niedziela, 20 września 2015

„Wielopoziomowo” - o bezsensie nudno i bez sensu, ale z widokami na kolejny sukces



Dawno nie byłem w teatrze – muszę to stwierdzić, bez radości - na czymś tak nudnym i… wyrachowanym, choć ciekawym w sferze języka. I w zasadzie na tym powinienem skończyć pisanie o „Hrabinie Batory”, najnowszej propozycji (premiera w Teatrze Żeromskiego w Kielcach) znanego w Polsce duetu – Wiktora Rubina, reżysera i Jolanty Janiczak, literatki.

Po prostu wszystko w tej propozycji jest spóźnione jakieś… 20 lat. Tak już dekomponowano. To zbiorowy sen, świetny w zapowiedziach, a w realizacji nudny, jednak muszę sięgnąć po ten wytarty zwrot - „przegadany”, zaledwie fragmentaryczny fragmentarycznie. Sen w którym jednak nie ma najważniejszej rzeczy w życiu ludzkiego (czy tylko ludzkiego?) życia, bez czego wszystko jest w istocie bez sensu – empatii.
Choć przyznam uczciwie, dla paru kreacji, nie można nie iść na tę sztukę do teatru. No i warto zobaczyć, co będzie nagradzane. A że będzie to nie mam żadnych wątpliwości, bo para twórców to naprawdę świadomi ludzie.
A ja… zwyczajnie, że tak powiem - ontologicznie się z tym, co pokazują na deskach teatru dotychczas - nie zgadzam. Żeby była jasność - nie zgadzam się z tym „nurtem” w teatrach. Zarzucam temu uświadomioną lub nie – służbę opresyjnej ideologii.

Dla wyjaśnienia pewnego, jakże często obecnie obserwowalnego sposobu myślenia o świecie, chciałoby się rzec podanego z premedytacją i odpowiednią częstotliwością (Goebbelsowską?) do wierzenia -  posłużę się peryfrazą. Oglądałem z moimi „brytyjskimi” przyjaciółmi doniesienie filmowe – tzw. „uchodźcy” szli ławą przez jakieś włoskie miasteczko i niszczyli wszystko, co było możliwe do unicestwienia (pełna dekonstrukcja), plądrowali cudze domy, „gospodarze” roztropnie zwiali wcześniej. Moi przyjaciele najpierw stwierdzili, że to na pewno jakiś filmik zmontowany przez „nacjonalistów”. A kiedy uznali prawdziwość źródła przekazu, konkludowali – „Ci ludzie mieli na pewno przyczynę, żeby tak się zachowywać”.
Podobnie jest z Elżbietą Batory i jej dworem propozycji pary twórców – na pewno mieli jakąś przyczynę, mordując w sposób okrutny, dla zabawy, dla zabicia nudy i bez sensu istnienia – wielu spośród swoich poddanych. A spektakl tak jest „pociągnięty”, że nieomalże współczujemy okrutnej, ale i „zagubionej”, płaczliwej hrabinie (w tej roli super płaczliwa, boleśnie namacalna i rażąco obecna - Agnieszka Kwietniewska) i dociekać – jaka była przyczyna jej zachowania, co jest z jej duszą uwięzioną w ciele, albo lepiej, ona nie ma zdaje się duszy -  co jest z ciałem uwięzionym w biologii - przemijaniu. (To ślad zaimplementowanej freudowsko-lacanowskiej wizji człowieka, tak chętnie ponawianej przez neomarkistów, będących aktualnie przy władzy w Europie, maszerujących do nas, i po nas - poprzez nasze, a może tylko iluzorycznie nasze -  instytucje kultury). Tylko pisk obdzieranych ze skóry dziewcząt, które w spektaklu symbolizują sukienki z grzecznymi kołnierzykami, na chwilę rozdziera uszy widzów, ale nie serca. Na moment pokazuje grozę i właściwe proporcje zdarzeń.

W tej propozycji punkt ciężkości kładziony jest na ciało, dylematy związane z przemijaniem, zwłaszcza kobiety, wizerunkiem, władzy mężczyzn etc. To hasła-klucze podawane razem, obowiązujące od kilku dziesiątków lat na tzw. Zachodzie.
Zdaje sobie sprawę, nie wszystko z tego odeszło w niepamięć. Koncepcji biowładzy powinniśmy się uważnie przyglądać, bo jest rozwijana i kultywowana. Niestety - manipuluje się ciałem ludzkim, życiem jak nigdy dotąd („odczytana” – śmieszy i irytuje mnie ten nadużywany wyraz -  w tym kontekście „Hrabina Batory”, mogłaby wiele wnieść i pokazać w jakim kierunku to będzie zmierzać. Sądzę, ze jednak bardziej w kierunku „Orwella” niż koncepcji Huxley’a). Nadal rządzą nami inżynierowie, ale już nie dusz, z duszą w zasadzie narzędzia propagandy się już uporały, a zwłaszcza z duszą jako miejscem…. logiki – więc inżynierowie ciał. Ciał „wierzących” w każdy sklecony naprędce absurd. Marzą o takim momencie (niczym niegdyś Bernard Shaw przed drugą apokalipsą – o humanitarnym gazie, który bezboleśnie będzie zabijał nieproduktywnych i niepotrzebnych), kiedy będą mogli naciśnięciem jednego klawisz w centralnym komputerze, nie tylko unieważniać konta w banku, czyli podstawę egzystencji, bez tego bowiem nie istniejemy już prawie i dziś. I ich marzenie jest bliskie realizacji. Mogą też, kiedy zechcą unicestwiać, albo rozpraszać i przenosić w inne miejsca całe narody. Mogą unicestwiać ślady kultury materialnej  minionych epok – np. kościoły chrześcijańskie i buddyjskie świątynie – i nic tutaj nie pomogą rankingi takich na liście UNESCO.

A my niepomni tego dywagujemy o roli, „nowoczesnej” roli mężczyzn, o stereotypach męskości - niczym Wiktor Rubin, który przed premierą m.in. powiedział: „Może to wynikać z pewnej odpowiedzialności, jaką mężczyźni czują, jaką się obarczyli. Ona wynika z władzy. Mężczyźni mieli do niej łatwiejszy dostęp. Trudniej im uwolnić się od wizerunku i od posiadania władzy nawet dla samej władzy. Myślę że mężczyźni muszą sobie od nowa opowiedzieć kim są, czego się boją, co ich więzi, jakie obsesje, jakie nałogi, schematy myślowo-czuciowe”.
W spektaklu „stereotypowy” jest Ferenc, choć też ubrany w „sukienkę”, a „próbuje sobie powiedzieć kim jest”, co kończy się jego… łzami – nieokreślony co do płci Ficzko, prezentujący się we wdzianku zrobionym na szydełku (świetny po raz któryś tam raz - Dawid Żłobiński). Na pytania te nie ma jednak odpowiedzi. Przyniesie je dopiero sytuacja graniczna.

A oto właśnie wchodzi do nas (Europy) zupełnie przez „przypadek” (kiedyś, żeby mogli wejść musieliby wielu z nas zabić, a resztę zniewolić), na swoich własnych nogach, jakby specjalnie dla Wiktora Rubina i Jolanty Janiczak - masa ludzka, zdrowe i silne ciała. Potrzebujące „wszystkiego” ciała, głównie dobrze odżywione, wytrenowane, nieskrępowane zbyt zawiłą ideologią, gotowe do walki, czego nawet za bardzo nie kryją. (Jak my będziemy walczyć z tymi ciałami, jak zechcą, a zechcą - nam odebrać wolność i życie naszym ciałom, kiedy nasze ciała, prawie be wyjątku wyglądają jak ciała kobiet na początku trzeciego trymestru ciąży? Ich egzemplifikacja są ciała nieomalże wszystkich aktorów zaangażowanych w ”Hrabinę…”). A tu maszerują ciała młodych mężczyzn, za przyzwoleniem tzw. lewej strony sceny politycznej i artystycznej depczą obowiązujące nas nadal, ale dla nich zawieszone (?) prawa. Jest to cywilizacja, która ma gotowe wzorce dla roli kobiety i mężczyzny, ba… psa i kota, i jakiekolwiek żywego ciała, a nawet receptury (performatywy także) na wydobycie z niego ostatniego tchnienia, nie gorsze od tych, których mogła użyć hrabina Batory. Cywilizacja z którą – jestem jakby niespokojnie spokojny - będzie ciężko dialogować Jolancie Janiczak i Wiktorowi Rubinowi.

Biopolityka stała się faktem. Nie sądzę, że potrafi nas uratować jedyny Ferenc (w tej roli jak zwykle – nie chcę być źle zrozumiany, ale co zrobię, że dotychczas zawsze jest taki na scenie – wciągająco wiarygodny, niepokojąco obsesyjny w swej roli -  Wojciech Niemczyk). Ferenc wie, o co idzie w świecie – o podbój, terytorium, bogactwa – te nie przemijają, wiedzą o tym nadzorcy podatników. W tym nie ma żartów, złudzeń, ideologicznych wolt. Choć obywatelom wciąż opowiadają baśnie - o zaprojektowanej przyszłości, która będzie już za rogiem, tylko jeszcze raz trzeba chwilowo znowu zacisnąć pasków i praw, zasznurować usta. Z radością tokują o wolności, równości, z przyganą o „słowach nienawiści”, o tym co podlega falsyfikacji, a za ruszenie czego idzie się w niebyt. Wciąż reinterpretują co jest złe, a co teraz dobre. A wszystko okraszone dużą dawką strachu, ten jest niezmienny w tej zmienności, zawsze przewidywalny i użyteczny – ale to wszystko służy jednemu – skuteczniejszemu mówiąc językiem Facault - nadzorowaniu. I nie zapominają o kluczu do panowania w tym niespokojnym zbyt pełnym ciał świecie (z tym też już COŚ robią, a zrobią jeszcze więcej) – devide et impera.

„Proponujemy jak zwykle wielopoziomową grę z odbiorcą (…) – zapowiadała przed premierą Jolanta Janiczak.  Ale kończy się na wielu luźnych monologach (niekiedy, przyznam miejscami odkrywczo eksploatujących język), a jest w tym mało teatralnego „dziania się”. Słowem nie ma ani jednej sceny, która zapada w pamięć. Nie można przecież za taką uznać tej, kiedy aktorzy stoją przed widzami i śmieją się, wymuszając na publiczności rechot. Albo Anna (w tej roli Dagna Dywicka, która się zwija się, uwija i rozwija z roli na rolę, ale…. Czy też, powiedzmy to na przekór - nie istnieje na scenie dzięki jednak ciału, jeszcze nie tkniętemu (nadmiernie) przemijaniu i stereotypowi „piękna”?) – wmawia widzom, że na pewno każdy by ją „chciał”. Może by ktoś chciał, albo i nie chciał. Ale niewątpliwie to też część „wielopoziomowej” gry z publicznością. Naprawdę było to… mało śmieszne i dzięki facebookowi zainstalowanemu na „komórkach” można było przetrwać, te żenujące minuty. (Aż mi szkoda historycznej hrabiny, że nie miała takiej możliwości. Może by ocalało parę istnień? Zadowoliłaby się paroma wirtualnymi?)

„Interesuje nas ten stan niezgody na siebie, wynikającej z tego frustracji. Ten spektakl mocno dotyczy frustracji i dajemy sobie i widzom realną możliwość jej rozładowania. To właściwie jest spektaklo-performens nie wiadomo dokąd nas zaprowadzi, pewnie każdego dnia gdzie indziej”.
W scenie finałowej postaci rozdają bejzbole widzom. Na scenie leżą pełne ziemi worki – można w nie sobie uderzać do woli, niby z własnej woli. To „uderzanie”, to też jedno z nośnych implementacji, które stały się częścią kultury masowej. (Cytatów z niej jest bardzo wiele w „Hrabinie…”). Chwycili za nie (kije-maczugi) głównie aktorzy, bohaterowie poprzednich propozycji Wiktora Rubina i Jolanty Janiczak. Widać, że chcą się „bawić”, uczestniczyć i „zaistnieć” tyle, ile można, a nawet trochę więcej.
Ale… Ile byśmy nie bili w te worki – to te uderzenia są tylko świadectwem… agresji i produkują dalej tylko agresję, a nie przekształcają frustracji. A takie przecież jest – wiemy o tym – możliwe. W końcu nienawykłe do wysiłku ciałka mogą się jedynie tylko nieco spocić, a ten zapach, który powstanie -  już nie będzie tylko faux pas. A na koniec, kiedy już zgasną światła,  przyjdą przedstawiciele rzeczywistych "wykluczonych" i... posprzątają za najniższą krajową.
Krzysztof Sowiński

PS. Żeby nie było, że się do…. (Zresztą kim ja jestem, żeby się do TAKICH twórców do…!!!). Więc moje małe, prowincjonalne ja, „zaściankowe”, „zapieckowe” - będzie czekało z wielką nadzieją, na kolejne propozycje Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina – bo choć wszystko już zostało opowiedziane, zawsze można coś jeszcze lepiej lub gorzej opowiedzieć. (I zresztą nie każdy sobie jeszcze opowiedział). Potrzebujemy, każda epoka, kraj, dla nich pewnie region - potrzebuje tych narracji, niezależnie od tego, ile ich wyprodukowały poprzednie.

http://www.teatr-zeromskiego.com.pl/application/images/gazeta/HrabinaBatory_program.pdf