Za co? - słania się jakaś kobieta w
średnim wieku.

Doktor wychodzi za nią i pociesza: - Proszę pani, to jest dwudziesty
pierwszy wiek! Wszystko będzie dobrze... Dobrze, że tak wcześnie...

Doktor nie wie, że na korytarzu siedzimy przy ledwo tlących się ogniskach, w chłodzie,
nadzy, zżerani przez insekty i nadsłuchujemy ciemności, osaczeni przez nią, gotowi zerwać
się w każdej chwili do ucieczki. Na korytarzu wróżymy z pogody,
wnętrzności, przeczuć, kart i snów, z zasłyszanych szeptów, wylanych
łez. I statystyki.

A nasza jaskinia nie ma wyjścia.

Jestem tu drugi raz i czekam. Jestem tu sam, choć są inni, tak samo
sami ludzie jak ja sam. I nikt mi nie pomoże. Nikt nie może być ze mną
w tej samotności. Na nic mantry i modlitwy. Na nic. Czekam. I jestem
czekaniem. I jestem skruszonym krzykiem, który utkwił w gardle, jak
ułamki rozgniecionych czasowników. Rozpadła się w gruz gramatyka i jej
cywilizacja - w ciemne i drapieżne nie do opisania charczenia. Jestem
samiuteńki sam. Jestem tylko krokiem po korytarzu i niczym, kawałkiem
zranionego mięsa, kombinacją narzuconych mi siłą cyfr i obsesyjną jedną myślą, od
której nie pomogą mi uciec wszyscy doktorzy świata.

Słyszę tylko dzwonek! I wiem, że - nie ma wyjścia, wolno i aż tak boleśnie to
do mnie dociera - muszę otworzyć".

czwartek, 15 sierpnia 2013

Drabina (prozy)

Krew wolniutko sączyła się Beretowi z malutkiego rudego, długiego pyszczka, jakie miewają jamniki.

Jego pan jechał po ulicach miasta - mawia się - jak szalony, w codziennych rozmowach, jak to między ludźmi, a nawet policyjnych komunikatach.
„Do weterynarza! Do weterynarza! Może nie jest jeszcze za późno? Może nie jest...” – myślał, jeśli się myśli słowami. Wbrew rzeczywistości nadal miał nadzieję... Nie dla siebie. Nie dla siebie...
- Tato uratuj go! Uratuj! – prosiła czteroletnia Julia, jego córka, kiedy z piskiem opon odjechał z rannym Beretem spod ich małego domku, którego remont trwał w nieskończoność. To właśnie przez ten remont stało się to nieszczęście. Beret wymknął się przez uchylone nierozważnie drzwi, a potem przez niedokończone ogrodzenie.
Kilka godzin później zakrwawiony piesek, ledwie doczłapał się pod te same drzwi, pod którymi boleśnie piszczał, aż mu je otworzyli. Wzięła go w swoje rączki Julia i przytuliła. Beret znieruchomiał i ucichł. Zwinął się w kulkę jak do snu. Złote loki małej pani i jej nowa błękitna sukieneczka pokryły się szybko plamami krwi.
„Ile to krwi jest w takim małym zwierzątku? Ile?” – pomyślał ojciec Julii.
Jeszcze chwila i jako zawodowy fotoreporter instynktownie szukał ręką aparatu fotograficznego, przerażająco pięknie i złowieszczo wyglądała mała dziewczynka z rannym psem na ręku. Ale spiorunowała go swoim wzrokiem jego żona.
Szybko znaleźli koc. Włożyli w niego popiskującego jak skrzywdzone dziecko Bereta na tylne siedzenie starawego auta.
- Jadę, a ty zostań z małą.
Wydarzenia nabierały prędkości na tyle, na ile pozwalał sfatygowany silnik. I już mknął. Za chwilę mijani przez niego kierowcy pukali się w czoła.
- Jeszcze, jakieś pięćset metrów, Beret wytrzymaj! Kurwa.... Beret wytrzymaj – krzyczał do samego siebie.
- Bo jeśli nie wytrzymasz... to... – jego oczom ukazał się obraz małej blondyneczki, którą kochał ponad życie.

Miał wciąż wyrzuty sumienia, że pracując tutaj na prowincji jako przedstawiciel medialnego giganta, najczęściej swoje dziecko widział rano jak jeszcze spało, a drugi raz wieczorem jak już spało. A kiedy miał jakiś wolny dzień, co zdarzało się piekielnie rzadko, był zajęty lepieniem z kawałków, swojego małego wymarzonego domku.

Nie uczestniczył w klasycznym wyścigu szczurów, w perspektywie, którego czekała sława i wielkie pieniądze. O nie... To wyścig bezrobotnych po jakikolwiek ochłap. A fotoreporter, dziennikarz to był ochłap dobrze opakowany i brzmiało to prawie dumnie. A prawdę znał tylko on – bieda i codziennie takie same zdjęcia – z wypadków, zaniedbanych kamienic z których odlatywały gzymsy, lokalnych, nudnych polityków, zamarzniętych na kość bezdomnych, remontów deptaku, alternatywnych artystów, którzy byli tak mało alternatywni, a tak bardzo powtarzalni, dziur w ulicach, na których mieszkańcy tracili nerwy i zawieszenia starych aut.
Fakt. Niekiedy w tych dziurach, udało mu się uchwycić nietuzinkową kałużę światła. Błysk prawdy i geniuszu. Ale któż dostrzegał jej surowe piękno w tym mieście walczących o przetrwanie? Mieście gdzie dawno utracono nadzieję. Mieście gdzie ulubionym zajęciem są pielgrzymki godzinami wałęsających się po supermarketach ludzi. Mieście omijanym przez główne drogi i podróżnych. Mieście - setek takich samych facetów w dresach kradnących rozklekotane auta, koła, czy wycieraczki przy blasku księżyca, i wykrzykujących nocą swoją pijaną nie mającą ani początku, ani imienia nienawiść i źal. Mieście gdzie najbogatszymi są dentyści i kardiolodzy, a bezkarnymi królami życia i cudzej śmierci, dzieci byłych esbeków i palestry. Mieście gdzie od lat prym wiodą tandetne gazety, ze zdjęciami wielkości znaczków pocztowych, o przejrzystości listopadowej kałuży, których właścicielami są potomkowie baronów z dawnego KW - tutejsi krezusi.

A jednak marzył o tym, że pewnego dnia uda mu się zrobić klatkę, która wstrząśnie fotograficznym światem i wynagrodzi mu te mijające lata. Ale skarcił się szybko za tę myśl. Za tę pychę. Za to marzenie. Zresztą zdjęcia i tak nie należały do niego tylko do firmy.
Tymczasem miał problem z aparatem fotograficznym – stary się „kończył”, a na nowy nie wiedział skąd wziąć pieniądze. A jak tu być fotoreporterem bez aparatu? Jak?

Zatrzymał się z piskiem opon. Z Beretem na rękach wbiegł do weterynarza. Delikatnie ułożył go na stole operacyjnym.

– Potrącił go samochód – starał się o spokój.
– Niech pan poczeka na korytarzu – powiedział lekarz.
To trwało dla czekającego mgnienie, dobę, albo całe życie. W rzeczywistości operacja trwała jakieś pięćdziesiąt minut. Trzęsącymi się rękoma zapalił papierosa. Zaraz następnego. Potem kolejnego.

Pojawił się lekarz: – Niestety. Nie udało się go uratować. Rozległy krwotok wewnętrzny. To musiało być bardzo mocne uderzenie.
- Ile płacę? - jedynie tyle potrafił wykrztusić z siebie.
- Pięćset złotych.
Przez uchylone drzwi fotoreporter zobaczył małe nieruchome ciałko psa. Rozkrojone ciałko. I poczuł, że chce zachować go w pamięci całego i radośnie machającego ogonem, a nie jako zakrwawiony rudy strzępek.
- Mogę go u pana zostawić? – zapytał.
- Tak. Dopłaci pan sto i... zutylizujemy.

Zapłacił.
I kiedy jechał do domu najwolniej jak potrafił, sprzątaczka wzięła Bereta do torby foliowej i wrzuciła do metalowego kontenera na śmieci, który stał za nowo oddanym nowoczesnym budynkiem lecznicy.

– Ludzi nie ma za co leczyć... A tu taka głupota... Tyle pieniędzy. A weźmy na ten przykład schroniska dla zwierząt? Po co? Nie lepiej usypiać tego od razu? Ile by to było oszczędności w skali kraju? – mądrze dywagowało dwóch niestarych jeszcze ludzi, ubranych w niemodne marmurkowe kurtki jeansowe i zielone wyciągnięte, poplamione spodnie i wykręcone jak kości starych ludzi - buty, pijących o podwójnym woltarzu (taniej i jak sprytnie) piwo siedząc nieopodal na murku i spoglądających na sprzątaczkę.

Dojechał do domu. Zaparkował na podwórku. Wyjął papierosa.
„Co powiedzieć? Jak powiedzieć?”
Obok ogrodzenia przechodził właśnie sąsiad.
Zagadnął: – Ja widziałem... Nawet się nie zatrzymał. Nawet nie hamował, choć mógł. Miał miejsce i czas, bo to ostry zakręt. Trzeba zwolnić. Ale oni nigdy nie zatrzymują się jak na drodze jest mały piesek, albo kot. Nigdy. Jak jest duży pies, to czasami tak. Próbują. Bo taki duży, to może panie, uszkodzić zderzak, czy chłodnicę. A taki mały? Po takim małym to przejadą jak po grudzie – tłumaczył sąsiad. – Ale po pana nie przejechał. Odbił się jak piłeczka. Jak piłeczka. Szkoda go, to był ładny pies. I dziecka szkoda. Szkoda... No to... do widzenia. Do widzenia...

Wszedł.

- Tato gdzie jest Beret? Co się stało z Beretem? Co? – pytała Julia.
- Bereta już nie ma – powiedział cicho.
- Jak to nie ma? Gdzie jest Beret?
- Poszedł do nieba. Tata jest zmęczony córciu.
I podrapał się po przedwcześnie postarzałej, ale nadal przystojnej  twarzy. Mógł stąd kiedyś wyjechać do stolicy. Parę lat temu chciała go, zabrać tam konkurencja. Dumał, dumał i powiedział wtedy „nie”. Bo właśnie dostał ten stary domek po babci i uwierzył, że reszta jakoś się z czasem ułoży.

Od śmierci Bereta minęło kilka tygodni. Julia jakby zapomniała o swoim ulubieńcu.
–  Dobrze. Czas goi rany. Może jej się to zatrze w pamięci... – mieli nadzieję. – Nie takie rzeczy dzieci przeżywają i wychodzą bez szwanku.

Ucieszyli się, że znalazła sobie nawet nowe zajęcie, która bez reszty absorbowało jej, nie potrafiącą usiedzieć na miejscu uwagę.
Codziennie na podwórzu budowała wieżę z piasku, a na niej kolejną  z wiader i wiaderek, na końcu z klocków. Konstrukcja jednak stawiana nieporadnymi rączkami czterolatki waliła się raz po raz. Dziecko jednak odbudowywało ją w nieskończoność.

Z czasem przerazili się tej wytrwałości. Ulubione piękne jak sen lale przestały istnieć. Smutne misie także. I nawet pluszowe pieski, które popiskiwały w zapomnieniu, w pudełku pod biurkiem. A wiadomo przecież, że psy, nawet te pluszowe, to zwierzęta stadne i kochają towarzystwo ludzi. Bez nich marnieją, dziczeją i... szybko umierają.
A ona... Niezależnie czy był deszcz, czy śnieg wychodziła na podwórze i zaczynała swoją budowlę od nowa.

- Mój Boże co ona robi? Co? Dlaczego? – zaniepokoili się w końcu słowami rodzice.

Pewnego dni zastali córkę jak siedzi przed dużą pryzmą piachu. Bez ruchu. Przeraziło ich to bardziej, od tej dawnej nerwowej krzątaniny. Wokół leżały dziś nieużyte klocki.

- Co się stało córuniu? Co? Powiedz mamusi i tatusiowi... No powiedz...
Ona jednak milczała. I milczała.

- To nigdy mi się nie uda... – wydobyło z siebie w końcu dziecko. – Nigdy.
- Co ci się nie uda? – spytał tata. – Co?
- Drabina.
- Jaka znowu drabina?
- Drabina po której chciałam wejść do nieba i przynieść do domu z powrotem Bereta.

wtorek, 6 sierpnia 2013

Tobiaszek (prozy)


Mówią na mnie kocia mama. Niektórzy uważają mnie za szaloną. Widząc mnie stukają się po głowie. “Popierdoliło się kobicie... Zamiast dziećmi zajmuje się kotami. Ile to panie można by dzieci wykarmić, a tyle jest w dzisiejszych czasach głodnych, a ludzie nie czuli, każdy by tylko sobie... Więc nie mogłaby zamiast tych kotów? Ale tacy głupcy wolą koty. A nie lepiej byłoby to pousypiać? Porządek by był... A nie kocie gówna... Bo, zwierzę to tylko zwierzę, nie czuje jak człowiek. A kot to półdzikie zwierzę. Nieoswojone do końca i samo sobie da rade, nawet jak się z domu wyrwie na wolność. Samo się wyżywi”. Słyszałam nie raz wokół siebie. Ale ja wiem swoje. Ja znam prawdę.

Mniej więcej w te słowa mogła odezwać się mama Oli. Właśnie siedzimy w ich mieszkaniu. Albo inaczej – siedzieliśmy w ich mieszkaniu. To wszystko to już przeszłość, a Ola znowu jest w małym duńskim miasteczku, gdzie pobiera nauki na miejscowym uniwersytecie i szuka miłości swojego życia. Cała rodzina i znajomi są z tego dumni i często to przypominają wobec innych znajomych. W końcu to jedna z niewielu pociech oprócz tysięcy bardzo starych samochodów, które kupiliśmy na Zachodzie po wejściu do Unii. A i większość kolegów i koleżanek Oli wystaje całymi dniami przed blokami, pracy bowiem jak nie było tak nie ma... Więc Ola... Nasza duma...

Wyobraźmy sobie... Siedzimy w mieszkaniu jej rodziny. Są tu dwa spore pokoje. Wysokie. Bardzo wysokie. Jeszcze by na tę szafę, która jest - druga by się zmieściła. Takie pokoje można znaleźć jeszcze w starych kamienicach. “A teraz panie to Żydzi wracają i wyrzucają Bogu Ducha winnych ludzi z wielu takich kamienic w naszym miasteczku”. Ale to mieszkanie nie jest pożydowskie. Kamienice wybudował dziadek Oli przed wojną z nauczycielskiej pensji. Po wojnie zasiedlili ją lokatorzy i tak jest do dziś. Dziadkowi i babci dostało się od władzy ludowej, po nacjonalizacji majątków - mieszkanie dwupokojowe we własnej kamienicy.
Babcia mieszka tu do dziś. Grubiutka i siwawa przetoczyła się do łazienki ze swojego pokoju. Nawet nie spojrzała przez otwarte drzwi na stół przy którym zgromadziło się kilkoro ludzi i będą obchodzili urodziny Oli. Zamknęła się babcia w swoim pokoju. Przez szklane wypełnienie drzwi cięte w kwiaty, widać jej sylwetkę na fotelu jak wpatruje się w połyskujący duży telewizor. Dobre dzieci kupiły jej duży, bo babcia już nie bardzo dowidzi i nie bardzo dosłyszy. Dlatego na korytarzu mimo zamkniętych drzwi słychać jak swoje życie toczą bohaterowie wenezuelskiej telenoweli. 
“On Cię kocha. Marzy o Tobie. Będziecie razem żyli jak w raju! Będziesz miała najpiękniejsze wesele jakie sobie można wyobrazić! – mówi Klaris ciemnolica i ciemnowłosa do swojej przyjaciółki Rebeki, blondynki o olśniewającej urodzie i jasnej cerze. Rebeka pracuje jako służąca w ogromnym domu i obsługuje dorosłego panicza, któremu świetnie się dzieje w biznesie, ale źle w miłości. Pan patrzy uważnie w komputer, pali najdroższe cygara i nieomylnie kiedy mówi „tak” przez telefon – jego konto wzbogaca się w tej chwili o grube miliony. Ale... Cóż są one warte bez miłości? – przyznajcie sami...
Lecz... Panicz jeszcze nie wie, czy piękna Rebeka jest jego siostrą przyrodnią? Waha się jeszcze jego serce... Może Rebeka jest zagubionym dzieckiem wuja, ostatnim szaleństwem starzejącego się dziadka? Może córką nocującego w tym miasteczku 20 lat temu księcia, który bez reszty zakochał się młodej pokojowej, a ta znikła nagle i niespodziewanie zostawiając w jego sercu nie gojącą się ranę. Być może książe, który jest śmiertelnie chory szuka tego jedynego swojego dziecka, żeby jej ofiarować gigantyczny majątek? A Panicz... Jeszcze nie wie, ze los specjalnie mu ja postawił na jego drodze. Nie wie on, ale wie to już jego zranione przez inne, niewierne i wredne - serce”.
- Babciu to szmira! Szkoda na to czasu...
- Może i szmira... cale życie to kicz i szmira, moje dzieci – odpowiada babcia i zanurza się jej dusza w perypetia (może dusza ma teraz blond włosy i wspaniale młode kształty? Któż to wie...), a tutaj zostało tylko na fotelu lekko trzęsące się krnąbrne jak dziecko ciało staruszki?

Mieszkanie pachnie świeżością. Wyremontowała je córka babci, która ze swoim mężem i sześcioma kotami tutaj się sprowadzili. Sprzedali bowiem swoje trzypokojowe na nowym osiedlu, kiedy Ola wyjechała na studia, a syn skończył w stolicy medycynę i postanowił już nie wracać do rodzinnego miasteczka i domu.
Mama “wrzuciła” płytę do odtwarzacza i... na ekranie telewizora spaceruje babcia, a pod ramię trzyma ją wysoki, gruby młodzieniec. Jest jesień - złocą i miedzią się liście. Babcia czuje się szczęśliwa. Może tak niegdyś przez tę samą parkową alejkę przed laty wędrowała pod rękę z dziadkiem?

Raczki całuję!” – wita Dziadek napotykane sąsiadki. A babcia kraśnieje ze szczęścia, że to jej los podsunął takiego wytwornego dojrzałego nad wiek i poważnie myślącego o życiu mężczyznę. Któż to wie...


- Waży niestety 121 kg i musi się odchudzać. Nigdy nie miał czasu na ćwiczenia i mu się tak przytyło. A z badań wynika, że to nie choroba, że trzeba na dietę... – tłumaczy kilogramy syna Mama.

A ciężko u Mamy zachować linię.

Na stole same słodycze i patera owoców – mandarynki i pomarańcze, cieszą swoim świeżym radosnym kolorem. Wiele ciast i czekoladek. W jednej z misek duńskie, wielkości dużego paznokcia matowe ciemne, jak oparcie foteli ciasteczka. Typowe Zachodnie ciasteczka. Takie, które wystawia dobry Belg, Duńczyk, czy Niemiec i... spogląda jakimś dziwnym wzrokiem, kiedy ręka cudzoziemca sięga po nie po raz drugi tego samego wieczoru. I ta ręka czuje to spojrzenie i zawisa w powietrzu i więcej już nie odnajduje drogi do miski, mimo, że w brzuchu właściciela ręki burczy. To takie ciasteczka, którymi nikt nigdy się nie najadł. Nie utył od nich. To takie, które Polacy mogą tylko wystawić jako ciekawostkę kulinarną. Bo każde polskie jest lepsze i większe, bardziej pachnące, przywołujące dłoń i usta. To z powodu takich ciasteczek jak paznokieć w Danii mógł urodzić się Andersen i jego baśnie – dywaguje narrator.

Siedzimy w fotelach i na kanapie o oparciach i siedziskach z białego eleganckiego płótna i poręczach z ciemnego, bardzo ciemnego drewna. A na półkach książki - światowa klasyka: Dostojewski, Czechow, Miłosz i nawet ten zboczeniec autor “Lolity”, który byłby pedofilem, gdyby nie jedno jego wyznanie, kiedy patrząc na swoją ukochaną po latach, dorosłą, będącą w ciąży i brudnej pidżamie, i szlafroku – sam do siebie mówi mniej więcej tak - “kochałbym ja nawet starą i pomarszczoną etc.” I chcemy mu uwierzyć.
Obok albumy ukazujące uroki odległych zakątków świata. W kącie na specjalnym biurku komputer, z którego teraz sączy się muzyka współczesnej Grecji, a na ekranie pobrana z “netu” pobłyskuje mapa Danii. I o dziwo okazuje się, że można tam dojechać lądem!

W końcu na stół wjeżdża śmietankowy tort. Migoczą 23 świeczuszki. (“Marta nie była już młoda kobieta miała lat 24” – komuś się przypomniało, ale go zaraz uciszono. Nie wypada bowiem... Jak ten świat się zmienia... Czy rzeczywiście się zmienia?) Lecz zanim Ola je zdmuchnie i wypowie życzenie (Chłopa jej trzeba! – słabo ukrywają tę oczywista prawdę, szepcząc do siebie na ucho i puszczając oczka dwie Oli przyjaciółki).
Troska to i mamę. Dumna jest, że dziecko studiuje za granicą, ale smuci, że nie ma chłopaka (w sumie córka ma przystojnego ognistego Włocha, który jednak na Święta wybrał się do innej dziewczyny - uczciwy chłopak nie kryje tego przed Polką) - do słonecznej Italii. Bo po Świętach i powrocie do smutnej Danii, będzie mógł znowu kochać Olę.
Zatroskana Mama wie, ze młodość nie trwa wiecznie, choć się tak wydaje jak ma się lat naście i dwadzieścia, i jeszcze parę.
Przymknęła oczy i widzi siebie równie młodą i szczupłą jak Ola, tylko zamiast ciemnych włosów córki ma blond warkocza... Ach... Prawie, że jęknęła... jak ten czas szybko leci. Tu Ola w beciku, tu ma jedenaście lat. (To wtedy wydarzyła się ta historia, smutna historia z Tobiaszkiem). Pokazuje tę 11-letnią w rodzinnym albumie.
- Podobna do siebie? Nic się nie zmieniła?!
Przytakujemy.

Zanim jednak Ola zdmuchnie świece, nadyma ładniutką buzię kilka razy, żeby rodzinni fotografowie mogli uwiecznić tę chwilę. To bardzo ważne. Błyskają flesze.

Mama w końcu może wprawną ręką podzielić torcik.
- Nie... Nie... Dla mnie mniejszy kawałek” – krygują się dziewczęta.
- Ja się muszę odchudzać – dodaje jedna z nich, niska, pulchna i głośna 28-latka, blondynka, nadal panienka o obfitym biuście, schowanym w zbyt przyciasny, różowy sweterek z miękkiej delikatnej wełny. Co rusz żywotnie tupnie pod stołem nóżkami, obutymi w buty z cholewami na bardzo wysokich obcasach.
Nie ma nic przeciwko tortowi szczupła i wysoka 30-letnia Agnieszka. Od 12 lat w związku ze starszym o kilkanaście lat od siebie mężczyzną, który jednak nadal zachowuje się jak dziecko. “Jest niedojrzały” i nie chce się żenić. Kiedy Agnieszka znowu o tym wspomina, on jej kupuje kolejny pierścionek zaręczynowy. Agnieszka będzie je nosić, z braku miejsca, wkrótce na palcach stóp. Agnieszka marzy o podróżach. A najbardziej chce udać się w roczny rejs statkiem po jakimś oceanie, chce na nim śpiewać (co świetnie potrafi), albo podawać w ostateczności drinki, (czego się nauczy).
Jej mężczyzna siedzi na fotelu i pałaszuje jak dziecko śmietankowy tort. A jednak... jedna półkula martwi się o stary samochód (nie ubezpieczony już od kradzieży), który zostawił pod blokiem Oli. A kątem oka widział pod nim kilkoro młodych ludzi obydwojga płci świdrujących nienawistnym okiem idących i ich pojazd.

I kiedy już wszyscy są obsłużeni, jak zawsze (“Który to już raz jesteśmy razem?”), pada sakramentalne - “Opowiedzcie historię Tobiaszka”. Kryguje się Ola, niech mama opowie. Ona lepiej zna. I nikomu nie przeszkadza to, że historię Tobiaszka słyszeli już przynajmniej kilka razy. Mama niepomna tego, zaczyna ją snuć jeszcze raz.

Dramat Tobiaszka

To stało się jakieś 11 lat temu, ale zaraz... wszystko od początku... Wszystko od początku. Była późna jesień. Szłam rano do pracy w bibliotece, jak zwykle. Nagle zauważyłam jakieś 9-10 letnie dziecko najwyżej. Z jego rozpiętej kurtki wyglądała nieśmiało czarna główka maleńkiego kotka. Miał najwyżej kilka tygodni. W zasadzie potrzebował jeszcze opieki matki.
“Skąd go masz” - spytałam dziecka?
Ono odpowiedziało mi, ze go tutaj znalazło, samotnego i plączącego. Na chwilę maminy brzuch, zastąpiło wnętrze kurtki dziecka i ciepło jego ciała.
“Będę prosiła mamę, żeby mi go pozwoliła zatrzymać” – tłumaczyła dziewczynka.
“Słuchaj – mówiłam do dziecka - ja pracuję w tej samej szkole do której Ty chodzisz. Jeśli mama nie pozwoli Ci go zatrzymać przynieś go do mnie”. Bo zakochałam się w tym kotku od razu. Nie mogłam już ani chwilę myśleć o czymś innym niż jego nieśmiałych oczkach. Bo Tobiaszek to nie był zwykły kot, a mam ich kilka więc się znam, Tobiaszek to nieśmiałe bardzo wrażliwe stworzenie, które nie potrafi się rozpychać łapkami idąc przez życie. Wówczas. Pamiętam... Nie spałam całą noc... I... Tak się stało jak myślałam. Dziecko następnego dnia przyniosło mi kotka i powiedziało, że jego mama się nie zgodziła (“Będzie srał i śmierdział. Wybij sobie z głowy!”). Byłam szczęśliwa. Zaniosłam go do domu. A mieszkaliśmy wówczas na ostatnim czwartym piętrze w nowym blokowisku.

Nie dodała, że... gdzie tylko świeży beton, trawniki i miejsce na przyszłe drzewa. Gromady małych dzieci, z których wyrosną w niedalekiej przyszłości nastoletni zabójcy i złodzieje w spodniach, których krok kończy się koło kolan i złych oczach, gotowi dla zabawy wkopać w kilku kogoś w ten beton chodników.

Tobiaszek szybko się domiauczał z innymi kotami i suczką-psem. Był nieśmiały i cichy, jeśli się go nie nakarmiło to nie jadł – nie potrafił się dopchać bowiem do miski. Wyrósł na pięknego czarnego kotka, stąpającego jeszcze ciszej i chodzącego jeszcze bardziej bezszelestnie niż inne.

I nadszedł ten straszny dzień.

Zepsuła się pralka. Przyszedł ją naprawić jakiś człowiek. Wchodził i wychodził kilkakrotnie. To wówczas musiały zostać uchylone drzwi. Przez nie najprawdopodobniej, wyszedł sobie na spacer, jak często wychodził z nami – Tobiaszek. Minęło wiele godzin zanim zorientowaliśmy się, że Tobiaszka nie ma... Od tego czasu mam zwyczaj przeliczać koty kilkakrotnie dziennie... Szukaliśmy go najpierw po całym domu, zakamarkach szaf, gdzie lubił się zaszyć i spać. Niestety. Tobiaszka nie było. Szukaliśmy go całą noc. Wołaliśmy. Na próżno. Czułam, że nigdy sobie nie daruję, że tak się stało, zwłaszcza z Tobiaszkiem, który był taki nieśmiały i wrażliwy, Tobiaszkiem, który tak bardzo potrzebował miłego słowa, przytulenia, głaskania, poczucia bezpieczeństwa. Czułam, że wyrzuty sumienia nie dadzą mi spokoju do końca mojego życia. Po co go uratowałam przed laty jako małe kocie, by go zmarnować teraz? Los nie może być taki niesprawiedliwy. Bo Tobiaszek to nie był tylko kot. Ktoś mi mówił, ze każdy kot, kiedy odzyska wolność da sobie radę. Przypomni sobie jak się poluje, jak się zdobywa żywność. To nie pasuje do Tobiaszka zupełnie. On jest bezradny. Szukaliśmy go codziennie przez wiele miesięcy. Minęła wiosna, minęło lato, kończyła się jesień. Powiało chłodem. Nasze serca wypełniał smutek. Ale nigdy nie traciliśmy nadziei.

Aż pewnego dnia...

Jedna z sąsiadek powiedziała mi, że dwa bloki dalej, codziennie wieczorem pod latarnią miauczy żałośnie, jakby płakał - kot. Codziennie mimo, ze niektórzy ciskają na niego gromy i różne rzeczy, najczęściej puste butelki po piwie i wódce, szczuli psami.
Natychmiast tam pojechaliśmy. Szukaliśmy na wszystkich czterech klatkach i nic. I nic... I nic...
Wtedy Andrzej mój syn, powiedział: “Mamo zajrzyjmy także do śmietnika”.
Rozglądaliśmy się. Rozglądaliśmy. Nagle pod śmietnik podszedł kot, ale nie wyglądał jak Tobiaszek. Tobiaszek był czarny jak smoła, a ten był siwy jak gołąbek i chudy jak wiór.
“To nie Tobiaszek” – powiedziałam do syna.
Na dźwięk tego imienia kotek zaczął miauczeć.
Andrzej podszedł do niego i mówi do mnie: “Mamo, to jest nasz Tobiaszek, spójrz mu w oczka, to jego oczka, to jego spojrzenie”.
“Nie synu, to nie Tobiaszek, my tylko bardzo chcemy żeby to był Tobiaszek” – odpowiedziałam i pomyślałam sobie, że mimo, że to nie Tobiaszek to i tak wezmę tego kota do siebie. Rozpostarłam ramiona i zawołałam go. Natychmiast skoczył mi w nie i zaczął mruczeć ze szczęścia.
“Mamo to Tobiaszek”. I na koniec zrobiliśmy test – otworzyliśmy drzwi samochodu. Tobiaszek zawsze schodził ze schodów, wchodził sam do samochodu i wówczas jechaliśmy do lasu na spacer. Więc test... Kotek natychmiast wskoczył na tylne siedzenie i zajął miejsce Tobiaszka! Dopiero teraz zobaczyliśmy jak jest wynędzniały. Na tyłku miał wielka ranę. Był zupełnie siwy. Ale skąd wtedy mogliśmy wiedzieć, że kot może osiwieć z tęsknoty i bólu? Skąd? Nie wiedział tego nawet ceniony przez nas weterynarz, który ugiął się w końcu przed faktami.

Później dotarły do nas i inne wiadomości. Wysnuliśmy wnioski. Tobiaszkowi pomyliły się bloki. Przecież mylą się i ludziom, wszystkie są identyczne, różnią się tylko numerem. I przez te wszystkie miesiące próbował wejść do mieszkania położonego w identycznym miejscu jak nasze. Jednak jego właściciele nie rozumieli kota, który z obsesyjną częstotliwością próbował wejść do ich mieszkania, mimo, że sąsiad obok w dzień w dzień traktował śpiącego na wycieraczce zwierzaka, listewką zakończoną gwoździem!

- Franca! Franca! – krzyczy na mężczyznę teraz po raz kolejny Ola, jakby to się stało dopiero dziś. Robi się czerwona i nieprzewidywalna. Prawie odchodzi “od zmysłów”. I jest to najstraszniejsza obelga jaką zna i jaką wypowiedziały jej niewinne usta.

Zapada głuche milczenie. Jeszcze raz wszyscy przeżywają los Tobiaszka.

W końcu Mama wyciąga kolejny rodzinny album. Widać na nim zupełnie siwego wynędzniałego kota. Ten sam kot tylko miesiąc później. Najpierw siwizna ustępuje z łebka i karku. Kilka miesięcy później kot ma tylko siwawe łapki. Po roku jest znowu czarny jak smoła.

- To może jeszcze po kawałeczku tortu? - proponuje mama.
I w tej samej chwili za babcią, która znowu musiała odwiedzić toaletę, człapie czarny szczupły, o starczej sylwetce kot. Patrzy na świat trochę zmętniałymi oczami. Trochę nie dosłyszy, ale kiedy Mama go woła, z radością wskakuje na jej kolana i mruczy ze szczęścia. Ta głaszcze kotka po sierści, która wygląda jakby dopiero brał kąpiel i został wysuszony, i tu i ówdzie jego sierść sterczy jak na szczotce. Szczęście i uwaga kota są krótkie i znowu gdzieś gubi się w swoich myślach i zagląda głęboko do środka siebie, staje się nieobecny.
- Boję się o niego. Boję... – mówi Ola. – Parę dni temu, tuż przed moim przyjazdem zmarła Anusia jego córka.

Anusia chorowała długo na raka. Cierpiała. A Tobiaszek przez ten cały czas nie odstępował jej na krok. Ale w końcu... medycyna przegrała z naturą.

- Tobiaszek był bardzo... związany z Anusią. Razem spali. Bawili się. Często byli przytuleni. Nie był tak z żadnym z pięciu innych kotów, które jeszcze mamy. Widać, że bardzo mu jej brakuje. Unika towarzystwa. Je niby normalnie... Śpi także... Ale... Mimo tego boję się, że Tobiaszek pójdzie wkrótce za nią do Kociego Raju. Czuję, że któregoś dnia, pod moją nieobecność, bezszelestnie oddali się jak przez otwarte drzwi, i nigdy już go nie odnajdziemy – mówi Ola, która już szykuje walizki. Kolejne bowiem krótkie Święta dobiegły kresu.

I kiedy już Ola pojechała pobierać nauki – o tym jacy to ludzie są równi w tej Europie i świecie, i jaki czeka nas wszystkich, nawet w naszym małym miasteczku, wielki dobrobyt i sprawiedliwość, (oczywiście, ma się rozumieć, po przejściowych trudnościach, które będą trwać jakieś parę lat, choć trwają już ładnych parę lat) - jakieś trzy miesiące później, pewnego wieczoru Tobiaszek i Babcia odeszli razem, jakby się zmówili. Po cichutku, nawet nie miauknąwszy.
Nie przeszkodziły im w tym nawet zamknięte na trzy porządne zamki i łańcuch drzwi.
Odeszli, żeby już nie wrócić.
Zostały tylko... ciała babci na bujanym fotelem przed włączonym telewizorem i Tobiaszka na jej kolanach.

„Kochanie idę do ciebie. Tak długo nie wiedzieliśmy się. Teraz już będziemy razem. Na zawsze”.