poniedziałek, 14 grudnia 2015

„O tym, na czym naprawdę mi zależy [...] nie ma i nie będzie żadnego mego pisma”


Obchody "40 lat teatralnej drogi Piotra Szczerskiego" dobiegły końca, poinformowały pod koniec listopada tego roku media. Ogarnął mnie smutek. Zakończyła się pewna epoka. Ale nie tylko w sensie czasu, propozycji artystycznych, ale zasadniczo w sensie kontynuacji pewnego rodzaju myślenia – o świecie, ludziach i twórczości. Bliskiego Piotrowi, jak sądzę myślenia, będącego niezbędnym składnikiem wolności osobistej i wolności możliwej dla innych.
W teatrze pokazano kilka spektakli w reżyserii Piotra Szczerskiego, pojawiła się książka na jego temat, wiele osób na różnych spotkaniach zabrało głos w kontekście artysty. Ale mam odczucie, że ledwo dotknęliśmy zjawiska kulturowego jakim w Kielcach (bo Kielce mnie teraz interesują) był Piotr Szczerski. I, że ten obraz będziemy jeszcze długo składać. A i że czas tutaj będzie niezbędnym elementem.
Oczywiście jak to zwykle bywa przy takich okazjach – kiedy odchodzi nietuzinkowy człowiek – pojawiały się rzesze ludzi, którzy najwięcej o Piotrze wiedzą, byli z nim najmocniej związani, znali jego zakamarki myśli. Byli źródłem sensownych rad. A w głosie niektórych słychać było przyganę, tyle razy go „zjechałem” i gdyby mnie bardziej słuchał... Nie ganię tego. Często przy takiej okazji wielu próbuje zaistnieć publicznie, przypomnieć o swoim żywocie, podleczyć swoje kompleksy, pogłaskać swoje ego, ogrzać się przy Tym, który miał odwagę - robił coś, raz mu wychodziło lepiej, innym razem gorzej. Artyści bowiem porzucają wygodną rolę krytyka i sami się mierzą z żywiołem życia i wystawiają na cudze oceny. Za tę odwagę wieczna im chwała. Ci pozostawieni przez artystów - są jakby ułomnym lustrem, ale i w to warto także spojrzeć, żeby zobaczyć - w tym przypadku - ile w takich miejscach zostało z Piotra.
Wspomnę też, bo to ważne dla nas tutaj na tym skrawku globu, na którym coraz trudniej o jakieś bezpieczne miejsce, bo po każde wyciągają swoje ręce globalni uzurpatorzy - to co już powiedziałem wcześniej: „Mówiono wiele o Piotrze jako reżyserze i dyrektorze - dla mnie jego fundamentalną zasługą było to, że unieważnił w Kielcach pojęcie "teatrów prowincjonalnych".
Piotr sięgał do myślenia, które tkwiło w korzeniach kultury grecko-rzymsko-chrześcijańskiej. Myślenia, które początek ma w systemie edukacji, gdzie nauka zwana logiką byłą czymś oczywistym (Piotr przeszedł przez tę szkołę). Myślenia opartego na propozycji Platona, wobec którego jak powiedział Whitehead, reszta to tylko przypisy i komentarze.
Carl Popper zarzucał Platonowi tworzenie „społeczeństwa zamkniętego”. A jednak przecież ostatnia rzecz jaką można powiedzieć o teatrze Piotra, który zaakceptował podział świata na ten duchowy i materialny - to taka, że tworzył teatr „zamknięty”. Zwłaszcza dla widza.
Myślenia, którego narzędziem są prawa logiki. Myślenia, które było oparte na naturalnej hierarchii (nawet starsi wiekiem mówili w teatrze niekiedy o Piotrze - „Stary to...”, „Stary tamto...” - nawiązując z własnej woli – do nienarzuconego przez nikogo patriarchalnego modelu, w którym Piotr był ojcem, owszem niekiedy surowym), a jego konsekwencją jest cywilizacja jednej tylko etyki dla wszystkich. Myślenia, które umożliwia osobistą drogę, osobiste wybory i jest naturalną obroną przed zmasowaną propagandą. Przed światem w którym człowiekowi podaje się obraz wykreowanej rzeczywistości, zamiast niej samej. Takie myślenie – ok... jest owszem często nielinearne, jak bywa u ludzi - porwane, niekiedy porzucane na długo. Ale jest myśleniem, które daje możliwość rzeczywistego sprzeciwu i buntu, (a nie tego pozornego jak to często teraz u twórców bywa) – było obecne u Piotra i tego będzie mi brakować.
Ale pointa jest taka - jakbyśmy się nie starali tutaj, to obraz Piotra będzie niepełny. Zostają nam tylko wspomnienia i spekulacje. Być może za ważne trzeba uznać, to co napisał Platon: „O tym, na czym naprawdę mi zależy [...] nie ma i nie będzie żadnego mego pisma, bo nie jest to racjonalne, jak matematyka, i nie daje się ująć w słowa. Ale gdy długo zmagałeś się z rzeczą, nagle zapala się w duszy jakby światło”.
Krzysztof Sowiński



wtorek, 8 grudnia 2015

Między sztucznymi i prawdziwymi dreszczami

Oglądanie takich sztuk, ma coś z tej atmosfery, kiedy po raz setny, w swoim bezpiecznym na tę chwilę światku gdzie stoi telewizor, oglądamy ulubioną ramotę sprzed pół wieku. Znamy już wszystkie dialogi na pamięć, podziwiamy wykwintną, trzeszczącą od konwencji grę i klasę aktorów. Jesteśmy świadomi zabiegów reżysera. I... i nie możemy doczekać się kolejnej sceny. Podobnie jest z najnowszą propozycją Teatru Żeromskiego "Wrócę przed północą" Petera Colley'a w reżyserii Mirosława Bielińskiego.


Niby to jest horroro-komedia, ale kto by się tam na serio przestraszył. Peter Colley, autor dramatu, a za nim Mirosław Bieliński, co chwila podważają „fizyczny” udział widzów w tej propozycji, szanując naszą prywatność i ukryte motywacje z którymi przyszliśmy do teatru. I... Gra z...
konwencją. Wszystko ujęte jest dyskretnie w cudzysłów, a może nawet dwa – jeden w drugim.


Mirek Bieliński z przymrużeniem oka, bierze na warsztat uwagi z recepty mistrza Alfreda Hitchocka: „Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć”.
U kieleckiego reżysera w zasadzie rzecz zaczyna się od... wybuchu piecyka w domu, do którego właśnie wprowadziła się niby zwykła para: ona - Jenny Sanderson kobieta z problemami psychicznymi (w tej roli Ewelina Gronowska) i on - jej mąż Greg Sanderson, safandułowaty niespełniony naukowiec, specjalista od kamieni (Łukasz Pruchniewicz). Kamieni, które wciąż jak życie wymykają się próbom, w najmniej odpowiednim momencie, kontrolowanej destrukcji i... niepokojąco sygnalizują przewrotną naturę przeciętniaka Grega.
Jest tu wszystko czego potrzebujemy – dom z mroczną historią na odludziu, drobnomieszczańskie problemy, nawyki i rytuały. Do tego jest - znowu pozornie zwyczajny, nieco chamowaty sąsiad George Willowboy (Janusz Głogowski), na dodatek trafia tam też, jak się okazuje (niby) siostra Grega – Laura Sanderson (Beata Wojciechowska). Zaciska się przestrzeń i czas.
Wydaje się, że może to być dramat „wykluczenia”, o sprawę którego swoje kopie ścierał
w zaściankowej Polsce, w swoim czasie prof. Jan Hartman. Oto Grega i jego siostrę łączy ukrywane nie tylko uczucie. A tu żona Grega Jenny stoi na przeszkodzie tej starej miłości, która „niezardzewiała”.
Wydawało się, że Bieliński, mawiało się stary wyga - w końcu zwąchał gdzie są przychylne: recenzje, festiwale, nagrody i pochwały, przekraczające ramy naszej wioski. Czeka przecież pustawe, opróżnione z większości śladów po Piotrze Szczerskim foyer w Żeromskim. I...


Tymczasem... Historia nabiera rozpędu. Trup co prawda nie ściele się gęsto, ale gęsto jest od atmosfery tajemnic. Widz wciągany jest w grę – w której ma odgadnąć, kto jest kim i kim nie jest. Atmosferę podkręca zachowanie Jennny - czy ma urojenia i powinien ją ktoś pilnować, żeby o odpowiedniej godzinie jednak brała porcję pigułek, a może to jest tzw. rzeczywistość? A na koniec co jest prawdziwe?
Mirosław Bieliński pointuje te dylematy na koniec swojej propozycji i opowiada się jednak po stronie zwolenników świata obiektywnego. Świata tradycyjnych związków przyczynowo-skutkowych, ale niestety i banalnego rozsądku, prymitywnych odwiecznych motywacji – w czym rozpoznajemy... siebie.


Lubię tę „konwencjonalną” grę jaką zaprezentowali aktorzy. A pokazali kawał dobrego rzemiosła, za które - jeszcze bywa – czasami zbiera się laury. Lubię grę Łukasza Pruchniewicza, który do swoich ról dodaje czasami nieco głębi swojej nieokrzesanej i ekstremalnej na szczęście natury, wzbogaca to jego kreacje tajemnicą przewrotności. Podobnie mogę powiedzieć o Ewelinie Gronowskiej – która z bezradnej ofiary (psychiatrii? systemu? można by pójść nieco za Facault, ale może to będzie już temat na inną okazję), uczyniła kobietę całkiem roztropną, która zachowała pierwotny rozsądek (jeśli ten jest pierwotny). Beata Wojciechowska i Janusz Głogowski – nie zostawili nam niedomówień kim są na scenie, zagrali to każdym gestem – ona sprytną manipulantką, on chytrym wieśniakiem. To się chyba nazywało kiedyś, o czym już kiedyś pisałem – stara dobra szkoła aktorska, kiedy jeszcze to co stare i sprawdzone, jeszcze ceniono.


„Jestem gotów dostarczyć publiczności całkowicie zdrowych wstrząsów emocjonalnych. Nasza cywilizacja stała się do tego stopnia opiekuńcza i troskliwa, iż nie mamy już możności odczuwać instynktownych dreszczy lęku. Tymczasem ażeby ocknąć się z odrętwienia i zapobiec bezwładowi, można jeszcze wywoływać owe dreszcze sztucznie” - dowodził niegdyś Hitchcock.


A jednak... Parę dni temu na stacji Leytonstone w Londynie, w miejscu gdzie bywał artysta, gdzie na muralu jest namalowany jego wizerunek, jakiś „szaleniec” (jak nam zawsze wmawia mainstream, chroniąc nas przed naszymi myślami o głębszej intrydze), gardząc wyrafinowanym scenariuszem i formułą suspensu, zaatakował innych podróżnych, wielu ciężko raniąc kuchennym nożem. Krzyczał coś, jeśli wierzyć „przekaziorom” o zemście za „okupowaną Syrię”.
Co na to powiedziałby mistrz?
Bo ja odnoszę wrażenie, że „nasza cywilizacja”, aż się kłębi od zagrożeń, ze strony... innej cywilizacji,
że czeka nas jeszcze w naszym kraju, naszym mieście, a może nawet teatrze – wiele zdarzeń, wobec, których wybierając propozycję Bielińskiego, będziemy szukali – nie wstrząsu po odrętwieniu, ale bezpiecznej, skontrolowanej w naszej skali przystani.


Krzysztof Sowiński