niedziela, 29 września 2013

Muszę otworzyć (prozy)


Gwałtowny dzwonek do drzwi. Kto to? Kto?

"Pewnie znowu żebrak, albo żebrak-oszust. Trzyma w ręku kartkę,
brudną, postrzępioną, wielokrotnie używaną kartkę z tekstem napisanym
ręką półanalfabety, kartkę do której ta sama ręka o brudnych, długich
paznokciach przykleiła nieudolnie zdjęcie niczym legitymacyjne.
Najlepiej jak jest to zdjęcie dziewczynki nie starszej niż
dziesięcioletnia. Dziewczynka prawie zawsze jest chora na raka,
rzadziej na serce. Tak! Najlepszy jest rak! Budzi grozę! Serce to
tylko serce.

- Daj parę złotych na operację, bo ona umiera! Tutaj napisane!
Doktor napisał! Ona potrzebuje szybko operacji! A operacja droga! A my
biedni! O! Jak bardzo droga! - mówią pół agresywnie, ciemne,
prymitywne, ale sprytne oczy. Bardzo bystre oczy, którym wystarczy
jedno spojrzenie przez ledwo uchylone drzwi i już wszystko wiedzą. I
widzą każdy grymas na mojej twarzy.

- Na jakiego raka? Ja znam lekarzy... - mówię.

Ale moja bezczelność nie może mi - mawiało się kiedyś - ujść płazem. W
tej sytuacji to chyba w zasadzie "gadem".

- Daj! Bo cię spotka jakieś wielkie nieszczęście! - grozi
czarnolica, czarnowłosa, w pstrokatej spódnicy do ziemi, o bardzo
brudnych dłoniach, najwyżej trzynastoletnia.

- Jakie nieszczęście? - pytam ciekawy. - Cóż może mi się
jeszcze przydarzyć?

Od wielu miesięcy leje mi się strużka krwi. Ta krew prześladuje mnie.
Kiedy usiądę w autobusie przesiąka mi przez spodnie i paćkam
siedzenie. Kiedy stoję cieknie mi po nogach do butów. Kiedy chodzę
ciągnie się za mną jej czerwony ślad. Moje myśli mają jej zapach,
lepkość i ciągłość. Ogarnia mnie gniew, żal, rozczarowanie i znowu
gniew czerwony jak ta krew. Jestem wojownikiem! Zdobywcą! Kolumbem!
Ryzykantem! Jestem wojownikiem i jak wojownik miałem umrzeć! Taka była
nie pisana i nie wypowiedziana zdaje się umowa! Słyszysz? Kurwa
słyszysz! Czy nie słyszysz?! Jak wojownik! A nie jakiś bezradny
starzec, dziadek, któremu nie goi się kulejąca noga, zapomniany przez
ludzi i Ciebie, którego można popchnąć, oszukać, poklepać po
łysinie... A on tylko słabym głosem bezradnie poprosi o litość...

Patrzę na ciemne gówno w aureolce posoki czerwoniutkiej i świeżej, jak
wiecznie, płonąca lampka-serce, przytkwiona, pod starą reprodukcją
obrazu z Jezusem, jaki na ścianie miała dawno nieżyjąca pani S., choć
była Żydówką. Lubiliśmy wszyscy panią S.".

Przypomina sobie niespodziewanie dla samego siebie.

"To jej zupełnie odkryte piersi, jako pierwsze w życiu chłopaków,
zobaczyliśmy z kolegą przez uchylone drzwi. Kobieta myła się
rozebrana do pasa w miednicy, stojącej na stojaku. Choć była już
pewnie wtedy bardzo stara, grubo po czterdziestce, piersi miała młode,
pełne i białe. A my mieliśmy mniej niż 12 najwyżej lat. I tyko nas to
zawstydziło. Ciągnie mi się skojarzenie...

Ale jednak nieco później... Było lato. Byliśmy na kolonii. Leżeliśmy
na plaży na brzuchach i tylko plecy opalaliśmy cały czas, bo gdy
leżeliśmy na plecach, zdradzały naszą myśl, namiociki stawiające się
niespodziewanie dla nas samych i ekspresowo, w naszych slipach.
Odrzucamy tę myśl. Myślimy o bólu, udręce, bohaterskiej śmierci i
szpinaku na obiad, a tranie przy kolacji. Koledze, który nas nie lubi.
Surowym księdzu. Tej kurwie nauczycielce, która naderwała nam uszu i
reputacji u naszych ojców. Wypowiadamy całe litanie modlitw! Gramy w
karty i warcaby. Wszystko na nic...

Stanowimy mroczną kastę, która spędza całe dnie na świeżym powietrzu w
słońcu, a ma tylko opalone plecy.

A kiedy nie dało się już wytrzymać, wbiegaliśmy do zimnej wody, by się
zanurzyć przynajmniej po pas. Niekiedy w tym biegu zatrzymywała nas
Pani Wychowawczyni, przeważnie jakaś przejęta swoją rolą
studentka-dziewiętnastka, o pełnych piersiach, których nie musiał
jeszcze podtrzymywać misterny z drutami biustonosz, jakich wiele
miałem okazję poznać, i mocnych brązowych nogach i krągłym tyłku.

Po jej piersiach, których widoku nie mogliśmy znieść bez bólu, osuwały
się słońce, krople potu lub wody,  i dwa luźne cieniutkie, małe
trójkąciki kretonu. A zawsze nasze spojrzenia.

- Gdzie! Do wody tacy rozgrzani! Czy wy do reszty pogłupieliście? -
krzyczała groźnie. Niektórzy z nas zatrzymywali się w pół drogi jak
sparaliżowani.

Pani podchodziła do nas: - Jak ze mną rozmawiasz, to patrz mi w oczy,
a ręce trzymaj nie na podbrzuszu, tylko jak na baczność! Szacunek mi
się należy!

Ale moje oczy, choć bardzo się starały, jak bardzo wiem tylko ja, nie
potrafiły patrzeć jej w oczy. Tylko ręce były posłuszne jej rozkazowi.
I zmieszana studentka, szybko pozwalała nam chłodzić w wodzie nasze,
już męskich rozmiarów namiociki, tak okazale wyglądające na tle
chudziutkich nóżek, rączek, zapadniętych klatek i brzuchów ciętych w
tarkę.

Marzyłem o takim momencie. I niedługo potem uchyliłem rąbek, a nawet
trzy kretonu i jednej tajemnicy.

Dziś już o niczym nie marzę. Widzę aureolę krwi, niczym zaćmienie słońca.

Więc co może mi się zdarzyć? Właśnie drętwieje mi lewa ręka, próbuję
ją rozmasować prawą.

- Co mi się jeszcze może zdarzyć? - pytam. - Pracę straciłem. Nowej nie mam.

- Czy odejdą ode mnie ci, których udaję, że kocham, a których kocham?
Czy ci, którzy mnie kochają? A może odejdzie ode mnie, ta kobieta
podobna do Pani Wychowawczyni, z której w dzień, w dzień, a od czasu
"krwi" obsesyjnie, zdzieram rąbki. Bywam w niej, raz za razem, do
bólu, do zdartego naskórka. I znowu! Znowu! Jak nigdy dotąd, jak nigdy
wcześniej.

A moja Wychowawczyni mówi: - Pochlebia mi, że mnie tak pożądasz!
Chyba będę kochał tę moją małą nauczycielkę, ale jej nigdy o tym nie
powiem, z roztargnienia, egoizmu i... strachu.

A może sparaliżuje mi i tę drugą rękę? Kiedyś bałem się nawet o takim
czymś pomyśleć. Odwracałem się i plułem przez ramię trzy razy. Coś
takiego mogło się trafić jakimś dziwnym ludziom, nie mnie! Ja byłem
nieśmiertelny! Mnie nie imały się choroby! Dręczył mnie tylko namiocik
i niespełnione o puchatych piersiach sny wypełniały wszystkie myśli -
i będę musiał nauczyć się pisać nogami, jak bezręki malarz, którego
widziałem w telewizji, trzymający pędzel palcami stóp. Jak będę
wycierał sobie tyłek z kału i krwi, z hektolitrów sączącej się krwi? A
co będzie jak i nogi zerwią się ze smyczy posłuszeństwa?

Ale... Tym razem, to nie ciemnolica. Tym razem to nie jej starożytny
ciemnooki i włosy ród.

Mój średniej wielkości pies, dostaje jak zwykle szału i piszczy na
dźwięk dzwonka u drzwi. Ta jego reakcja doprowadza mnie do mojego
szału w ułamku sekundy. I ja miłośnik zwierząt, skurwysyński, fałszywy
miłośnik zwierząt: zapchlonych porzuconych kundli, bezdomnych kotów,
stada wróbli i dwóch gołębi wpierdalających na moim parapecie, moje
ziarno, na jeszcze moim parapecie, odtrącam go skaczącego po drzwiach,
bosą stopą, ale i to wystarcza - trafiam! Niechcący.

Dużym palcem w tchawicę i pies się dusi - przysiada na dywanie,
pochyla łeb, charczy!

Patrzę bezradny! Czy tym razem jeszcze raz mi się upiecze! Czy zostanę
mordercą własnego psa!?

Ale chyba obydwoje mieliśmy szczęście! Pies zaczyna oddychać. Drę
mordę na niego! Przerażony ucieka w kąt...

W końcu układa się do snu w fotelu. A ja nadsłuchuję, czy
żyje. Biczuję się za okrucieństwo. Obserwuję, jak mu się unoszą boki.
Będzie żył...

Kto dzwoni do drzwi? Kto?".

Przypomina sobie niespodziewanie, to wszystko przed drzwiami gabinetu
lekarskiego.

"- O Boże! Tylko nie to! Za co? Za co? - słania się jakaś kobieta w
średnim wieku.

Doktor wychodzi za nią i pociesza: - Proszę pani, to jest dwudziesty
pierwszy wiek! Wszystko będzie dobrze... Dobrze, że tak wcześnie...

Doktor nie wie, że na korytarzu siedzimy przy ledwo tlących się ogniskach, w chłodzie,
nadzy, zżerani przez insekty i nadsłuchujemy ciemności, osaczeni przez nią, gotowi zerwać
się w każdej chwili do ucieczki. Na korytarzu wróżymy z pogody,
wnętrzności, przeczuć, kart i snów, z zasłyszanych szeptów, wylanych
łez. I statystyki.

A nasza jaskinia nie ma wyjścia.

Jestem tu drugi raz i czekam. Jestem tu sam, choć są inni, tak samo
sami ludzie jak ja sam. I nikt mi nie pomoże. Nikt nie może być ze mną
w tej samotności. Na nic mantry i modlitwy. Na nic. Czekam. I jestem
czekaniem. I jestem skruszonym krzykiem, który utkwił w gardle, jak
ułamki rozgniecionych czasowników. Rozpadła się w gruz gramatyka i jej
cywilizacja - w ciemne i drapieżne nie do opisania charczenia. Jestem
samiuteńki sam. Jestem tylko krokiem po korytarzu i niczym, kawałkiem
zranionego mięsa, kombinacją narzuconych mi siłą cyfr i obsesyjną jedną myślą, od
której nie pomogą mi uciec wszyscy doktorzy świata.

Słyszę tylko dzwonek! I wiem, że - nie ma wyjścia, wolno i aż tak boleśnie to
do mnie dociera - muszę otworzyć".