wtorek, 28 stycznia 2020

46 499

Pytałem kiedyś moją babcię Stanisławę Sowińską - dlaczego po wojnie nie usunęła ze swojej ręki wytatuowanego niebieską farbą przydzielonego jej numeru. Tych kilku cyfr. (Zwłaszcza zapamiętała się we mnie "czwórka" - nakreślona trzema wykonanymi wprawioną już dłonią - prostymi, bez balastu kwiecistej retoryki przeszłości, zapowiadającej przyszłość pozbawioną uprzedzeń metafizyki). Numeru więźnia niemieckiego obozu zagłady Auschwitz, którym była.

Wtedy jeszcze żyło wielu świadków tamtych czasów i nikt jeszcze nie śmiał wypowiadać na te tematy absurdów - typu: "Dlaczego się nie zbuntowaliście?", albo skierowanego do Polaków - "Byliście przecież w mordzie wspólnikami "nazistów". Albo: "Mogliście ocalić więcej Żydów". Ulicami nadal chodziło wielu z takimi błękitnymi numerami, wielu wojennych inwalidów, wiele wdów i jeszcze więcej już dorosłych sierot. Niektórzy złorzeczyli, inni w kościołach i synagogach dziękowali Bogu za ocalenie.
A pozostawiony numer nie musiał być świadectwem czasów, kiedy uprzemysłowiono zabijanie ludzi, ale nieludzi. Każdy wiedział kto TO zrobił i komu.

Już dokładnie nie pamiętam, co mi odpowiedziała. Przypominam sobie tylko jakiś jej nieskończony gest. Zadławione słowo. Skamieniałe spojrzenie, które potoczyło się do jej wnętrza. I ten moment jak skurczyła się jak przed uderzeniem pałką w głowę i była znowu w obozowym niebie. Po chwili ocknęła się i powiedziała: "Rozbolała mnie znowu głowa. Tyle razy mnie w nią uderzano...". I musiałem znowu obiecać, że się będę dobrze uczył. I że będę "dobrym człowiekiem". I nie będę grymasił przy  jedzeniu.

środa, 22 stycznia 2020

I moje psie słowa



Bałem się tej książki. Nie chciałem też wchodzić komuś ze słowobutami w jego sprawy osobiste, a zwłaszcza ostateczne… Ale z drugiej strony skoro są jej egzemplarze adresowane także do wielu czytelników... Z reguły nie czytam takich rzeczy, bo okazują się katalogiem spotkań osoby znanej (tutaj aktora) z innymi tzw. sławnymi ludźmi. Nie interesuje mnie to w ogóle.

Na szczęście nie jest taką najnowsza, propozycja Jana Nowickiego zatytułowana Moje psie myśli. To rzecz (jak się cieszę!) „bez wygórowanych ambicji wiedzy”, jak pisał Miłosz w Rodzinnej Europie, w której to podmiot selekcjonuje arcyludzkie i powszechnie wydarzające się doświadczenia i przeżycia. A całość zachwyca i wzrusza.

Zacierają się współcześnie gatunki literackie. Zaciera granica tego, co kiedyś nazywaliśmy fikcją literacką, a co dokumentem. W tej książce możemy dostrzec coś, co kiedyś nazywaliśmy autobiografią. Jest to rzecz wyznaczona, mówiąc współczesnym językiem krytyczno-literackim – biotropicznym cyklem życia: dzieciństwem, dorastaniem, dojrzałością i starością.  Kiedyś powiedzielibyśmy – archetypani Junga. Pojawiają się w tej opowieści także znajomi (czasami naprawdę niezwykli! Sam ich spotkasz Czytelniku!) i członkowie rodziny pisarza, który swój tekst dedykuje wnukowi Piotrowi. A wszystko jest ujęte lapidarnie. Przypomnijmy. Lapidarius znaczy tyle po łacinie, co „dotyczący kamieni”, to inaczej zwięzły jak napis na kamieniu. Nagrobnym. Motyw rodzinnego grobu i eskhumacji odnajdziemy także i w tej książce, w części zatytułowanej Ocalić pył. A tę zwięzłość w całej.

Jak twierdzi badacz i psycholog Jerzy Trzebiński autonarracje nadają kształt życiu człowieka.  Ale Jan Nowicki, wie – podpowiada mu doświadczenie, w tym śmierci bliskich i znajomych – że ten chwilowy kształt nadany przy pomocy słów, za chwilę unieważni panująca powszechnie w świecie erozja. Dlatego nie stawia tyle akcentu na przypominanie zdarzeń i działań, nie one decydują, ile na wrażenia jakie na nim one zrobiły kiedyś i jakie robią dziś. Na zderzenie dawnego obrazu jakiegoś konkretu z dzisiejszym.

To nie pierwsza książka tego pisarza, wydał już bowiem m.in. takie jak: Między niebem a ziemią, Mężczyzna i one, Białe walce, Dwaj panowie. Wspomnijmy przy okazji o wątku Świętokrzyskim – Jan Nowicki od kilku lata pisze także felietony w Kieleckim Magazynie Kulturalnym Projektor. (Niestety periodykowi temu finansowanemu dotychczas przez kielecki samorząd grozi właśnie upadek). W rezultacie widać u tego znanego aktora sprawność pióra, umiejętność gry słowem, a co ważniejsze także milczeniem. Mamy do czynienia ze stylem na najwyższym poziomie, chociaż może się znaleźć odbiorca książki, który się pogubi, nie przyzwyczajony do  podążania za subtelnymi nićmi narracji i nie będzie wiedział długimi momentami, kto i do kogo mówi. Ale to co zdumiewa to rozległy słownik literata, na tle którego widać tym mocniej ubóstwo leksykalne młodych pisarzy.
Rozdział pt. Z głębokości, można potraktować jako samodzielny utwór (i nie tylko ten). W zasadzie powinienem przepisać go tutaj i zamilknąć.

