czwartek, 31 stycznia 2013

Draman z Mali, ja z Polski, z kieszeniami pełnymi… demokracji

 -->
Trzeci Świat i ten "Spowolniały"
Draman, mój czarny przyjaciel z Mali. Nie wiem, czy wrócił do swoich, czy może udało mu się zostać w UK? Ale wiem, że ktoś, jak to często bywa w świecie, chce mu ofiarować - demokrację, wolność i dobrobyt. I jak ofiaruje, to… niechybnie będą ofiary. Dzwonię do Dramana. Ale telefon milczy.


Spotykaliśmy się przez dwa lata w szkole językowej w Londynie. Jesteśmy na zdjęciu, na którym widać jeszcze kilku innych ludzi, którzy przybyli z krajów nazywanych Trzecim Światem, za chlebem, wówczas i ja, z Polski. Ta jednak - jak przekonują politycy z nad Wisły - najwyżej doświadcza „spowolnienia gospodarczego”, nie biedy, czy kryzysu.
W szkolnej salce byliśmy jednak równi, we wszystkim i mieliśmy ten sam kolor skóry - ludzi podejmujących każdą pracę. Równi, bo nikt nie wiedział i nie wie nad Tamizą, że setki tysięcy nas-emigrantów z Polski to tylko „spowolnienie”.

Londyn to niedobre miejsce do nauki czegokolwiek, nie tylko dla takich jak ja i Draman.. Niekiedy tylko, rzadko ktoś robi tutaj „karierę”, jak chociażby były premier M., wówczas bez znajomości angielskiego jak ja, a i tak zatrudniony, w Londynie, za setki tysięcy funtów rocznie, w banku-rekinie, do którego łaszą się płotki, banku potentacie, banku, który kupiłby Polskę i Mali i jeszcze by mu zostało na… równie drobne wydatki. Co ja mówię – banku-oceanie.
Ma się rozumieć - M. urodził się pod właściwą gwiazdą.

Draman stał się prototypem jednej z postaci, napisanej przez mnie, tytułowej nowelki (premier jeszcze nie), zbioru – „Lekcja języka londyńskiego”. Książka przepadła. Na nic zdał się opisany szeroki uśmiech chłopaka z Afryki. Żadną redakcję nie zainteresował. Niestety, albo na szczęście? Nie napisała żadna chociażby, że jest to rzecz do dupy, choć prawie każda, rwie włosy, że nie ma literatury o współczesnej Polsce, w tym „o emigracyjnych losach Polaków” i ociera łzy Masłowską.

Czasami fantazjowaliśmy, że Draman jest bogatym człowiekiem, kto wie, czy nie synem afrykańskiego króla, przecież tamta część kontynentu zawiera jedne z największych dóbr naturalnych globu… I tylko kaprys ojca sprawił, że Draman dla poznania „normalnego życia”, dla próby charakteru, sprząta codziennie przez 12 godzin, za najniższą stawkę, w supermarkecie, zamiast pławić się w pałacowych luksusach, a po pracy, w pleśniejącej norze, głosem Ali Ibrahim "Farka" Touré, co dzień szepcze swoją smutną pieśń - „Pociesz mnie. Pociesz…”, do swojej spracowanej ręki.
Draman na pytania o ojca-wodza, jednak niezmiennie wybuchał śmiechem i… milczał.

Obiecywałem sobie, że kiedyś zaproszę Dramana do Polski. A może nawet znajdę u nas żonę, o której Draman marzył, a nie miał wygórowanych oczekiwań, w końcu nie będzie z nią żył przecież tysiąc lat. Mogła być gruba, albo chuda, blondynka, albo ruda. Byleby… była. Prawie każdy mężczyzna to zrozumie, który zbyt długo jest sam w obcym kraju…
Ale… opuściłem gwałtownie Londyn, niespodziewanie nawet dla samego siebie, nie żegnając się z nikim. Przyrzekałem sobie, że do Dramana zadzwonię. Ale mijała godzina za godzina, mijał tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, jak pisał jeden z poetów, wpadłem w depresję, w nowe obowiązki i rutyny. A na ponowne odwiedziny Londynu zbierałem przez okrągłe dwa lata (nadal mamy zdaje się „spowolnienie”). W końcu, kiedy udało mi się stanąć przed dawną szkołą na Hanwell, gdzie miałem nadzieję odzyskać trop Dramana, ta była zamknięta. I nie zobaczyłem, jego uroczego uśmiechu, w którym prezentował dwa rzędy, zębów - choć to wytarty zwrot, a może nawet rasistowski, któż to wie, nie mniej prawdziwy - z kości słoniowej.

Zawsze z radością padaliśmy sobie w objęcia i kulawą angielszczyzną, z którą on miał większe problemy niż ja, choć i ja jestem głuchawym orłem, opowiadaliśmy sobie, co się ostatnio wydarzyło. Piliśmy razem czarną jak on, kawę i uśmiechaliśmy się.

Niekiedy w nocy budziły mnie telefony, ktoś milczał i… płakał. Kiedyś się w końcu odezwał, to był Draman, który nie radził sobie nie tylko z nowym językiem, choć był poliglotą - mówił już i w swoim, arabskim i po francusku, ale i z samotnością, z tęsknotą za melodią słów dzieciństwa.
A później, kiedy przyszła krótka londyńska zima, miał problem także z chłodem. Pamiętam jak się trząsł, jak zakładał na siebie trzy kurtki, i kiedy pot lał się z niego strumieniami w szkolnej salce, wówczas dopiero był przez chwilę szczęśliwy.
Marzył, żeby zostać piłkarzem, ale miotła i wciąż brudna hala, to nie są dobre rzeczy do treningu futbolu, a o golfie jakoś nie myślał. Wciąż gdzieś bezczynnie leży futbolówka, którą zamierzałem mu ofiarować i w końcu nic z siebie mu nie dałem. Po angielsku  - dałem nic. Podróże jednak kształcą.

Miał wówczas z 20 parę lat. Dziś jest pewnie bliski trzydziestki. Może wyłysiał, może ma pierwsze bruzdy na tej błyszczącej zdrowej, pucołowatej, bez skazy twarzy?  Może jego łagodne, miękkie spojrzenie, nabrało siły wzroku londyńskiego cwaniaczka i chodzi w gaciach z krokiem w okolicach kolan, z połową czarnych pośladków na wierzchu, a złoty łańcuch dzwoni mu na szyi? Yo?!
W jego rodzinnej wiosce, jak mi opowiadał, w takim wieku zostaje się już dziadkiem. Jego rodzice pobrali się jak mieli po… 15 lat. Rok później wyskoczył na świat  Draman.
Dzwonię do niego, ale jego telefon milczy. I boję się o jego świat, jego dzieci i wnuki. I kocham ich wszystkich i nie lękam się wcale, a wcale – a wokół mnie straszą - że są muzułmanami, jak tata i dziadek. A najbardziej się trwożę, że ktoś przemyślał to i ich nie chce na tym globie. I mnie też. Nas o innym kolorze.

W końcu ktoś szczerze pisze o Mali: Gdy w świecie nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o atom”. Dalej: „Skąd tak mocna wola, gotowość do ryzyka i niezwykłe tempo działania Francji w Mali? Skąd szybko zapowiedziana pomoc w szkoleniu sił rządowych Mali – sojuszników Zachodu – ze strony UE, zwykle podzielonej i niezdolnej do wspólnej polityki?
Mali jest skrzyżowaniem ważnych dróg, z których jedna prowadzi do Nigru. Ubogi Niger ma największe złoża i największe wydobycie uranu spośród wszystkich krajów z przewagą ludności islamskiej w Afryce i na całym świecie. (…)  Kopalnie uranu w Nigrze należą w większości do korporacji nuklearnej Areva, która jest w 90 procentach własnością Republiki Francuskiej. Uran stamtąd trafia do francuskich elektrowni atomowych – wzmacniając bezpieczeństwo energetyczne i gospodarcze także całej UE – francuskiego arsenału jądrowego, zwiększając potęgę NATO”.

I konkluduje: „Bez broni absolutnej (atomowej) można zginąć lub być zdominowanym nawet siedząc na największej górze złota”.

Cóż znowu siły dobra i demokracji, zwarły się z ośmiornicą Alkaidą, której wciąż mało wszystkiego... Wciąż mało… Ale dobro i sprawiedliwość nas obronią. Nasz dzielny minister od „zagranicy”, też czuwa. Na pewno nas obronią. Nie będzie łatwo. Trzeba wyrzeczeń. Lat chudych. Ofiar.
Co na koniec będzie ze mną i z Dramanem, uzbrojonymi: ja w pustkę, on w niewinność, którzy zawarliśmy tylko malutki, układ Polska-Mali, układ twarzy nazywany wzajemnym uśmiechem?
Cóż z nami, którzy wypatrujemy i nadal wierzymy, on ze swoim ludem od stuleci, ja za Poetą, że „krew obraca w piersi (naszą) ciemną gwiazdę”, i że wszystko tutaj, to tylko próba.
A może to tylko żałosna konstatacja, takich z kieszeniami pełnymi.. demokracji?
Chris
Więcej o Mali: http://wpolityce.pl/artykuly/45608-dr-kostrzewa-zorbas-dla-wpolitycepl-francja-i-sojusznicy-walcza-z-al-kaida-o-uran-afryki-gdy-nie-wiadomo-o-co-chodzi-chodzi-o-atom

niedziela, 27 stycznia 2013

Czy ten pierd... kogutek w końcu zmądrzeje?


Czy Katarzyna Deszcz zna sportowców? A Andrzej Plata, potrafi - powiedzmy - podciągnąć się na drążku te 20 razy? To była kiedyś norma dla przeciętniaka, nie mówiąc o profesjonaliście. No wiem...Wiem... Już to słyszę - to teatr... Iluzja...

Katarzyna Deszcz, to reżyser "Kotki na gorącym blaszanym dachu", najnowszej sztuki, którą wystawia Teatr imienia Stefana Żeromskiego w Kielcach. Andrzej Plata, kreuje tam postać Brick'a, byłego sportowca. I kiedy przywykniemy już do jego niezbyt atletycznej sylwetki, a może przymkniemy na to oko - inscenizacja nabiera rozmachu.

Andrzej w roli alkoholika jest bardzo dobry, jakby dotąd nie robił nic innego, tylko nalewał i szukał ze szklaneczką w dłoni kontemplacji ciszy. Właśnie - bardziej kontemplował ciszę, niż przeżywał tajemnicę. Jakby aktor wiedział, że "sekret" Brick'a nie jest dziś już tak dramatyczny, jak niegdyś.

Czy można zawieść, kiedy tworzywem jest utwór "takiego" dramatopisarza, kiedy jeszcze słowo pisarz brzmiało dumnie?
Z drugiej strony prawie każdy ma w głowie, cytuję za wikipedią - "Kotkę na gorącym blaszanym dachu (ang. Cat on a Hot Tin Roof) – film fabularny produkcji amerykańskiej z 1958 w reżyserii Richarda Brooksa oparty na motywach sztuki Tennessee Williamsa pod tym samym tytułem z 1955 roku".
Gdzie - "Zamożny właściciel ziemski Harvey Pollitt (Burl Ives) obchodzi urodziny. Z tej okazji odwiedzają go synowie – Brick (Paul Newman) i Gooper (Jack Carson) z rodzinami. Pollitt ma raka. Gooper i jego żona Mae (Madeleine Sherwood) czekają na śmierć ojca i spadek, Brick, były gwiazdor futbolu i alkoholik, jest uwikłany w związek z Maggie (Elizabeth Taylor). Jednak to on jest jedyną osobą, której nie zależy na fortunie ojca". Koniec cytatu.
I czy się chce, czy nie - jednak się porównuje. Ja na szczęście film oglądałem ze 30 lat temu. A wczoraj tylko jedną scenkę z Paulem Newmanem i Liz Taylor. Cóż... Zmieniają się mody i odbiór...

Nie ma co szczegółowo opowiadać treści utworu, rozłożono to na czynniki pierwsze, a może nawet ostatnie - setki razy. Do teatru poszedłem, nie żeby zostać zaskoczonym jakimś zwrotem akcji, ale żeby doświadczyć właśnie "niezmienności", żeby jeszcze raz wysłuchać, tak wysłuchać - tej samej precyzyjnej historii, trochę na zasadzie dziecka, które mówi - opowiedz mi tę bajkę, jak to lis porwał kogutka. I zobaczyć, czy mój odbiór się zmienił. No i czy ten pierd... kogutek w końcu zmądrzał...
Lubię takie sztuki, ich precyzję (historię o kogutku też) - ten dystans, który dzieli widownię i scenę. Słowem klasyka, choć niezbyt sklasyczniała? I te pytania, czy się zestarzało?
Oczywiście reżyserzy zawsze twierdzą, że nie - że rzecz zawiera wątki uniwersalne, ponadczasowe, etc... Czasami mówią o nowym języku teatru, eksperymencie. Cóż... A ze sceny wieje nudą - dupa boli od siedzenia, a wzrok, co chwila pada na zegarek i na... niektórych z drzemiących lokalnych vipów.
Po latach powiem szczerze, że podstawowym instrumentem oceniającym wartość propozycji jest... mój wzrok... Szuka zegarka... A umysł podpowiada - "To bym skrócił... Tamto także".
Tym razem było inaczej.
Zerknąłem zaledwie dwa razy. Zasługa to całego zespołu i reżyserki. Chciałoby się powiedzieć "nie zawiedli", co oznacza, że do teatru wybieramy się z gotową wizją. Nie wiem, czy to źle, czy dobrze?
Dawno nie widziałem na scenie Łukasza Pruchniewicza (Gooper) i Zuzanny Wierzbińskiej (Mae), zaskoczyli mnie. Co do Łukasza, ma świetny głos, wnosi na scenę dawkę nieprzeintelektualizowanego testosteronu (charyzmę, inny jej rodzaj ma również Wojtek Niemczyk, ale o nim, może innym razem, jak będzie ten raz)  i... jakoś mało jest przez reżyserów zauważany (Łukasz). Był  wiarygodny w roli pazernego prawnika, a zarazem tragiczny - on (Gooper) esencja amerykańskiego kultu pracy, taki rzetelny, przewidywalny, ma nic nie dostać w spadku po ojcu, a całość ma przypaść ulubieńcowi Wielkiego Taty (brawurowy, nazbyt kolokwialny, co się podobało tej części "farsowej" publiczności, mnie mniej - Paweł Sanakiewicz), alkoholikowi Brickowi, który wiadomo - tyle lat pracy ojca zaprzepaści. Zastanawiałem się, co z Zuzanną, raczej widziałem ją dotychczas, jako odwrotność pazernej "drobnomieszczanki", maszynki do produkowania dzieci.  Ale po pierwszych minutach już wiedziałem, że wywiąże się znakomicie. Jak i Beata Pszeniczna, zagrała Maggie (w kuluarach ją podsłuchałem, jak mówiła, że w "realu", to by takiego męża wyrzuciła z domu na zbity pysk), więc chwała jej tym większa, że tak dobrze zagrała postawę przeciwną, Teresa Bielińska (Duża Mama) - niby taka sama jak zwykle, ale... znacznie lepsza, tworząca własny świat iluzji, obok tego szerszego, Michał Węgrzyński - pragmatyczny duchowny,  z dystansem do roli, (chciałbym go więcej oglądać), jak zawsze wiarygodny Janusz Głogowski (lekarz), chciałoby się powiedzieć, to ta dobra część "starej szkoły".

Prawie już koniec... Zatem... Czy sztuka się zestarzała? Czy może być głosem w jakiejś współczesnej sprawie? Dla mnie to ważne, bo kto da świadectwo naszych czasów, jak nie my - tu i teraz?
Raczej wokół widzę świadectwa - koniunkturalizmu, schlebiania władzy, lokalnej także, braku odwagi zwanego poprawnością nie wiadomo dlaczego - polityczną, tworzenia absurdalnych narzędzi typu "słowa nienawiści", obrońców - którzy "bronią" tych, którzy od lat są tak potężni, że tego nie potrzebują, a obrona ich zakrawa o groteskę!
Czy takie świadectwo może się przytrafić w Kielcach? A czemu by nie?! Wciąż mamy nadzieję.

W 1958 roku wątek "miłości" Bricka'a, do Skippera (przyjaciela, który umarł wskutek zażycia leków i nadużywania alkoholu) szedł w kierunku, że posłużę się słowami samego Bricka - "czystej", został przytępiony, z powodów obyczajowych. Dziś Brick musiałby sobie wymyslić inną przyczynę picia.
W sumie to cieszę się, że tę sztukę wyreżyserowała przedstawicielka - jak wyjaśniał Piotr Szczerski, dyrektor kieleckiego teatru - "średniego" pokolenia, a nie "młodszego", bo by amerykański dramaturg zyskał pewnie dodatkową kluczową scenę - typu Skipper i Brick, leżąc koło siebie, niekoniecznie trzymają się za ręce. I byłoby to nazwane pewnie "przełamywaniem tabu" etc.
A tak w ogóle, czy pytanie sprzed ponad 60 lat, o źródła picia, ma jakąkolwiek rację  bytu?
Ale nie ten wątek zogniskował moją uwagę, najbardziej wstrząsające były opowieści Wielkiego Taty, człowieka sukcesu, patriarchy rodu -  kiedy mówił, że jest na tyle bogaty, że mógłby wykarmić wszystkich głodujących na świecie, ale tego nie zrobi, bo człowiek jest... pazerny. Czyżby zapowiedź wbrew sloganom o równości - ostatecznego ukształtowania się świata na klasę oligarchów i biedotę? Wbrew temu, że w latach 50. XX wieku, wiązano iluzje z mitem tzw. średniej klasy? Biedoty, która tyle się może pożywić, ile z symbolicznego rozporka potentata? (Odsyłam do uważnego wysłuchania opowieści Dużego Taty, z wizyty do "kraju arabskiego"). No chyba pojechałem...

Jak sądzę Katarzyna Deszcz jest świadoma większości pytań. Pomógł jej scenograf Andrzej Sadowski i sugestywna muzyka Krzysztofa Suchodolskiego .
Na okoliczność kieleckiej premiery sztukę przetłumaczył Jacek Poniedziałek

Myślę, że dach świata nie był jeszcze nigdy tak gorący jak dziś. A pierd.... kogutek nadal nie zmądrzał. Ale nie tracę nadziei.

Chris

http://www.teatr-zeromskiego.com.pl/spektakle/id/62