niedziela, 15 grudnia 2013

Ostatnia Wigilia ("baśń polska", z cyklu "Ukryte poematy")

I.
Bary nie wiedział, że jest Wigilia Bożego Narodzenia. Mróz (oj... dawno takiego nie było), z minus 30 stopni.
- Jak sam „sk…” - obrazowo zauważyli okoliczni sędziwi prorocy, o roztrzęsionych rękach, ale spokojnych sumieniach, pod sklepem z najtańszymi winami.
Pies od dawna szukał jakiegoś ciepłego kąta, który czuć by było choć trochę starym drewnem. Nie znalazł. Ostatnie stare przybudówki wyburzono już latem. Rok za rokiem powoli wypychały je okazałe, nowoczesne mieszkania. Próbował się nawet dwa razy wcisnąć do ciepłej klatki schodowej (raz mu się to udało kiedyś i pysznie wyspał się na wycieraczce), poprzez uchylone w pośpiechu, przez ludzi z pełnymi siatami pachnących rzeczy, drzwi. Ale za każdym razem go przeganiano. Nawet raz dostał boleśnie zamykanymi drzwiami w pysk. Zebrał też i kopniaka, ktoś bowiem był nad wyraz odważny i nie przestraszył się jego wzrostu. Tylko zadudniły wychudzone psie żebra.

 Znowu zaczął prószyć śnieg. Skrzypiał pod ludzkimi stopami.

- Tato, czy to prawda, że w Wigilię zwierzęta mówią?
- Zwierzęta nie mówią. W ogóle nie zawracaj głowy teraz. Mama czeka  - odpowiedział masywny mężczyzna i pełną siatką prawie zepchnął Barego pod nadjeżdżające auto. Ten zdążył tylko skulić ogon i położyć uszy po sobie. Auto minęło go o zapchlony włos. Kierowca gwałtownie zahamował. Otworzył drzwi i darł się nie wiadomo do kogo:
- By mi kurwa, zderzak zniszczył! Jebana łajza!
Po czym gwałtownie ruszył. Klient czekał!

W tym momencie na sekundę - mawia się - pies i pięcioletnie najwyżej dziecko spojrzeli sobie w oczy. Chłopiec dojrzał ból, lęk, ale i zaciekawienie. Pies zamachał nieśmiało ogonem. Chłopiec chciał go nawet pogłaskać, ale ojciec...
- Zobacz jaki on brudny i nie wiadomo na co chory. Jeszcze cię ugryzie. Pamiętaj na całe życie: psom się nie wierzy!

Za jakąś godzinę ustał ruch. W oknach bloków rozbłysły światła choinek. Bary z ciekawością patrzył w jedno z nich – najniższe, na parterze, które było kilka metrów, patrząc z chodnika, najwyżej ze cztery. Ujrzał w niej twarz tego samego chłopca z ulicy, który wyglądał (odświętnie) w poszukiwaniu pierwszej gwiazdki. Jeszcze raz spotkały się ich oczy. Chłopiec pomachał mu ręką i... Zabrała go matka i zasunęła firankę. Nawet na ulice dochodził głos kolęd.

Chłopiec: - Mamo ja chciałbym mieć psa!
Ojciec: - Nie zwracaj głowy. Psów nie trzyma się w mieszkaniu, są duże, śmierdzą i brudzą. Miejsce psa jest na dworze.
Chłopiec: - Jak tego tam?
Ojciec: - Jakiego? Nie zawracaj głowy.

Chłopiec nie zadawał już więcej pytań. Nawet wtedy, kiedy znalazł pod choinką pudło, a w nim... Dużego pluszowego psa...
Mama: - To dla Ciebie! Specjalnie taki duży, żeby cię zawsze strzegł! Cieszysz się?
Chłopiec: - Cieszę się mamo. A czy będę go mógł, o coś zapytać o północy?
Mama: ???
Tata: - Ten nie jest żywy.
A do mamy: - Jaki to jeszcze mały głupolek!!!
Pieszczotliwie pogładził włoski małego grubaska i sam się poklepał po wydatnym brzuchu, który ciasno opinała świąteczna koszula...

Tata: - Jeść! Jeść! Umieram z głodu! Od rana nic nie jadłem!
Chłopiec: - To ja zapytam później o coś tamtego.

Mama: - No, za dobrze was karmię.... – powiedziała wyraźnie zadowolona z siebie Mama, spoglądając z uwielbieniem na syna i jego tatę. Miała się do czego przytulić kobieta!

Połamali się opłatkiem. Jak setki innych dobrych, ale i tych zaradnych ludzi.

Bary spojrzał ostatni raz Chłopcu w oczy. Zerknął jeszcze na zasuwaną firankę. I... położył się tuż, tuż, na mikroskopijnym, w powodzi betonu, trawniku obok rachitycznego bezlistnego drzewka. Zwinął się w kulkę. Przykrył nos ogonem. Zamknął oczy. Głęboko westchnął. Jego nędzne futerko zaczął przykrywać biały śnieg. Zaczęło mu być pierwszy raz od niepamiętnych dni nawet trochę cieplej. Nawet tutaj dochodziło: „Bóg się roooodzi!”, „Byyyydlątka klękają”. A Bary nawet już leżał...

