Czy Katarzyna Deszcz zna sportowców? A Andrzej Plata, potrafi - powiedzmy
- podciągnąć się na drążku te 20 razy? To była kiedyś norma dla przeciętniaka,
nie mówiąc o profesjonaliście. No wiem...Wiem... Już to słyszę - to teatr...
Iluzja...
Katarzyna Deszcz, to reżyser "Kotki na gorącym blaszanym dachu",
najnowszej sztuki, którą wystawia Teatr imienia Stefana Żeromskiego w Kielcach.
Andrzej Plata, kreuje tam postać Brick'a, byłego sportowca. I kiedy
przywykniemy już do jego niezbyt atletycznej sylwetki, a może przymkniemy na to
oko - inscenizacja nabiera rozmachu.
Andrzej w roli alkoholika jest bardzo dobry, jakby dotąd nie robił nic
innego, tylko nalewał i szukał ze szklaneczką w dłoni kontemplacji ciszy.
Właśnie - bardziej kontemplował ciszę, niż przeżywał tajemnicę. Jakby aktor wiedział, że "sekret" Brick'a nie jest dziś już tak
dramatyczny, jak niegdyś.
Czy można zawieść, kiedy tworzywem jest utwór "takiego"
dramatopisarza, kiedy jeszcze słowo pisarz brzmiało dumnie?
Z drugiej strony prawie każdy ma w głowie, cytuję za wikipedią - "Kotkę
na gorącym blaszanym dachu (ang.
Cat on a Hot Tin Roof) – film
fabularny produkcji amerykańskiej z 1958
w reżyserii Richarda Brooksa oparty na motywach sztuki Tennessee Williamsa pod tym samym tytułem z 1955 roku".
Gdzie - "Zamożny właściciel ziemski Harvey Pollitt (Burl Ives)
obchodzi urodziny. Z tej okazji odwiedzają go synowie – Brick (Paul Newman)
i Gooper (Jack Carson) z rodzinami. Pollitt
ma raka. Gooper i jego żona Mae (Madeleine Sherwood)
czekają na śmierć ojca i spadek, Brick, były gwiazdor futbolu i alkoholik, jest
uwikłany w związek z Maggie (Elizabeth
Taylor). Jednak to on jest jedyną osobą, której nie zależy na fortunie
ojca". Koniec cytatu.
I czy się chce, czy nie - jednak się porównuje. Ja na szczęście film
oglądałem ze 30 lat temu. A wczoraj tylko jedną scenkę z Paulem Newmanem i Liz
Taylor. Cóż... Zmieniają się mody i odbiór...
Nie ma co szczegółowo opowiadać treści utworu, rozłożono to na czynniki
pierwsze, a może nawet ostatnie - setki razy. Do teatru poszedłem, nie żeby
zostać zaskoczonym jakimś zwrotem akcji, ale żeby doświadczyć właśnie
"niezmienności", żeby jeszcze raz wysłuchać, tak wysłuchać - tej
samej precyzyjnej historii, trochę na zasadzie dziecka, które mówi - opowiedz
mi tę bajkę, jak to lis porwał kogutka. I zobaczyć, czy mój odbiór się zmienił.
No i czy ten pierd... kogutek w końcu zmądrzał...
Lubię takie sztuki, ich precyzję (historię o kogutku też) - ten dystans,
który dzieli widownię i scenę. Słowem klasyka, choć niezbyt sklasyczniała? I te
pytania, czy się zestarzało?
Oczywiście reżyserzy zawsze twierdzą, że nie - że rzecz zawiera wątki
uniwersalne, ponadczasowe, etc... Czasami mówią o nowym języku teatru,
eksperymencie. Cóż... A ze sceny wieje nudą - dupa boli od siedzenia, a wzrok,
co chwila pada na zegarek i na... niektórych z drzemiących lokalnych vipów.
Po latach powiem szczerze, że podstawowym instrumentem oceniającym wartość
propozycji jest... mój wzrok... Szuka zegarka... A umysł podpowiada - "To
bym skrócił... Tamto także".
Tym razem było inaczej.
Zerknąłem zaledwie dwa razy. Zasługa to całego
zespołu i reżyserki. Chciałoby się powiedzieć "nie zawiedli", co
oznacza, że do teatru wybieramy się z gotową wizją. Nie wiem, czy to
źle, czy dobrze?
