poniedziałek, 27 listopada 2017

Miejmy nadzieję, że nie ostatni

Przed laty dzięki kilku miłośniczkom teatru – nie wiem czy zapamiętałem wszystkie pomysłodawczynie – Ewie Marcinkowskiej, Krystynie Tomczyk i Magdalenie Rzepce – mogliśmy w Kielcach rok w rok przez dobrych parę lat - oglądać propozycje przeróżnych twórców teatralnych.
Do tej tradycji pewnie zupełnie nieświadomie nawiązał w tym sezonie Michał Kotański, aktualny dyrektor Teatru im. Stefana Żeromskiego. I w Kielcach właśnie zakończył się Międzynarodowy Festiwal Teatralny – projekt PILOTażowy. Miejmy nadzieję, że nie ostatni.

Nie był aż taki międzynarodowy, nie było też tak festiwalowo, nie był też jakoś szczególnie precyzyjnie przemyślanym projektem, ale i tak był wart uwagi.

Pokazano pięć spektakli. „Jednego gestu”, w reżyserii Wojciecha Ziemilskiego nie zdołałem obejrzeć. Cóż…Tak bywa. O „Kle” już pisałem, więc się nie będę powtarzał.

Dla mnie spektaklem numer jeden był „Pamiętnik wariata”, według tekstu Mikołaja Gogola, w reżyserii Viktora Bodo, Teatru Kantony z Budapesztu. Kunszt węgierskiego aktora Tamása Keresztesa, wgniótł nie tylko mnie w fotel, nie było  w jego grze jednego „prywatnego” w jego interpretacji nie tylko  gestu, ale nawet przyruchu. To niezwykle precyzyjny i pomysłowy pod każdym względem organizacji sceny, scenografii, muzyki, towarzyszących innych dźwięków etc. – pomysł na propozycję teatralną. Spektakl przypomniał mi dlaczego niekiedy w przeszłości podziwialiśmy aktorów – po prostu za profesjonalizm, o którym my przeciętniacy mogliśmy sobie tylko pomarzyć, za spotkanie z nienazwanym. Na pewno nie za poszukiwanie na scenie przez twórców kolejnych szczebli tzw. samorealizacji, etapów psychoterapii, etapu dojrzewania od zera i przekraczania na scenie, z ideologicznego klucza, dawno przekroczonych tzw. tabu.

 I jeszcze jedno - twórcy spektaklu zadziwili mnie niepomiernie jeszcze czymś szczególnym, zaufali – co teraz niezwykle rzadkie - tekstowi Gogola. Nie „poprawił” go jakiś kumpel, albo kumpela reżysera. No i dzięki twórcom tej propozycji odkryłem, że na okoliczność jakiś dwóch godzin - znam język węgierski, chociaż się go nigdy nie uczyłem! Zachwycił mnie ten węgierski. I jeszcze ten tekst Gogola… uświadamia jaka otchłań dzieli współczesnych polskich dramaturgów i dramaturżki i ich propozycje od dzieł paru klasyków, rów którego nie zasypią opowieści o tym, że dziś wszystko wolno, nawet uprawiać inteligentną grafomanię.

Na koniec festiwalu w dwóch monodramach „I będą święta” oraz „Tato nie wraca” wystąpiła aktorka Agnieszka Przepiórska. Oba wyreżyserował Piotr Ratajczak na podstawie tekstów Piotra Rowickiego. Te teksty nie były aż takie złe jak się spodziewałem, chociaż bardzo schematyczne (jest w Polsce jakaś szkoła pisania dla teatru? Czy te pokolenia są już tak sformatowane na jeden nagłos i podobny wygłos?) sprawnie napisane, świetnie zinterpretowane na scenie.

Pierwszy pokazuje traumę wdowy, której mąż ważna persona polityki ginie w wielkiej katastrofie lotniczej. Domyślamy się jakiej. Pierwsze piętnaście minut smutne, ale cenne współuczestnictwo w dramacie osoby, której nagle odszedł ktoś bliski, konieczne wadzenie się z Bogiem, etapy żałoby, spotkanie z nieodwracalnym. Niestety później już jest tylko gorzej – w sztukę wślizguje się ideologia, jakiś lichawy feminizm neomarksistowskiego rytu, nazwany przez aktorkę na spotkaniu z nią po wszystkim już – emancypacją. A tekst ze swojego początku zaprzecza sam sobie jakoś kulawo w dalszej części. Okazuje się, że kobieta w żałobie, która opowiada jak się poznała z mężem i jak  „kochali się namiętnie wszędzie i o każdej godzinie”, po kilkunastu latach, pewnie pod wpływem lektur rzeczy o Piłsudskim (czy konserwatysta nie powinien czytać raczej Dmowskiego?) męża, zauważa, że ten uprawia seks z zamkniętymi oczyma i z „prawicowym” wdziękiem wykonuje kilka ruchów w pozycji misjonarskiej. A potem kilka matryc na temat religijności „obnaża”,  oczywiście według przewidywalnego schematu hipokryzję „katola” i „narodowca”. A mogło być ciekawie… Ta rzecz pozostawia niedosyt i pytanie jak by przebiegała żałoba wdowy po lewicowcu?

W końcu „Tato nie wraca”. O dorosłej córce, która wspomina nieobecnego w jej życiu ojca, który ją porzucił jako malutkie dziecko – domysły, cierpienie. Słowem trauma… Ale… Tylko  według pewnego nurtu w psychoanalizie. Autor nawiązuje zdaje się do tzw. filozofii podejrzeń, antropologii redukcjonistycznych. Według nich m.in. jesteśmy po freudowsku więźniami swojego dzieciństwa. „Tato nie wraca”, ta propozycja mówi właśnie o tej tradycji, o tej narracji. O tym, że można tradycyjnie cierpieć… Jak ktoś się uprze. Ale można też tę tradycję odrzucić i mieć to głęboko w… poważaniu. Niestety ta sympatyczna i pełna wdzięku możliwość nie ujawniła się na scenie. A szkoda.

Jak mawiał Dostojewski – „diabeł kusi ideami”.