II.
Kilka godzin później mróz się jeszcze wzmógł! Przed północą, na ulicy zaroiło się od strojnie ubranych rodzin. Dopisywały humory zwłaszcza panom. Dzieci bawiło robienie śladów na niezmąconym niczyimi krokami śniegu. Tej radości i piękna nie mącił nawet widok niczyjego psa. Zwłaszcza, że ten spokojnie leżał. Dzieci robiły kule śniegowe i rzucały także i w dorosłych, a i jakiś odważny, „Zuch chłopak, wyrosną z niego ludzie!” – w psa. Wszyscy zmierzali do zimnego kościoła, gdzie w stajence jeszcze raz urodzi się malutki Jezus. Ktoś nawet specjalnie, dosyć ostrożnie, trącił psa w nos czubkiem wyglancowanego na błysk świątecznego buta. Ale pies nie „odpowiadał”.
Chłopiec też wyszedł przed blok, z mamą, która nosiła w brzuchu siostrę, tatą i dziadkami. Zatrzymał się przed rachitycznym drzewkiem.

Dostrzegł to Tata i szybko go pociągnął za rękę: - Chodź już chodź! Szybko, tam Jezusek czeka!
A do mamy dyskretnie: - Skąd się to wzięło?! Mogliby to sprzątnąć, choć na święta. Za co jak k... płacę podatki!
- Ale ja nie chcę! – krzyczał Chłopiec. - Ja się go chce o coś zapytać! Chcę zapytać!
Tata: - Nie gadaj synu głupot...
Dziecko płakało...
- Coś musimy zrobić z tym... – powiedział Tata zatroskany o swojego Pierworodnego.

I kiedy wracali z Pasterki, to już szli do domu drugą ulicą, z drugiej strony bloku.
- Tato, czy on tam jeszcze jest?
- Nie synu. Na pewno sobie już poszedł.
Chłopiec jednak szybko po powrocie chciał wyjrzeć przez okno. Jednak tata mu nie pozwolił.
- Święta, a tu taki problem. Nie można mu dostarczać takich stresów – myślał głośno Tata.
Zmęczony chłopiec usnął, ale nie mógł o niczym innym myśleć. Tylko o psie, sprzed bloku.
- Coś z tym muszę zrobić...Coś.... – zasypiał także Tata i szumiało mu w głowie od świątecznego wina i wódki, pił ze swoim ojcem.

III.
Kiedy chłopiec „otworzył po raz pierwszy oczy” w ten grudniowy poranek, to „pierwsze” o czym pomyślał to pies. Ale nie mógł wyjrzeć przez okno, bo to było okno z sypialni rodziców. Bał się, żeby się nie obudzili. Na piżamkę zarzucił tylko kurteczkę i w bamboszach, które zamiast pomponów miały dwa puchate brązowiutkie szczeniaczki, cichutko wyszedł na dwór.

- Gdzie mały? Gdzie mały? – zapytał po przebudzeniu Tata.
Mama: - Nie ma go w łóżeczku? Może jest w łazience?

Wbiegli do pokoju, ale w łóżeczku leżał tylko pies-maskotka. Mama popatrzyła z wyrzutem na niego – nie upilnował! Jednocześnie pobiegli do okna sypialni. Obok drzewa na ziemi leżał Syn, przytulał małe ciałko do częściowo zasypanego śniegiem wychudzonego, wielkiego psa.

- Rany Boskie! Jeszcze się przeziębi! – krzyknął Tata, ale najgorszego, widząc nieruchome ciało pierworodnego, który miał przedłużyć jego ród, nie chciał głośno wypowiedzieć, licho bowiem jak nie spało kiedyś, tak i nie zasypia dziś!
Wybiegł jak stał! Kołatało mu nienawykłe do sprintu serce. Dobiegł do syna i porwał w ramiona.

- Co ty robisz? Co ty robisz? Chcesz się przeziębić? Zamartwiamy się przez ciebie z mamusią – gnał z powrotem do ciepłego mieszkania Tata.
Syn z ramion Ojca: - Ja tato tylko chciałem go o coś zapytać, ale nie zdążyłem... On nie żyje… Nie żyje! Nie żyje... I nic się nie da już zrobić… Nawet Tata...

A Tata milczał przekazał Syna Mamie. Sam wybiegł ponownie. Złapał psa i wrzucił do głębokiego kontenera śmietnika. Zadudniło skamieniałe ciało.
- Teraz już będzie spokój! Będą normalne święta – rzekł z wielką pewnością Mamie. Tylko nie rozumiał dlaczego wciąż w sobie, słyszy mówiącego ludzkim głosem psa. Wciąż i wciąż...
Ale był doświadczonym przez życie człowiekiem, który to wszystko co ma, wyszarpał tymi o to, swoimi rękoma i wiedział, że nikomu o psich słowach nie powie, a i w końcu wszystko ucichnie... Jak zawsze... Ucichnie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz