Pytałem kiedyś moją babcię Stanisławę Sowińską -
dlaczego po wojnie nie usunęła ze swojej ręki wytatuowanego niebieską farbą przydzielonego jej numeru. Tych kilku cyfr. (Zwłaszcza zapamiętała się we mnie "czwórka" - nakreślona trzema wykonanymi wprawioną już dłonią - prostymi, bez balastu kwiecistej retoryki przeszłości, zapowiadającej przyszłość pozbawioną uprzedzeń metafizyki). Numeru więźnia
niemieckiego obozu zagłady Auschwitz, którym była.
Wtedy jeszcze żyło wielu świadków tamtych czasów i nikt jeszcze nie śmiał wypowiadać na te tematy absurdów - typu: "Dlaczego się nie zbuntowaliście?", albo skierowanego do Polaków - "Byliście przecież w mordzie wspólnikami "nazistów". Albo: "Mogliście ocalić więcej Żydów". Ulicami nadal chodziło wielu z takimi błękitnymi numerami, wielu wojennych inwalidów, wiele wdów i jeszcze więcej już dorosłych sierot. Niektórzy złorzeczyli, inni w kościołach i synagogach dziękowali Bogu za ocalenie.
A pozostawiony numer nie musiał być świadectwem czasów, kiedy uprzemysłowiono zabijanie ludzi, ale nieludzi. Każdy wiedział kto TO zrobił i komu.
Już dokładnie nie pamiętam, co mi
odpowiedziała. Przypominam sobie tylko jakiś jej nieskończony gest. Zadławione słowo. Skamieniałe spojrzenie, które potoczyło się do jej wnętrza. I ten moment jak skurczyła się jak przed uderzeniem pałką w głowę i była znowu w obozowym niebie. Po chwili ocknęła się i powiedziała: "Rozbolała mnie znowu głowa. Tyle razy mnie w nią uderzano...". I musiałem znowu obiecać, że się będę dobrze uczył. I że będę "dobrym człowiekiem". I nie będę grymasił przy jedzeniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz