poniedziałek, 20 września 2021

Kilkadziesiąt lat w kulturze – o upowszechnianiu

 Kiedyś, skrzywiona i pomarszczona wskutek działania praw entropii, okaleczona psychicznie pobytem w niemieckim obozie zagłady Auschwitz, moja babcia Stanisława Sowińska, ofiara ówczesnych globalistów, będąc w wieku ponad 80 lat, powiedziała – jak wielu przed nią -  że życie minęło jej jak jeden dzień.

Dziś kiedy kończę właśnie niespodziewanie dla siebie 60 lat i mówię o tym swoim wieku ze wstydem, bo zawiodłem wielu moich przyjaciół, którzy przez dekady chcieli we mnie widzieć zawsze młodość, sprawność i błyskotliwość – i ja myślę o przemijaniu, podobnie jak niegdyś inni przede mną.

Kłębi się we mnie na okoliczność tych urodzin wiele myśli. Ale, w związku z tym, że tutaj w „2 tygodniku” piszę o kulturze, skoncentruję się właśnie na niej.

Rozpocznę od istotnego w tym kontekście przypomnienia. W połowie 80 lat zostałem dziennikarzem w „Plotkarce”, miesięczniku o tematyce kulturalno-społecznej wydawanym w Domu Środowisk Twórczych w Kielcach. Redaktor naczelny pisma zapytał mnie jaki cel – jak mawiano wówczas – przyświeca mojej pracy. Odpowiedziałem, że chcę upowszechniać kulturę. „Szef” pisma (był nim Ryszard Miernik, pisarz, rzeźbiarz, dziennikarz, znakomity regionalista, o którym wybitny poeta z naszego regionu Zdzisław Antolski powiedział: „My wszyscy jesteśmy z Miernika”) zaśmiał się nieco ironicznie i życzył mi powodzenia. Później mi powiedział, że on i wielu jemu podobnych próbowało to robić (Rysiek przez jakoś ponad pół wieku) i im się nie udało. Nie udało się także i mnie. Ale nie udało się nie dlatego, że nie dołożyliśmy starań. Nie udało i nikomu się nie uda, bo strategia upowszechniania jest z definicji chybiona, marksistowsko-manipulacyjna. Bo to nie my „ludzie od kultury” i twórcy powinniśmy szukać odbiorców, ale odbiorcy naszej oferty.

Przez te ostatnie 40 lat byłem na setkach koncertów, wernisaży, spotkań autorskich – (abstrahuję od propozycji komercyjnych, nie raz widziałem wypełnioną po brzegi przecież „Kadzielnię”) – i muszę powiedzieć, że przychodzi na nie relatywnie – w stosunku do ilości mieszkańców deklarujących zainteresowanie kulturą – nieodmiennie garstka ludzi. I nie jest to tylko nasza regionalna cecha.

Po latach wszyscy z tej grupy poznaliśmy się. Dostrzegamy nielicznych „młodych”, którzy zasilili nasze szeregi. Z żalem zauważamy nieobecność starych, którzy już odeszli z tego świata. Czasami zdarza się tłum, ale tylko, kiedy ludzie chcą zobaczyć nie tyle dzieło, co bardziej osobę sławnego twórcy. Tak było w przypadku otwartej 1 lipca br. w Muzeum Narodowym w Kielcach, wystawy malarza kielczanina Rafała Olbińskiego, uznanego kiedyś mi.in. za najlepszego ilustratora Nowego Jorku. Można podziwiać jego prace i te czasy, kiedy artyści kiedyś mówili głośne „NIE” totalitarystom, zamiast zachowywać milczenie – jak to się dzieje teraz – wobec sukcesywnie od blisko dwóch lat wprowadzanego także i w Polsce reżimu sanitarnego pod pretekstem fałszywej pandemii. Kto jeszcze nie obejrzał „Olbińskiego” informuję, że wystawa jest czynna do 31 października br.

Muzeum Narodowe to zatem miejsce gdzie powinniśmy według mojego prywatnego rankingu jednak bywać. Nie chcę się na temat tej przestrzeni rozpisywać, bo jestem tam zatrudniony i nie piszę o tej placówce teraz ze względu na to, że czegoś miałbym się bać (informuję, że jestem tam zatrudniony na jednym z najniższych szczebli, a najniższa krajowa to nasza tam rzeczywistość, więc nawet nie mam skąd „spaść”), ale mi zwyczajnie po „dżentel-łumeńsku” nie wypada. Może kiedyś, jak dożyję, opiszę szerzej to miejsce na moje 65 urodziny?

Miejscem, które odwiedzam przez te lata jest Biuro Wystaw Artystycznych w Kielcach. Jestem tam m.in., żeby każdego roku obejrzeć kolejną edycję Interdyscyplinarnego Konkursu Plastycznego Województwa Świętokrzyskiego PRZEDWIOŚNIE. I co roku coś mnie tam zadziwia. Teraz najbardziej mnie zadziwiła, towarzysząca ostatniej 44 edycji cyklu, niezwiązana z zagadnieniami sztuki, wypowiedź dyrektorki placówki Stanisławy Zacharko-Łagowskiej:

„Dwa ostatnie lata, 2020 i 2021, na pewno pozostaną w pamięci wszystkich jako czas koronawirusa, rosnącej skali zachorowań i zgonów, lata, w których życie toczyło się pod znakami strachu przed zarażeniem, pandemicznych restrykcji, zamknięcia, izolacji, zdalnej pracy i masek na twarzach. Ale bieżący rok 2021 stał się także rokiem nadziei, wiary w naukę, w skuteczność szczepień, przełamania kryzysu, a także powolnego otwierania się i odzyskiwania poczucia bezpieczeństwa”.

 Biegnę najszybciej jak mogę ją uspokoić – raporty nie tylko Ministerstwa Zdrowia, ale i Cyfryzacji, GUS, Państwowej Inspekcji Sanitarnej – przeczą jej opiniom. Z liczb odpornych na propagandę wynika jedno – nie mamy do czynienia z pandemią. Mamy do czynienia natomiast z symulakrą.

Miejscem, które odwiedzam od lat jest Teatr Żeromskiego. W zasadzie przez długie lata chodziło się do „Szczerskiego”. To był człowiek-teatr. Po jego śmierci placówką  zarządza Michał Kotański. I może to nic nie znaczy, ale… Po premierach u „Szczerskiego” było zawsze tłumnie na bankietach, może i naiwnie, ale za to na pewno szczerze – dyskutowano po nich jeszcze wiele godzin. Piętnaście minut po premierach (które często zdobywają ogólnopolskie laury w swojej dziedzinie, więc mamy do czynienia z „sukcesem”), w teatrze Kotańskiego, przy obficie zastawionych stołach są już tylko aktorzy, realizatorzy i ich kumple i kumpele, natomiast jakby niepotrzebna już publiczność szybko czmycha do szatni. Zerwała się więź ludzi teatru z „miejscowymi” jaką latami tworzył Szczerski?

Dlaczego? Być może dlatego… Jak już kiedyś pisałem: „Nie ma co się oszukiwać, dziś teatry często nazywane przez ich liderów w zamyśle nobilitująco „krytycznymi” przeważnie jednak w praktyce rezonują tylko frazesy poprawnościowo-polityczne. Niby upominają się o prawa dla „wykluczonych”, a w istocie bywają narzędziami wpływu ludzi globalnej władzy, budującymi nowy, utopijny wspaniały świat”. W tym świecie nazywanym teraz „nową normalnością” nie ma równorzędnego miejsca dla będących z definicji tradycjonalistami „prowincjuszy”. Nie ma.

Miejscem, które trzeba koniecznie odwiedzać to Kielecki Teatr Tańca. Poświęciliśmy mu ostatnio w „2 tygodniku” sporo miejsca z okazji 25-lecia jego istnienia. Reasumując tamte refleksje – dzięki wieloletniej pracy Elżbiety i Grzegorza Pańtaków (nie urzędników od kultury) mamy od lat kolejną profesjonalną placówkę w Kielcach.

Co nam ubyło? Kiedyś w Domu Środowisk Twórczych byli „zadomowieni” pisarze – to oni nadawali ton świętokrzyskiej kulturze. Dyrektorował jej… poeta Bogusław Pasternak, który miał – teraz to widzę z perspektywy lat – wielkie serce dla twórców, pomagał kiedy doświadczali problemów, w tym borykali się z depresją. Wydawano tam książki, miesięcznik kulturalny, organizowano spotkania ludzi pióra. Od lat już tego tam nie ma. Pisarze rozproszyli się i zmarginalizowali. A dziś już nie ma w regionie takich literackich tuzów jak zmarli: Henryk Jachimowski (wybitny pisarz, twórca unikatowego Teatru Kobiet, którego dzieło i osoba wciąż czekają na obszerną publikację. Niestety ja już chyba nie dam rady tego zrobić m. in. z powodów finansowych), Jan Krzysztofczyk (w tym przypadku udało mi się napisać dysertację doktorską poświęconą temu pisarzowi, ale cóż… nie udało mi się wydać jej drukiem), czy przed nimi Zbigniew Nosal, głównie reportażysta, ale także autor „Kurzego pacierza”, jedynej, ale znakomitej książki poetyckiej – także wart ocalenia od zapomnienia.

Komu się nadzwyczajnie „udało” i powodziło (w tym finansowo) przez te lata w „kulturze”? Twórcom nieszczególnie. Większość mi znanych klepie tzw. biedę, ci starszego pokolenia ledwie przedą na najniższych emeryturach.

Natomiast beneficjentami „upowszechniania”, tego systemu – są pokolenia z partyjnych nadań dyrektorów ministerstwa, departamentów, na koniec dyrektorów placówek – słowem wysokiej rangi urzędników – zajmujących się w mieście, województwie, w kraju „kulturą”. Niekiedy przemykają wśród twórców w dobrze skrojonych garniturach Bossa i odważnie ponad głowami twórczych petentów patrzą w przyszłość.

Krzysztof Sowiński