czwartek, 15 sierpnia 2013

Drabina (prozy)

Krew wolniutko sączyła się Beretowi z malutkiego rudego, długiego pyszczka, jakie miewają jamniki.

Jego pan jechał po ulicach miasta - mawia się - jak szalony, w codziennych rozmowach, jak to między ludźmi, a nawet policyjnych komunikatach.
„Do weterynarza! Do weterynarza! Może nie jest jeszcze za późno? Może nie jest...” – myślał, jeśli się myśli słowami. Wbrew rzeczywistości nadal miał nadzieję... Nie dla siebie. Nie dla siebie...
- Tato uratuj go! Uratuj! – prosiła czteroletnia Julia, jego córka, kiedy z piskiem opon odjechał z rannym Beretem spod ich małego domku, którego remont trwał w nieskończoność. To właśnie przez ten remont stało się to nieszczęście. Beret wymknął się przez uchylone nierozważnie drzwi, a potem przez niedokończone ogrodzenie.
Kilka godzin później zakrwawiony piesek, ledwie doczłapał się pod te same drzwi, pod którymi boleśnie piszczał, aż mu je otworzyli. Wzięła go w swoje rączki Julia i przytuliła. Beret znieruchomiał i ucichł. Zwinął się w kulkę jak do snu. Złote loki małej pani i jej nowa błękitna sukieneczka pokryły się szybko plamami krwi.
„Ile to krwi jest w takim małym zwierzątku? Ile?” – pomyślał ojciec Julii.
Jeszcze chwila i jako zawodowy fotoreporter instynktownie szukał ręką aparatu fotograficznego, przerażająco pięknie i złowieszczo wyglądała mała dziewczynka z rannym psem na ręku. Ale spiorunowała go swoim wzrokiem jego żona.
Szybko znaleźli koc. Włożyli w niego popiskującego jak skrzywdzone dziecko Bereta na tylne siedzenie starawego auta.
- Jadę, a ty zostań z małą.
Wydarzenia nabierały prędkości na tyle, na ile pozwalał sfatygowany silnik. I już mknął. Za chwilę mijani przez niego kierowcy pukali się w czoła.
- Jeszcze, jakieś pięćset metrów, Beret wytrzymaj! Kurwa.... Beret wytrzymaj – krzyczał do samego siebie.
- Bo jeśli nie wytrzymasz... to... – jego oczom ukazał się obraz małej blondyneczki, którą kochał ponad życie.

Miał wciąż wyrzuty sumienia, że pracując tutaj na prowincji jako przedstawiciel medialnego giganta, najczęściej swoje dziecko widział rano jak jeszcze spało, a drugi raz wieczorem jak już spało. A kiedy miał jakiś wolny dzień, co zdarzało się piekielnie rzadko, był zajęty lepieniem z kawałków, swojego małego wymarzonego domku.

Nie uczestniczył w klasycznym wyścigu szczurów, w perspektywie, którego czekała sława i wielkie pieniądze. O nie... To wyścig bezrobotnych po jakikolwiek ochłap. A fotoreporter, dziennikarz to był ochłap dobrze opakowany i brzmiało to prawie dumnie. A prawdę znał tylko on – bieda i codziennie takie same zdjęcia – z wypadków, zaniedbanych kamienic z których odlatywały gzymsy, lokalnych, nudnych polityków, zamarzniętych na kość bezdomnych, remontów deptaku, alternatywnych artystów, którzy byli tak mało alternatywni, a tak bardzo powtarzalni, dziur w ulicach, na których mieszkańcy tracili nerwy i zawieszenia starych aut.
Fakt. Niekiedy w tych dziurach, udało mu się uchwycić nietuzinkową kałużę światła. Błysk prawdy i geniuszu. Ale któż dostrzegał jej surowe piękno w tym mieście walczących o przetrwanie? Mieście gdzie dawno utracono nadzieję. Mieście gdzie ulubionym zajęciem są pielgrzymki godzinami wałęsających się po supermarketach ludzi. Mieście omijanym przez główne drogi i podróżnych. Mieście - setek takich samych facetów w dresach kradnących rozklekotane auta, koła, czy wycieraczki przy blasku księżyca, i wykrzykujących nocą swoją pijaną nie mającą ani początku, ani imienia nienawiść i źal. Mieście gdzie najbogatszymi są dentyści i kardiolodzy, a bezkarnymi królami życia i cudzej śmierci, dzieci byłych esbeków i palestry. Mieście gdzie od lat prym wiodą tandetne gazety, ze zdjęciami wielkości znaczków pocztowych, o przejrzystości listopadowej kałuży, których właścicielami są potomkowie baronów z dawnego KW - tutejsi krezusi.

A jednak marzył o tym, że pewnego dnia uda mu się zrobić klatkę, która wstrząśnie fotograficznym światem i wynagrodzi mu te mijające lata. Ale skarcił się szybko za tę myśl. Za tę pychę. Za to marzenie. Zresztą zdjęcia i tak nie należały do niego tylko do firmy.
Tymczasem miał problem z aparatem fotograficznym – stary się „kończył”, a na nowy nie wiedział skąd wziąć pieniądze. A jak tu być fotoreporterem bez aparatu? Jak?

Zatrzymał się z piskiem opon. Z Beretem na rękach wbiegł do weterynarza. Delikatnie ułożył go na stole operacyjnym.

– Potrącił go samochód – starał się o spokój.
– Niech pan poczeka na korytarzu – powiedział lekarz.
To trwało dla czekającego mgnienie, dobę, albo całe życie. W rzeczywistości operacja trwała jakieś pięćdziesiąt minut. Trzęsącymi się rękoma zapalił papierosa. Zaraz następnego. Potem kolejnego.

Pojawił się lekarz: – Niestety. Nie udało się go uratować. Rozległy krwotok wewnętrzny. To musiało być bardzo mocne uderzenie.
- Ile płacę? - jedynie tyle potrafił wykrztusić z siebie.
- Pięćset złotych.
Przez uchylone drzwi fotoreporter zobaczył małe nieruchome ciałko psa. Rozkrojone ciałko. I poczuł, że chce zachować go w pamięci całego i radośnie machającego ogonem, a nie jako zakrwawiony rudy strzępek.
- Mogę go u pana zostawić? – zapytał.
- Tak. Dopłaci pan sto i... zutylizujemy.

Zapłacił.
I kiedy jechał do domu najwolniej jak potrafił, sprzątaczka wzięła Bereta do torby foliowej i wrzuciła do metalowego kontenera na śmieci, który stał za nowo oddanym nowoczesnym budynkiem lecznicy.

– Ludzi nie ma za co leczyć... A tu taka głupota... Tyle pieniędzy. A weźmy na ten przykład schroniska dla zwierząt? Po co? Nie lepiej usypiać tego od razu? Ile by to było oszczędności w skali kraju? – mądrze dywagowało dwóch niestarych jeszcze ludzi, ubranych w niemodne marmurkowe kurtki jeansowe i zielone wyciągnięte, poplamione spodnie i wykręcone jak kości starych ludzi - buty, pijących o podwójnym woltarzu (taniej i jak sprytnie) piwo siedząc nieopodal na murku i spoglądających na sprzątaczkę.

Dojechał do domu. Zaparkował na podwórku. Wyjął papierosa.
„Co powiedzieć? Jak powiedzieć?”
Obok ogrodzenia przechodził właśnie sąsiad.
Zagadnął: – Ja widziałem... Nawet się nie zatrzymał. Nawet nie hamował, choć mógł. Miał miejsce i czas, bo to ostry zakręt. Trzeba zwolnić. Ale oni nigdy nie zatrzymują się jak na drodze jest mały piesek, albo kot. Nigdy. Jak jest duży pies, to czasami tak. Próbują. Bo taki duży, to może panie, uszkodzić zderzak, czy chłodnicę. A taki mały? Po takim małym to przejadą jak po grudzie – tłumaczył sąsiad. – Ale po pana nie przejechał. Odbił się jak piłeczka. Jak piłeczka. Szkoda go, to był ładny pies. I dziecka szkoda. Szkoda... No to... do widzenia. Do widzenia...

Wszedł.

- Tato gdzie jest Beret? Co się stało z Beretem? Co? – pytała Julia.
- Bereta już nie ma – powiedział cicho.
- Jak to nie ma? Gdzie jest Beret?
- Poszedł do nieba. Tata jest zmęczony córciu.
I podrapał się po przedwcześnie postarzałej, ale nadal przystojnej  twarzy. Mógł stąd kiedyś wyjechać do stolicy. Parę lat temu chciała go, zabrać tam konkurencja. Dumał, dumał i powiedział wtedy „nie”. Bo właśnie dostał ten stary domek po babci i uwierzył, że reszta jakoś się z czasem ułoży.

Od śmierci Bereta minęło kilka tygodni. Julia jakby zapomniała o swoim ulubieńcu.
–  Dobrze. Czas goi rany. Może jej się to zatrze w pamięci... – mieli nadzieję. – Nie takie rzeczy dzieci przeżywają i wychodzą bez szwanku.

Ucieszyli się, że znalazła sobie nawet nowe zajęcie, która bez reszty absorbowało jej, nie potrafiącą usiedzieć na miejscu uwagę.
Codziennie na podwórzu budowała wieżę z piasku, a na niej kolejną  z wiader i wiaderek, na końcu z klocków. Konstrukcja jednak stawiana nieporadnymi rączkami czterolatki waliła się raz po raz. Dziecko jednak odbudowywało ją w nieskończoność.

Z czasem przerazili się tej wytrwałości. Ulubione piękne jak sen lale przestały istnieć. Smutne misie także. I nawet pluszowe pieski, które popiskiwały w zapomnieniu, w pudełku pod biurkiem. A wiadomo przecież, że psy, nawet te pluszowe, to zwierzęta stadne i kochają towarzystwo ludzi. Bez nich marnieją, dziczeją i... szybko umierają.
A ona... Niezależnie czy był deszcz, czy śnieg wychodziła na podwórze i zaczynała swoją budowlę od nowa.

- Mój Boże co ona robi? Co? Dlaczego? – zaniepokoili się w końcu słowami rodzice.

Pewnego dni zastali córkę jak siedzi przed dużą pryzmą piachu. Bez ruchu. Przeraziło ich to bardziej, od tej dawnej nerwowej krzątaniny. Wokół leżały dziś nieużyte klocki.

- Co się stało córuniu? Co? Powiedz mamusi i tatusiowi... No powiedz...
Ona jednak milczała. I milczała.

- To nigdy mi się nie uda... – wydobyło z siebie w końcu dziecko. – Nigdy.
- Co ci się nie uda? – spytał tata. – Co?
- Drabina.
- Jaka znowu drabina?
- Drabina po której chciałam wejść do nieba i przynieść do domu z powrotem Bereta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz