niedziela, 15 stycznia 2017

Znikające głowy?




Ciekawy, ale nie dla wszystkich koncert. Ta propozycja jednak jako spektakl teatralny... Nie tylko było widać fastrygi, ale nawet to, że długimi momentami aktorzy byli na scenie bez „kostiumów”. To „niedokończenie” projektu, które miało realizować przesłanie inspirowane  filmem „Stop make sense Talking Heads” – było zaplanowane zdaje się jako atut. I sprytnie chronić całość przez oceną, przed pytaniami o sens  właśnie. Czy uchroni? Warto iść jednak do teatru, chociażby po to, żeby doświadczyć kuszenia… Diablicy.

Słyszałem na gorąco różne refleksje „po” – „fajna zabawa”, „super muza”, „pustka ideowa”, „zagubienie pokolenia hipstersów”, „jakbym widziała moje głupiutkie dzieci”. Prawie ze wszystkimi tymi zdaniami się zgadzam. Ale dla mnie najbardziej dojmujące, ale nie zaskakujące, bo od dawna na własny użytek analizuję język tych ludzi i konsekwencje z niego wynikające -  było ujawnienie, że ta część pokolenia trzydziestolatków, ma problemy dawniejszych piętnasto, że jest uwikłana w postfreudowskie tropy, a co najgorsze nie ma żadnych narzędzi do oceny rzeczywistości, stworzenia jakiejś chociażby chwilowej syntezy. Może też inaczej – jeszcze nie rozpoznali (wiele się napracowano, żeby tak było) takiej sytuacji, która ich do tego zmusi i każe wyjść przed szereg „ego”.  Jeśli o to chodziło  reżyserowi „Kropki, Kreski, kropki, kreski”, najnowszej propozycji w „Żeromskim” Pawłowi Paczesnemu i spółce (bardzo długa lista... obecności) -  to mu się udało.

„Kreska…” Składała się z 18 piosenek,  z czego tylko 4 wciągnięte w spektakl, to rzeczy z Talking Heads. Pozostałe opowiadały o życiu i problemach tych konkretnie zaproszonych do tego projektu 7 młodych ludzi. „W laboratoryjnych warunkach wzajemnego bezpieczeństwa chcieliśmy sprawdzić czy możliwa jest współpraca, w której nie ma jednego lidera, a każdy czuje się częścią koncertu” ( GT nr 59). Rozumiem, że „laboratoryjne” miało być tutaj synonimem pojęcia „cieplarniane”? Niestety – „wielka” sztuka często rodziła się w przeszłości z konfrontacji z bólem i walką, z cierpieniem szukania chociażby chwilowej tożsamości. To nadaje jej szczerości. Niestety też, ktoś kto uprawia działalność artystyczną musi być przygotowany na to, że ktoś inny go oceni i że nie wszyscy zostaną tak samo miło.

Pozwolę sobie zatem wyrazić opinię  - dla mnie wydarzeniem wieczoru była Olga Mysłowska (Diabeł), chociaż stoi sobie większość spektaklowego czasu gdzieś tam z boku – to poraża gromem, który zaczaił się w jej piersiach. K…a natura jeszcze raz naigrywa się z nas i nie jest sprawiedliwa! I ma w d… marzenia o równości i nasze lęki o „odrzuceniu”. Towarzysze od „równości” i „wykluczenia” - coś trzeba z robić z tą faszyzującą naturą! I z Olgą M. trzeba coś zrobić - wyklucza!
Do GT Olga M. powiedziała tylko dwa krótkie zdania (co mi także przypadło do gustu), oto jedno z nich: „Ja jestem muzykiem, a w tym spektaklu szatanem, dziękuję bardzo”. Jak mawiał bowiem Don Juan (ten od Carlosa Castanedy), całe nasze życie jest grą, tylko trzeba grać szczerze swoją rolę, a jak podpowiadają buddyści „ja” jest iluzją, a moje „ja” dookreśli to – ja jest tylko projektem metafizycznym. Więc nie warto się jakoś aż tym „ja” tak przejmować.
 Warto iść jednak do teatru, chociażby po to, żeby doświadczyć kuszenia tej Diablicy.

I na koniec. Czy to przypadek, że część naszej młodzieży teraz przeżywa mniej więcej te same problemy, które były  udziałem ich rówieśników z Nowego Jorku z lat 80.? (Oczywiście wiele z nich jest  uniwersalnych. Moje pokolenie też je przeżywało, ale my zamiast podążać za Talking Heads, nuciliśmy raczej „wyrwij murom pręty krat” i nie była to metafora wewnętrznej klaustrofobii, ile wyraz wówczas brutalnej dosłowności życia). Według mnie jednak nie. Tamci byli poddani wcześniej pewnemu procesowi edukacyjnemu (opartemu na tzw. postmodernizmie), który zrobił z nich, to co zrobił – dosyć bezradne, a i bezbronne istoty, oczekujące „godnego życia”, a co najważniejsze łatwo sterowalne. Ten sam model wdrożono i u nas po tzw. przemianach 1989 roku. A teraz to owocuje. Ci młodzie ludzie na scenie to pierwsze pokolenia, które nie wie jak się objawiał prawdziwy totalitaryzm (przypomnę zatem – nie tylko fałszowano historię, pacyfikowano i eliminowano z przestrzeni publicznej wrogie reżimowi narracje, ale także łamano oponentom kości, życie i kariery, więziono, mordowano, grzebano w bezimiennych grobach, żeby zatrzeć nawet pamięć o nich) i biorą swoje dyskomforty za jego objawy właśnie. I co najbardziej istotne, mówią pleniącym się jak wirus językiem, w którym nie ma już narzędzi do identyfikacji rzeczywistości, ale są za to potencje do kontroli jego użytkowników.
Myślę, że walkę o swój własny język mają jeszcze przed sobą. Nie sądzę jednak, że manifestacja takiego będzie tworem kolektywnym. Każde pokolenie przeżywa też iluzję rozległej przyszłości. A przyszłość wyklarowała się już… teraz. Innej nie będzie.

Co to zapowiada? Jak niegdyś dowodził Vilfredo Pareto: „[…] upadną demokracje […], które lękają się gwałtu i nie bronią się dostatecznie, a powstanie z klas niższych, nowa arystokracja, surowa, męska, militarna: tak działo się wielokrotnie i dziać się będzie dalej”. A wtedy być może narodzą się historie spadających głów – a niektóre z nich dołączą do „grona zimnych czaszek/ do grona […] przodków: Gilgamesza Hektora Rolanda”. A może tylko zwyczajnie znikną  z tzw. kart historii?

Krzysztof Sowiński

PS. Ja nie chcę tylko w tzw. działaniu artystycznym potwierdzenia tego co jest i tak widoczne i satysfakcji z rozpoznania przez tak mało rozgarniętych ludzi jak ja, chcę tego, czego nikt nie zauważył wcześniej. I nie przyjmuję wymówki, że to tylko Kielce. Zatem... Jednym zdaniem o „Kropce…”– dobrze skrojona estetycznie rzecz, której mogłoby spokojnie nie być.