Oglądanie takich
sztuk, ma coś z tej atmosfery, kiedy po raz setny, w swoim
bezpiecznym na tę chwilę światku gdzie stoi telewizor, oglądamy
ulubioną ramotę sprzed pół wieku. Znamy już wszystkie dialogi na
pamięć, podziwiamy wykwintną, trzeszczącą od konwencji grę i
klasę aktorów. Jesteśmy świadomi zabiegów reżysera. I... i nie
możemy doczekać się kolejnej sceny. Podobnie jest z najnowszą
propozycją Teatru Żeromskiego "Wrócę
przed północą" Petera Colley'a w reżyserii
Mirosława Bielińskiego.
Niby
to jest horroro-komedia, ale kto by się tam na
serio przestraszył.
Peter Colley, autor dramatu, a za nim Mirosław Bieliński, co chwila
podważają „fizyczny”
udział widzów w tej propozycji, szanując naszą prywatność i
ukryte motywacje z którymi przyszliśmy do teatru. I...
Grają
z...
konwencją.
Wszystko ujęte jest dyskretnie w cudzysłów, a może nawet dwa –
jeden w drugim.
Mirek
Bieliński z przymrużeniem oka, bierze na
warsztat
uwagi z recepty mistrza Alfreda Hitchocka: „Film
powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma
nieprzerwanie rosnąć”.
U kieleckiego
reżysera w zasadzie rzecz zaczyna się od... wybuchu piecyka w domu,
do którego właśnie wprowadziła się niby zwykła para: ona -
Jenny Sanderson kobieta z problemami psychicznymi (w tej roli Ewelina
Gronowska) i on - jej mąż Greg Sanderson, safandułowaty
niespełniony naukowiec, specjalista od kamieni (Łukasz
Pruchniewicz). Kamieni, które wciąż jak życie wymykają się
próbom, w najmniej odpowiednim momencie, kontrolowanej destrukcji
i... niepokojąco sygnalizują przewrotną naturę przeciętniaka
Grega.
Jest tu wszystko
czego potrzebujemy – dom z mroczną historią na odludziu,
drobnomieszczańskie problemy, nawyki i rytuały. Do tego jest -
znowu pozornie zwyczajny, nieco chamowaty sąsiad George Willowboy
(Janusz Głogowski), na dodatek trafia tam też, jak się okazuje
(niby) siostra Grega – Laura Sanderson (Beata Wojciechowska).
Zaciska się przestrzeń i czas.
Wydaje się, że
może to być dramat „wykluczenia”, o sprawę którego swoje
kopie ścierał
w zaściankowej
Polsce, w swoim czasie prof. Jan Hartman. Oto Grega i jego siostrę
łączy ukrywane nie tylko uczucie. A tu żona Grega Jenny stoi na
przeszkodzie tej starej miłości, która „niezardzewiała”.
Wydawało się, że
Bieliński, mawiało się stary wyga - w końcu zwąchał gdzie są
przychylne: recenzje, festiwale, nagrody i pochwały, przekraczające
ramy naszej wioski. Czeka przecież pustawe, opróżnione z
większości śladów po Piotrze Szczerskim foyer w Żeromskim. I...
Tymczasem...
Historia nabiera rozpędu. Trup co prawda nie ściele się gęsto,
ale gęsto jest od atmosfery tajemnic. Widz wciągany jest w grę –
w której ma odgadnąć, kto jest kim i kim nie jest. Atmosferę
podkręca zachowanie Jennny - czy ma urojenia i powinien ją ktoś
pilnować, żeby o odpowiedniej godzinie jednak brała porcję
pigułek, a może to jest tzw. rzeczywistość? A na koniec co jest
prawdziwe?
Mirosław Bieliński
pointuje te dylematy na koniec swojej propozycji i opowiada się
jednak po stronie zwolenników świata obiektywnego. Świata
tradycyjnych związków przyczynowo-skutkowych, ale niestety i
banalnego rozsądku, prymitywnych odwiecznych motywacji – w czym
rozpoznajemy... siebie.
Lubię tę
„konwencjonalną” grę jaką zaprezentowali aktorzy. A pokazali
kawał dobrego rzemiosła, za które - jeszcze bywa – czasami
zbiera się laury. Lubię grę Łukasza Pruchniewicza, który do
swoich ról dodaje czasami nieco głębi swojej nieokrzesanej i
ekstremalnej na szczęście natury, wzbogaca to jego kreacje
tajemnicą przewrotności. Podobnie mogę powiedzieć o Ewelinie
Gronowskiej – która z bezradnej ofiary (psychiatrii? systemu?
można by pójść nieco za Facault, ale może to będzie już temat
na inną okazję), uczyniła kobietę całkiem roztropną, która
zachowała pierwotny rozsądek (jeśli ten jest pierwotny). Beata
Wojciechowska i Janusz Głogowski – nie zostawili nam niedomówień
kim są na scenie, zagrali to każdym gestem – ona sprytną
manipulantką, on chytrym wieśniakiem. To się chyba nazywało
kiedyś, o czym już kiedyś pisałem – stara dobra szkoła
aktorska, kiedy jeszcze to co stare i sprawdzone, jeszcze ceniono.
„Jestem gotów
dostarczyć publiczności całkowicie zdrowych wstrząsów
emocjonalnych. Nasza cywilizacja stała się do tego stopnia
opiekuńcza i troskliwa, iż nie mamy już możności odczuwać
instynktownych dreszczy lęku. Tymczasem ażeby ocknąć się z
odrętwienia i zapobiec bezwładowi, można jeszcze wywoływać owe
dreszcze sztucznie” - dowodził niegdyś Hitchcock.
A jednak... Parę
dni temu na stacji Leytonstone w Londynie, w miejscu gdzie bywał
artysta, gdzie na muralu jest namalowany jego wizerunek, jakiś
„szaleniec” (jak nam zawsze wmawia mainstream, chroniąc nas
przed naszymi myślami o głębszej intrydze), gardząc
wyrafinowanym scenariuszem i formułą suspensu, zaatakował innych
podróżnych, wielu ciężko raniąc kuchennym nożem. Krzyczał coś,
jeśli wierzyć „przekaziorom” o zemście za „okupowaną
Syrię”.
Co na to
powiedziałby mistrz?
Bo ja odnoszę
wrażenie, że „nasza cywilizacja”, aż się kłębi od zagrożeń, ze strony... innej cywilizacji,
że czeka nas
jeszcze w naszym kraju, naszym mieście, a może nawet teatrze –
wiele zdarzeń, wobec, których wybierając propozycję Bielińskiego,
będziemy szukali – nie wstrząsu po odrętwieniu, ale bezpiecznej,
skontrolowanej w naszej skali przystani.
Krzysztof Sowiński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz