niedziela, 27 stycznia 2013

Czy ten pierd... kogutek w końcu zmądrzeje?


Czy Katarzyna Deszcz zna sportowców? A Andrzej Plata, potrafi - powiedzmy - podciągnąć się na drążku te 20 razy? To była kiedyś norma dla przeciętniaka, nie mówiąc o profesjonaliście. No wiem...Wiem... Już to słyszę - to teatr... Iluzja...

Katarzyna Deszcz, to reżyser "Kotki na gorącym blaszanym dachu", najnowszej sztuki, którą wystawia Teatr imienia Stefana Żeromskiego w Kielcach. Andrzej Plata, kreuje tam postać Brick'a, byłego sportowca. I kiedy przywykniemy już do jego niezbyt atletycznej sylwetki, a może przymkniemy na to oko - inscenizacja nabiera rozmachu.

Andrzej w roli alkoholika jest bardzo dobry, jakby dotąd nie robił nic innego, tylko nalewał i szukał ze szklaneczką w dłoni kontemplacji ciszy. Właśnie - bardziej kontemplował ciszę, niż przeżywał tajemnicę. Jakby aktor wiedział, że "sekret" Brick'a nie jest dziś już tak dramatyczny, jak niegdyś.

Czy można zawieść, kiedy tworzywem jest utwór "takiego" dramatopisarza, kiedy jeszcze słowo pisarz brzmiało dumnie?
Z drugiej strony prawie każdy ma w głowie, cytuję za wikipedią - "Kotkę na gorącym blaszanym dachu (ang. Cat on a Hot Tin Roof) – film fabularny produkcji amerykańskiej z 1958 w reżyserii Richarda Brooksa oparty na motywach sztuki Tennessee Williamsa pod tym samym tytułem z 1955 roku".
Gdzie - "Zamożny właściciel ziemski Harvey Pollitt (Burl Ives) obchodzi urodziny. Z tej okazji odwiedzają go synowie – Brick (Paul Newman) i Gooper (Jack Carson) z rodzinami. Pollitt ma raka. Gooper i jego żona Mae (Madeleine Sherwood) czekają na śmierć ojca i spadek, Brick, były gwiazdor futbolu i alkoholik, jest uwikłany w związek z Maggie (Elizabeth Taylor). Jednak to on jest jedyną osobą, której nie zależy na fortunie ojca". Koniec cytatu.
I czy się chce, czy nie - jednak się porównuje. Ja na szczęście film oglądałem ze 30 lat temu. A wczoraj tylko jedną scenkę z Paulem Newmanem i Liz Taylor. Cóż... Zmieniają się mody i odbiór...

Nie ma co szczegółowo opowiadać treści utworu, rozłożono to na czynniki pierwsze, a może nawet ostatnie - setki razy. Do teatru poszedłem, nie żeby zostać zaskoczonym jakimś zwrotem akcji, ale żeby doświadczyć właśnie "niezmienności", żeby jeszcze raz wysłuchać, tak wysłuchać - tej samej precyzyjnej historii, trochę na zasadzie dziecka, które mówi - opowiedz mi tę bajkę, jak to lis porwał kogutka. I zobaczyć, czy mój odbiór się zmienił. No i czy ten pierd... kogutek w końcu zmądrzał...
Lubię takie sztuki, ich precyzję (historię o kogutku też) - ten dystans, który dzieli widownię i scenę. Słowem klasyka, choć niezbyt sklasyczniała? I te pytania, czy się zestarzało?
Oczywiście reżyserzy zawsze twierdzą, że nie - że rzecz zawiera wątki uniwersalne, ponadczasowe, etc... Czasami mówią o nowym języku teatru, eksperymencie. Cóż... A ze sceny wieje nudą - dupa boli od siedzenia, a wzrok, co chwila pada na zegarek i na... niektórych z drzemiących lokalnych vipów.
Po latach powiem szczerze, że podstawowym instrumentem oceniającym wartość propozycji jest... mój wzrok... Szuka zegarka... A umysł podpowiada - "To bym skrócił... Tamto także".
Tym razem było inaczej.
Zerknąłem zaledwie dwa razy. Zasługa to całego zespołu i reżyserki. Chciałoby się powiedzieć "nie zawiedli", co oznacza, że do teatru wybieramy się z gotową wizją. Nie wiem, czy to źle, czy dobrze?
Dawno nie widziałem na scenie Łukasza Pruchniewicza (Gooper) i Zuzanny Wierzbińskiej (Mae), zaskoczyli mnie. Co do Łukasza, ma świetny głos, wnosi na scenę dawkę nieprzeintelektualizowanego testosteronu (charyzmę, inny jej rodzaj ma również Wojtek Niemczyk, ale o nim, może innym razem, jak będzie ten raz)  i... jakoś mało jest przez reżyserów zauważany (Łukasz). Był  wiarygodny w roli pazernego prawnika, a zarazem tragiczny - on (Gooper) esencja amerykańskiego kultu pracy, taki rzetelny, przewidywalny, ma nic nie dostać w spadku po ojcu, a całość ma przypaść ulubieńcowi Wielkiego Taty (brawurowy, nazbyt kolokwialny, co się podobało tej części "farsowej" publiczności, mnie mniej - Paweł Sanakiewicz), alkoholikowi Brickowi, który wiadomo - tyle lat pracy ojca zaprzepaści. Zastanawiałem się, co z Zuzanną, raczej widziałem ją dotychczas, jako odwrotność pazernej "drobnomieszczanki", maszynki do produkowania dzieci.  Ale po pierwszych minutach już wiedziałem, że wywiąże się znakomicie. Jak i Beata Pszeniczna, zagrała Maggie (w kuluarach ją podsłuchałem, jak mówiła, że w "realu", to by takiego męża wyrzuciła z domu na zbity pysk), więc chwała jej tym większa, że tak dobrze zagrała postawę przeciwną, Teresa Bielińska (Duża Mama) - niby taka sama jak zwykle, ale... znacznie lepsza, tworząca własny świat iluzji, obok tego szerszego, Michał Węgrzyński - pragmatyczny duchowny,  z dystansem do roli, (chciałbym go więcej oglądać), jak zawsze wiarygodny Janusz Głogowski (lekarz), chciałoby się powiedzieć, to ta dobra część "starej szkoły".

Prawie już koniec... Zatem... Czy sztuka się zestarzała? Czy może być głosem w jakiejś współczesnej sprawie? Dla mnie to ważne, bo kto da świadectwo naszych czasów, jak nie my - tu i teraz?
Raczej wokół widzę świadectwa - koniunkturalizmu, schlebiania władzy, lokalnej także, braku odwagi zwanego poprawnością nie wiadomo dlaczego - polityczną, tworzenia absurdalnych narzędzi typu "słowa nienawiści", obrońców - którzy "bronią" tych, którzy od lat są tak potężni, że tego nie potrzebują, a obrona ich zakrawa o groteskę!
Czy takie świadectwo może się przytrafić w Kielcach? A czemu by nie?! Wciąż mamy nadzieję.

W 1958 roku wątek "miłości" Bricka'a, do Skippera (przyjaciela, który umarł wskutek zażycia leków i nadużywania alkoholu) szedł w kierunku, że posłużę się słowami samego Bricka - "czystej", został przytępiony, z powodów obyczajowych. Dziś Brick musiałby sobie wymyslić inną przyczynę picia.
W sumie to cieszę się, że tę sztukę wyreżyserowała przedstawicielka - jak wyjaśniał Piotr Szczerski, dyrektor kieleckiego teatru - "średniego" pokolenia, a nie "młodszego", bo by amerykański dramaturg zyskał pewnie dodatkową kluczową scenę - typu Skipper i Brick, leżąc koło siebie, niekoniecznie trzymają się za ręce. I byłoby to nazwane pewnie "przełamywaniem tabu" etc.
A tak w ogóle, czy pytanie sprzed ponad 60 lat, o źródła picia, ma jakąkolwiek rację  bytu?
Ale nie ten wątek zogniskował moją uwagę, najbardziej wstrząsające były opowieści Wielkiego Taty, człowieka sukcesu, patriarchy rodu -  kiedy mówił, że jest na tyle bogaty, że mógłby wykarmić wszystkich głodujących na świecie, ale tego nie zrobi, bo człowiek jest... pazerny. Czyżby zapowiedź wbrew sloganom o równości - ostatecznego ukształtowania się świata na klasę oligarchów i biedotę? Wbrew temu, że w latach 50. XX wieku, wiązano iluzje z mitem tzw. średniej klasy? Biedoty, która tyle się może pożywić, ile z symbolicznego rozporka potentata? (Odsyłam do uważnego wysłuchania opowieści Dużego Taty, z wizyty do "kraju arabskiego"). No chyba pojechałem...

Jak sądzę Katarzyna Deszcz jest świadoma większości pytań. Pomógł jej scenograf Andrzej Sadowski i sugestywna muzyka Krzysztofa Suchodolskiego .
Na okoliczność kieleckiej premiery sztukę przetłumaczył Jacek Poniedziałek

Myślę, że dach świata nie był jeszcze nigdy tak gorący jak dziś. A pierd.... kogutek nadal nie zmądrzał. Ale nie tracę nadziei.

Chris

http://www.teatr-zeromskiego.com.pl/spektakle/id/62

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz