poniedziałek, 21 października 2019

„Nobel” i naród



Komisja Noblowska, to z wyjątkiem Henryka Sienkiewicza (Quo vadis, „nobel” 1905, za „wybitne osiągnięcia w dziedzinie eposu” i „rzadko spotykany geniusz, który wcielił w siebie ducha narodu”), chce zawsze inaczej niż polski  naród.

Naród chciał „nobla” dla człowieka jednoosobowej instytucji, sumienia narodu i jego nauczyciela Stefana Żeromskiego (Niemcy się nie zgodzili) i nagrodę dostał (1924) Władysław Reymont (nie twierdzę, że powieść Chłopi, nie zasługuje na takie wyróżnienie). Naród chciał dla Zbigniewa Herberta (wielu z nas do dziś mówi i myśli idiomem tego poety) – nagrodę dostał Czesław Miłosz (1980, za „całokształt twórczości”), który mówił o sobie, ze jest polskojęzycznym Litwinem. Ponadto jest autorem przyjętego przez tzw. zachód z radością jako oskarżycielski dokument - Campo di Fiori - wiersza języczka spustowego kolejnych negatywnych dla narodu cyklu wydarzeń, które znamy pod pojęciem „pedagogiki wstydu”. Naród odebrał ten wiersz jak i wiele innych wypowiedzi pisarza, nie jako napomnienie wyartykułowane z troską przez autorytet, ale potwarz. Jak już jednak pisałem w innym miejscu, Miłosz to jest ktoś jako - pisarz i myśliciel. Warto go reinterpretować.

Naród nadal upierał się przy Herbercie (środowisko tzw. lewicy laickiej w Polsce się jednak nie zgodziło), nie wykluczał Tadeusza Różewicza, ale „nobla” dostała (1996, „za poezję, która z ironiczną precyzją pozwala historycznemu i biologicznemu kontekstowi ukazać się we fragmentach ludzkiej rzeczywistości”) - Wisława Szymborska, w młodości komunistka, całe życie beneficjentka „junackiego” wyboru i nietuzinkowa poetka, ale jednak - jak mi się wydaje – banalistka. Uczone osoby przekonują mnie, żebym jednak dojrzał w niej niewiarygodnie syntetyczną filozofkę. Ale w końcu zadajmy sobie pytanie – czy inwestuje się „nobla” w rozważania „pierwsze”?

Teraz naród kocha od lat ponad wszelkimi podziałami, twórczość Wiesława Myśliwskiego (odwołujemy się do wykreowanych przez niego symboli), ale „nobla” (2018) otrzymuje ("za narracyjną wyobraźnię połączoną z encyklopedyczną pasją, co sprawia, że prezentuje, że przekraczanie granic jest formą życia”) -  neomarksistka kulturowa Olga Tokarczuk, z twórczości której nikt chyba nie jest w stanie tak „od ręki” cokolwiek zacytować.

Warto też wspomnieć, że literatka ta chciałaby ostatecznie zlikwidować ten naród, jak mówi „zdecentralizować” (bo nie zna bardziej podłego). Ale co gorsze, niestety nawet i na ten pomysł sama nie wpadła. Jest jak zwykle - wtórnym i użytecznym pudłem rezonansowym, przemawiającym w imieniu tych, którzy „zdecentralizowane”, natychmiast „scentralizują”.

Krzysztof Sowiński

poniedziałek, 14 października 2019

Kij w szprychy koła teatru „postępu”?



Od dawna brakowało w repertuarze Teatru Żeromskiego w Kielcach czegoś, pomyślanego bez zadęcia ideologicznego, także czegoś do „robienia” frekwencji. Na co rodzice z dziećmi mogą się wybrać do teatru, pewni że nie „przemówią”, wbrew woli widza, ze scenicznych desek aktywiści polityczni, np. seksedukatorzy.

Czegoś co pokaże najmłodszym, a przypomni starszym postawy godne naśladowania. Co może być pomocne w tworzeniu harmonijnego, (ale pozbawionego zaprzeczeń rzeczywistości), życia we wspólnocie. I o to mamy taki spektakl - „Opowieści z Narni”, w reżyserii Gabriela  Gietzkyego.

Reżyser sam się określa jako reprymitywista. Przypomnijmy. Prymitywizm nawiązywał do sztuki naiwnej, stosował m.in. deformację przestrzeni, zachwianie proporcji  postaci wypełniających płótno i etc.

Kielecka propozycja to widowisko wysmakowane plastycznie, malowane „nowoczesnym” światłem, posiadające jednak cechy także sztuki prymitywnej – np. przywiązanie do szczegółu, zachwianie proporcji postaci. Czyż chociażby figura Białej Czarownicy (kreowanej przez Joannę Kasperek), nie kojarzy się z autoportretem „prymitywisty” Henri Rousseau, zatytułowanym „Celnik” (1890)? Zerknijcie na to dawne dzieło proszę Państwa już sami.

Prymitywiści nie odwoływali się do intelektu, do „zachodniego racjonalizmu”, ale do emocji. Ale nawet gdyby reżyser chciał odcinać się od łacińskiej tradycji, to jednak jego spektakl wbrew niemu rezonuje bardzo konserwatywne i niepopularne dziś wartości. A te są osadzone w cywilizacji grecko-rzymsko-chrześcijańskiej. Czepiam się „postępowców” m.in. dlatego, że są oni nieświadomi, iż niszcząc podstawy cywilizacji łacińskiej, demontują także jej wartości, z których skrzętnie korzystają, takie jak: tolerancja (co niekoniecznie znaczy automatycznie afirmacja), prawa człowieka, a w dziedzinie sztuki wolność artystyczna i latte z mlekiem sojowym podane przez kelnerkę. Słowem - tną gałąź na której siedzą.

Rzecz Gietzkyego jest oparta na „Opowieści z Narnii”, utworze C.S. Lewisa. To tak znana rzecz, że nie będę przypominał tej fabuły. Tak u Lewisa jak u Gietzkyego odnajdziemy pochwałę bezinteresownego poświęcenia dla dobra swojej wspólnoty, pochwałę bohaterstwa. Nie relatywizuje się w tym świecie też zdrady, lecz się wybacza taką i wszelkie inne słabości, ale… po okazaniu przez winnego skruchy. A nie odpuszcza się z neomarksistowskiego automatu, doszukującego się zawsze w przestępcy ofiary opresyjnego, patriarchalnego systemu.

W tekście tej powieści pada mniej więcej i taka refleksja (dziś się już z nią mocno oswoiliśmy), o tym, że być może inaczej płynie czas TUTAJ, a inaczej w SZAFIE. Reżyser jeszcze na dokładkę proponuje nam dodatkową jakość – w jego spektaklu to nie bohaterowie wędrują w przestrzeni, ale przestrzeń wędruje wobec nich i przez nich.

Główne postaci dzieci zagrali – Łucję Anna Antoniewicz (jak udanie zagrać dziewczynkę, kiedy dostało się od natury ze 180 cm wzrostu, pozostanie tajemnicą tej aktorki, która wybija się na liderkę kieleckiej sceny), łatwiej zapewne było Dagnie Dywickiej, która zagrała Zuzannę, ją jej fizyczność predysponuje do takich ról. Bartłomiej Cabaj w kluczowej roli Piotra spisał się doskonale (nie lubię pojęcia „rozwija się”), więc powiem  – ujawnia się jego talent aktorski (też nie znoszę tego określenia), więc... – jakaś oczekiwana przez widza jakość manifestuje się poprzez jego obecność na scenie i dźwięk jego głosu. Dobrze się go oglądało. Podobnie Mateusza Bernacika, w roli Edmunda, który pokazuje na scenie wiarygodną przemianę ze zdrajcy, w bohatera. W pamięć także zapada Joanna Kasperek, w roli bezwzględnej, mającej eugeniczne zapędy Czarownicy. Ta władczyni – na innym niż dziecięcy naiwny poziom odczytania tekstu Lewisa – to kwintesencja wszystkich socjalizmów, z ideą „wybraństwa” na czele. Pan Bober i Bobrowa (Andrzej Plata i Beata Pszeniczna) – rewelacja, tworzą sobą wszystko co kochamy w baśni, podobnie jak Dawid Żłobiński w roli  Fauna Tumnusa, Edward Janaszek (Wilk Maugrim, stereotypowy zgodny z 19. wieczną koncepcją ), czy Mirosław Bieliński (Karzeł) i Anna Berek (Drozd). A dostojności i klimatu tajemnicy całości dodawały głosy Janusza Głogowskiego (Święty Mikołaj) i Jacka Mąki (Aslan). Pierwszy raz w tym teatrze i to udanie, wystąpiła także nie w roli „żony aktora” (jak zazwyczaj), narzeczona Andrzeja Platy - Joanna Połowczyk, solistka Teatru Tańca.

Już na koniec - ten spektakl, to kij włożony w szprychy koła zamachowego teatru „postępu”. Błyski sensu, wrzucane jak piach w tryby rewolucji.


Krzysztof Sowiński