Tyle się teraz mówi o zookrytyce i zoonarracjach (to narracje z perspektywy zwierzęcia), jak się to robi i z jaki efektem współczesne badaczki powinny zobaczyć u Jana Nowickiego. Historia pogrzebanego żywcem i nie zabitego, (brutalne uderzenie łopaty, chciałoby się powiedzieć jak to bywało często na wsi, skończyło życie jego czwórki niechcianego przez człowieka rodzeństwa), z powodu pośpiechu pieska, wydobytego przez kilkuletniego chłopca, który się przemienia na „uszach” czy „oczach” czytelnika nagle w osiemdziesięcioletniego starca Jana Nowickiego – nie tylko wstrząsa, ale także głęboko wzrusza. Jest to najkrótsza historia dorastania z jaką miałem do czynienia, w tym do człowieczeństwa będącego „owocem” spotkania ze zwierzęciem i osiągania wieku sędziwego, jaką czytałem. Narratorem jest… ów piesek, szczeniaczek. Pisze Nowicki: „Ocalałem! Co ja mówię! [..] ocalał on”. Opowiadacz wskazuje chłopca, który wygrzebał bezradne zwierzątko spod warstwy śmierci i zapomnienia. W wieku kilku lat chłopiec stał się nie wiedząc nawet o tym, bodhisattwą, o którym tak rzecze sutra Dziesięciu Szlachetnych Bhumi: Łagodny i pozbawiony arogancji, wolny od fałszu i obłudy/ Oraz pełen miłości dla wszystkich czujących istot.
Dlatego, że to autobiografia, to możemy snuć domniemania, czy chłopiec jako dorosły także zachował tę łagodność i brak arogancji przez całe życie?

Moim „konikiem” jest śledzenia transferu idei jakie można zauważyć w tekstach, także literackich. Najczęściej takiego nieświadomie dokonuje autor. Ostatnio dużo zastanawiam się jak bardzo trwały ślad pozostawił w nas komunizm, jego w istocie fałszywa mitologia i język. W rozdziale pt. Roma pisarz zderza bogactwo Watykanu, skrzącego się złotem z biedą Indii. Pisze o Bazylice św. Piotra: Świadectwo niewyobrażalnej pychy! Bogactwo skropione wodą święconą zmieszaną z potem i krwią maluczkich. Takiej wizji „kościoła” uczono nas na lekcjach historii w peerelowskich szkołach i niestety nie zawsze, i nie wszyscy mieliśmy ją okazję zrewidować. Jeśli prawdą, jest to, że to co dobre po owocach poznamy, to owocem cywilizacji łacińskiej jest powszechny dobrobyt w „naszej” części świata, tolerancja i prawa człowieka. A cywilizacja Indii… jak produkowała nędzę, tak ją nadal produkuje, a obok niewyobrażalnego smrodu są tam tylko nieliczne enklawy bogactwa. Zacytuję: „Javed Akhtar, poeta i współtwórca scenariuszy filmowych, pytany kiedyś, dlaczego bohaterowie bollywoodzkich romansów chodzą po szwajcarskich łąkach, a nie indyjskich ulicach, powiedział, że gdyby kino miało pokazywać realia, to filmowy bohater zaraz po wyjściu z domu musiałby wdepnąć w gówno”. My w Europie możemy wdepnąć najwyżej w psie. Wspomnę, że Japończycy już w średniowieczu, kiedy Tokio nie było skanalizowane, codziennie beczkami wywozili swoje fekalia daleko za miasto. Zatem stąpanie po gównie, to nie tylko kwestia stopy życiowej.

Zacząłem tę książkę czytać trochę przez przypadek i… nie mogłem już przestać. W ogóle czytuję sobie rankiem kiedy wszyscy śpią. Towarzyszy mi w tym Florek mój mały pies. (Kiedy Florek był szczeniakiem, porzuconego późną jesienią w odległym zakątku lasku, umierającego z zimna i braku matczynego mleka znalazł staruszek, mój głuchy ojciec. Jak ten Florek ostatnim tchem musiał się drzeć! Nihil novi sub sole. Jak widać Nietzsche’ańskie koło wiecznego powrotu nie „poczywa”). Zatem… Siedzę na zamkniętym sedesie i… czytam (książkę Nowickiego), a piesek chcąc być ze mną, położył się nawet na kamiennej, zimnej jesienią podłodze. Czasami patrzy na mnie zaniepokojony, ale tylko w określonych momentach, np. boi się, że się mogę utopić w wannie. I tym razem zaczął mi się z niepokojem przyglądać. Poszedłem za jego spojrzeniem, popatrzyłem w lustro i dostrzegłem starego już faceta, który płacze. Któż to taki? I dlaczego to robi? I to tak cicho żeby nikogo nie obudzić. Widocznie i jemu jeszcze raz się przypomniało, tylko teraz jeszcze dobitniej: memento mori.

Ale ostatecznie widzę, że Moje psie myśli nie jest opowieścią o bezsensie życia, ale o jego afirmacji, która byłaby niemożliwa bez erozji. To była zatem łza szczęścia?

Krzysztof Sowiński

Jan Nowicki, Moje psie myśli, Wydawnictwo Oficyna Jana, Kielce 2019