Dawno nie widziałem na scenie Łukasza Pruchniewicza (Gooper) i Zuzanny
Wierzbińskiej (Mae), zaskoczyli mnie. Co do Łukasza, ma świetny głos, wnosi na
scenę dawkę nieprzeintelektualizowanego testosteronu (charyzmę, inny jej rodzaj
ma również Wojtek Niemczyk, ale o nim, może innym razem, jak będzie ten
raz) i... jakoś mało jest przez reżyserów zauważany (Łukasz). Był
wiarygodny w roli pazernego prawnika, a zarazem tragiczny - on (Gooper) esencja
amerykańskiego kultu pracy, taki rzetelny, przewidywalny, ma nic nie dostać w
spadku po ojcu, a całość ma przypaść ulubieńcowi Wielkiego Taty (brawurowy,
nazbyt kolokwialny, co się podobało tej części "farsowej"
publiczności, mnie mniej - Paweł Sanakiewicz), alkoholikowi Brickowi, który
wiadomo - tyle lat pracy ojca zaprzepaści. Zastanawiałem się, co z Zuzanną,
raczej widziałem ją dotychczas, jako odwrotność pazernej
"drobnomieszczanki", maszynki do produkowania dzieci. Ale po
pierwszych minutach już wiedziałem, że wywiąże się znakomicie. Jak i Beata
Pszeniczna, zagrała Maggie (w kuluarach ją podsłuchałem, jak mówiła, że w
"realu", to by takiego męża wyrzuciła z domu na zbity pysk), więc
chwała jej tym większa, że tak dobrze zagrała postawę przeciwną, Teresa
Bielińska (Duża Mama) - niby taka sama jak zwykle, ale... znacznie lepsza,
tworząca własny świat iluzji, obok tego szerszego, Michał Węgrzyński -
pragmatyczny duchowny, z dystansem do roli, (chciałbym go więcej
oglądać), jak zawsze wiarygodny Janusz Głogowski (lekarz), chciałoby się
powiedzieć, to ta dobra część "starej szkoły".
Prawie już koniec... Zatem... Czy sztuka się zestarzała? Czy może być głosem
w jakiejś współczesnej sprawie? Dla mnie to ważne, bo kto da świadectwo naszych
czasów, jak nie my - tu i teraz?
Raczej wokół widzę świadectwa - koniunkturalizmu, schlebiania władzy,
lokalnej także, braku odwagi zwanego poprawnością nie wiadomo dlaczego -
polityczną, tworzenia absurdalnych narzędzi typu "słowa nienawiści",
obrońców - którzy "bronią" tych, którzy od lat są tak potężni, że
tego nie potrzebują, a obrona ich zakrawa o groteskę!
Czy takie świadectwo może się przytrafić w Kielcach? A czemu by nie?! Wciąż
mamy nadzieję.
W 1958 roku wątek "miłości" Bricka'a, do Skippera (przyjaciela,
który umarł wskutek zażycia leków i nadużywania alkoholu) szedł w kierunku, że
posłużę się słowami samego Bricka - "czystej", został przytępiony, z
powodów obyczajowych. Dziś Brick musiałby sobie wymyslić inną przyczynę picia.
W sumie to cieszę się, że tę sztukę wyreżyserowała przedstawicielka - jak
wyjaśniał Piotr Szczerski, dyrektor kieleckiego teatru - "średniego"
pokolenia, a nie "młodszego", bo by amerykański dramaturg zyskał
pewnie dodatkową kluczową scenę - typu Skipper i Brick, leżąc koło siebie,
niekoniecznie trzymają się za ręce. I byłoby to nazwane pewnie "przełamywaniem
tabu" etc.
A tak w ogóle, czy pytanie sprzed ponad 60 lat, o źródła picia, ma
jakąkolwiek rację bytu?
Ale nie ten wątek zogniskował moją uwagę, najbardziej wstrząsające były
opowieści Wielkiego Taty, człowieka sukcesu, patriarchy rodu - kiedy mówił,
że jest na tyle bogaty, że mógłby wykarmić wszystkich głodujących na świecie,
ale tego nie zrobi, bo człowiek jest... pazerny. Czyżby zapowiedź wbrew
sloganom o równości - ostatecznego ukształtowania się świata na klasę oligarchów
i biedotę? Wbrew temu, że w latach 50. XX wieku, wiązano iluzje z mitem tzw.
średniej klasy? Biedoty, która tyle się może pożywić, ile z symbolicznego
rozporka potentata? (Odsyłam do uważnego wysłuchania opowieści Dużego Taty, z
wizyty do "kraju arabskiego"). No chyba pojechałem...
Jak sądzę Katarzyna Deszcz jest świadoma większości pytań. Pomógł jej
scenograf Andrzej Sadowski i sugestywna muzyka Krzysztofa Suchodolskiego .
Na okoliczność kieleckiej premiery sztukę przetłumaczył Jacek Poniedziałek
Myślę, że dach świata nie był jeszcze nigdy tak gorący jak
dziś. A pierd.... kogutek nadal nie zmądrzał. Ale nie tracę nadziei.
Chris
http://www.teatr-zeromskiego.com.pl/spektakle/id/62
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz