niedziela, 24 września 2017

Spora dawka nudy i... mroczne kenshō


Od rana się „czaję”, żeby napisać coś o tym spektaklu.  Nie żeby mnie poraził i zamknął mi usta. Szczerze? Tylko mnie zmęczył. Najprościej byłoby napisać – ja już to wszystko widziałem w poprzednich propozycjach (dla Teatru im. S. Żeromskiego) pary „dramaturżki” Jolanty Janiczak i reżysera Wiktora Rubina. Aczkolwiek powiem także i tak - są coraz bliżej… Jeśli jest „bliżej”.

 Już dokładnie opisałem ich metody pracy. I nie chcę mi się już do tego wracać. Określę to jednym zdaniem – mamy do czynienia ze sprawnie robionym  teatrem posmodernistycznym w Polsce, który właśnie na oczach widzów zjada własne… narządy. Tym razem w nieostatniej przecież odsłonie zatytułowanej „Rasputin”. Za to przy okazji  dwie aktorki miały okazję pokazać swoje „pazurki” - Dagna Dywicka (Anastazja) i Anna Antoniewicz (Tatiana). To scena z ich udziałem, kiedy szczebiocząc z worków wysypują ziemię z… kośćmi księżniczek i pamiątkami rodzinnymi, które skruszył czas, (był nawet i warkoczyk jak u Różewicza), poraża i zapada w pamięć, rozrywa nasze myślenie, na nieukładalne i nieukładne, nie podlegające "wytrychowej" popkulturowej syntezie części i dostarcza małego choć wyraźnego mrocznego oświecenia.

Spektakl ciekawy wizualnie, z obowiązkowymi kilkoma znanymi  doskonale chwytami, "śmieszą" przewidywalnymi matrycami niby łamiącymi tzw. mieszczańskie „tabu”, męczący psychicznie od natłoku nagromadzonych wątków, setek rzucanych słów na widownię  (a z tego znaczny procent to, nie oszukujmy się - grafomania), z których większość  w ogóle się nie „zasysa”. Naiwny ideowo i długimi partiami zwyczajnie nudny. A tej nudy nie ukryje ani nagość Macieja Pesty (jakiś mało demoniczny „wykluczony” na siłę i pasywny jest ten Rasputin Rubina, wolę Macieja Pesty „starą” rolę w kieleckim „Jądrze ciemności”), ani nagość Magdy Grąziowskiej (księżniczka Olga). Jest też na szczęście kilka świetnych gubiących się w natłoku niedorzeczności - scen.

A na dodatek nie spełniło się marzenie reżysera – mimo prowokowania kieleckiej publiczności, a nawet tzw. ulicy, nikt nie okazał się homofobem, ani zaciekłym atytysemitą (scena ganiania z widłami za „Żydami” po Sienkiewce), ba nawet nie chciał podrzeć, albo podetrzeć się fotografią znienawidzonego polityka. A pewnie tyle przygotowano zdjęć „prawicowych” polityków, którzy według tzw. „postępowej” narracji „zabierają” właśnie enklawy kultury.

Za pretekst do spektaklu artystycznej parze służy historia carskiej rodziny Romanowów. Ostatnie chwile jej panowania. Do końca (na scenie) nie wiadomo w zasadzie dlaczego, dochodzi do upadku dynastii. (Kto nie zna geopolitycznej koncepcji  Halforda Johna Mackindera, zostanie z tą niewiadomą i będzie snuł naiwne opowieści o „dekadencji” i Heglowskie o nieubłaganych prawach historii). Zastępuje ją niby nowy, ale jednak stary świat. Jest zrobiony według sprawdzonego scenariusza tzw. rewolucji francuskiej (taki Majdan sprzed dziesiątków lat), w wyniku której  - ci co nic nie mieli, teraz mają jeszcze mniej, a ci co mieli nadmiar, wskutek przemocy, oddali to wraz z głowami, tym którzy już sporo mieli. A ci ostatni mieli także ogromny apetyt na wszystko i nie mieli skrupułów – dziś mają to WSZYSTKO – władzę, kreację pieniądza i dwie strony sceny politycznej.  I dostali to pod pr-wskim hasłem – "WolnośćRówność, Braterstwo, albo Śmierć" . Z którego szybko zapomniano  o „śmierci”, a „równość”, zastąpiono „równiejszością”. Na scenie pojawia się zatem narzędzie Lenin, którego dzieła namiętnie czyta książę Aleksy (wiarygodny w tragiźmie Dawid Żłobiński, drugi wątek w tej propozycji wart nadzwyczajnej uwagi, wzruszający i przerażający zarazem). A na to wszystko jak na fatum przed którym nie ma ucieczki spogląda car Mikołaj (zdystansowany Wojciech Niemczyk, o którego kreację się bałem, bo to druga rola cara w jego karierze, pierwszą zagrał w świetnym „Kordianie”, w reżyserii Piotra Szczerskiego, a jednak na szczęście ta u Rubina okazała się bardzo odmienna i równie satysfakcjonująca). Tak nota bene car jest niezdolny do obrony rodziny, narodu - przypomina obywateli współczesnych "wzorcowych" państw Europy Zachodniej typu Szwecja, którym inżynierowie dusz zaszczepili gen samozagłady, w imię zadośćuczynieniu jakiejś "sprawiedliwości dziejowej", która w istocie jest tylko jedną z hipotez. Formą utopii.

Wydawało się, że para autorów spektaklu pyta - co będzie dalej? Także z nami tutaj. Łamie się marsz przez kulturę (także i w Polsce) zaproponowany przez Gramsciego, ludzie zaczynają dostrzegać w koncepcji Spinnelliego, nie wyzwolenie się z okowów państw narodowych, ale globalne niewolnictwo jednego imperium, przed którym już nikt nas nie uratuje. Tradycyjne podziały to tylko "puste" etykiety.  Oto na naszych oczach nie sprawdza się tzw. prawica, jeszcze jest gorzej z tzw. lewicą, którą trudno odróżnić od tzw. neoliberałów i razem dzielnie służą… plutokracji, promując świat wykluczonych (elektorat zastępczy po wyemancypowanych robotnikach), przy pomocy których tresuje się prawicę w posłuszeństwie i bezradności, a lewicę w rezonowaniu poleceń i nie takich znowu nowych dogmatów. Bowiem jak zauważył jakiś mądry: „Każda władza prędzej czy później musi sięgnąć po cenzurę, to najprostszy a zarazem najskuteczniejszy sposób na niwelowanie zjawisk społecznych w zarodku, zanim zdążą przekształcić się w zjawiska polityczne. W tym znaczeniu poprawność polityczna służy do eliminowania konkurencji politycznej, zdecydowanie upraszczając wszystkie zachowania".

Może zatem "nowa" rewolucja?

Ale… podział na lewicę i prawicę to jedna z iluzji. Skoro mamy już dyplomy wyższych uczelni to warto dostrzec, że to dwie strony... jednej monety. Jedno z wielu kłamstw z tego świata do którego przywykliśmy. Jak zauważył bowiem Henryk Kiereś, to podział wewnątrz socjalistyczny, który w ten sposób narzuca swój język i swoją narrację. W zamian tego filozof proponuje refleksję na temat cywilizacji personalistycznej i kolektywistycznej. Historia zatem się nie kończy. Jedyne co się kończy to tylko język opisu.