poniedziałek, 23 grudnia 2013
Miłosierdzie gminy XXI (z tomu "Lekcja języka londyńskiego")
– Kurwa! Znowu jestem spóźniony!
Był jak mawiało się niegdyś, wtedy, kiedy jeszcze używało się słowa „niegdyś”, jak gradowa chmura.
Który to już taki poranek? Szósty rok? Nie rejestrował pór roku, nie niosły bowiem żadnej nadziei – lato nie zapowiadało wakacji, a zima to nie były już śnieżne bałwany, kule, dźwięk dzwoneczków przy saniach i górskie widoki.
Czas – przebiegał jak brudny, kaleczący, lepki piasek między palcami. Piasek przyklejał się i przywierał do każdej myśli, zmieniał nawet te, które już były, i piętnował te, które dopiero będą, na wiele lat do przodu.
„A miało być tak pięknie! Inspirująca praca dla dobra ludzi, poczucie misji i dobra płaca” – szydził ze swojej wrodzonej naiwności.
A teraz? Spojrzał na swoją zarośniętą twarz. Ledwo ją widział, nie tylko z braku snu i odpoczynku, ale i z powodu znacznej krótkowzroczności. Niestety okulary stracił parę dni temu. Właśnie siedział przy biurku, pisząc tekst, jaki to dobrobyt teraz mamy, nie to, co było za komuny, i zdjął na chwilę z nosa okulary, żeby przetrzeć utrudzone oczy i poprawić wiadro, z którego obok jego biurka, z nieszczelnego i starego okna spływała po parapecie deszczówka, a tu pojawił się redakcyjny kolega – nie dość, że strącił okulary, to je jeszcze zdeptał! Tragedia! Mówiąc „sorry”, szybko uciekł.
A w kieszeni, tydzień po wypłacie – wiadomo – już nie ma, jak zwykle, ani grosza. Tyle dobrego, że długi spłacone, u życzliwej pani Ani z jadłodajni „Biedronka” też. I już nie ma nawet na bilet na autobus, a co dopiero okulary!
Pochylił się prawie nosem do samego lustra, zaczął skrobać tępą żyletką po policzkach i szyi. Krwawił chwilę potem.
– Kurwa... kłamcy – wykrzykiwał sam do siebie.
Okazało się, że kilkucentymetrowa piramidka, która miała czynić cuda, także ostrzyć tępe żyletki, była o dupę potłuc.
A teraz jeszcze trzeba było umyć zęby, ale czym? Wiedział, że od tygodnia w tubie już nie ma pasty, ale od czego jest się inteligentnym człowiekiem z wyższym wykształceniem? Zbawcą niewyedukowanego społeczeństwa, nie bójmy się powiedzieć – ciemnogrodu? Ma się rozumieć, zbawienie jak zwykle przyjdzie etapami, nie zaraz dla wszystkich, po czasie chwilowych wyrzeczeń i zamieszania. Czyli jak zwykle i jak zawsze.
Rozciął tubę nożyczkami i wyskrobał łyżeczką jeszcze na jedno mycie.
Teraz już było dużo łatwiej. Droga do pracy jest w linii prostej ze cztery kilometry, nie można się zgubić nawet bez szkieł na nosie, a później już rynek, na którym wysiadywali od rana mężczyźni w dresach, które dostali od kogoś – więc zaroiło się na rynku od cherlawych niby sportowców, którzy mieli na ubraniach napisy – „Reebok”, „Adidas”.
– Daj pan siedemdziesiąt groszy do wina, tyle nam brakuje – prosił dziennikarza niewielki mężczyzna, najwyżej trzydziestoletni, wyglądający jednak na pięćdziesiąt, z niepełną zagrodą przednich zębach.
– Ja dopiero wróciłem z więzienia i ... – jakby zaczął grozić.
– Nie mam – odpowiedział dziennikarz i bardziej postawił kołnierz spranej jeansowej kurtki, niegdyś zdaje się czarnej, a teraz szarej.
To takie z kieszeniami na metalowe guziki były przedmiotem marzeń za komuny. To w takiej od zawsze chodził Wielki Więzień, Mistrz Pióra i Założyciel, Wielki Wydawca, który trzęsie sumieniami inteligentów i narodu, nieomylnie decydujący o tym, co jest prawdą, kto jest plugawcem i antysemitą, kto będzie sławny, a kto na zawsze zapomniany. Ale naród jak to naród – niewdzięczny jest, rasistowski i głupi. Szkoda gadać... Tylko najinteligentniejsi potrafią zrozumieć, że aby było lepiej, najpierw musi być gorzej.
Raz w roku dziennikarz mógł Mistrza, Nauczyciela, Pisarza wraz z setkami innych pracowników zobaczyć z daleka na zjazdach firmy – jak mawiali najbardziej gorliwi – Mateczki – wysłuchać jego Proroka słów:
– Pracujecie w pierwszym wolnym medium!
Aplauz! Aplauz! Aplauz! Klaszczą prawice... nawykłe tylko do stukania w rozchybotane klawiatury.
Zdanie to później powtarzali pomniejsi wykonawcy jego myśli, uzupełniając: „Pracujesz w pierwszym wolnym medium! Czy to do ciebie dociera!? A ty pytasz o podwyżkę?! O podwyżkę!”
O zaiste, drodzy Państwo, są jeszcze na tym świecie i banalni ludzie! Są!
A czasami ktoś dostępował nadzwyczajnego zaszczytu:
– Szefie, to Krzysiek z Kielc.
Wielki Szef: – Co tam, Krzysiek, słychać w Kielcach?
Krzysiek o mało nie zemdlał z wrażenia! Mówiła do niego legenda, być może przyszły laureat Pokojowej Nagrody Nobla i chuj wie jeszcze czego, zwiastującego na koncie Wielkiego Szefa, kolejne setki tysięcy dolarów!
– OK... OK. Szefie.. Tylko... Wiesz... U nas...
– Nie zawracaj Szefowi głowy takimi sprawami dziś. Dziś jest święto. Święto naszej firmy, „Mateczki”.
– Tak rozumiem. Rozumiem – zanim się wyjąkał, Krzysiek już widział plecy Wielkiego Szefa i słyszał: – To jest Grzesiek z Rzeszowa...
– Co tam, Grzesiek, słychać w Rzeszowie?
– OK... OK. Szefie... Tylko... Wiesz... U nas...
A później już nic nie słyszał – szumiało w głowie lejące się litrami najtańsze piwo, przekąszane chlebem ze smalcem i ogórkiem, w towarzystwie dziesiątków facetów w takich samych czarnych, jeansowych kurtkach i niezbyt pięknych, ładnych trzeba przyznać – też nie – co najgorsze kobiet. I pary poszły w wir tańca i inne wiry. Oj! Co to było! Chudy stażysta prosił do tańca panią Prezes! Drugi po Wielkim Szefie młodą praktykantkę w wyciągniętym swetrze! Kolega redakcyjny koleżankę. Słowem bal ... nad bale. A jakiś czas potem i chrzciny i redakcyjne legendy o wielkiej miłości, która tak nagle spadła jak grom albo niczym kilka piw i pół litra na głowę...
Rano, kiedy rozsadzało mu czaszkę i nawet nie wiedział, jak wrócił ze stolicy, pierwsze słowa, jakie usłyszał:
– Co to za sianie defetyzmu? Z takimi pytaniami do Szefa? Co ty, kurwa, sobie wyobrażasz? Jak ci się nie podoba, to wypierdalaj! Na twoje miejsce są dziesiątki chętnych. Zobacz, ile mam podań! Pełną szufladę! – dowodził słusznie Mniejszy Szef Krzysztofa. Malkontenctwo bowiem trzeba tępić w zarodku. W zarodku.
Ale teraz Krzysztof śpieszył się, jak mógł. Deszcz nagle przeszedł w lepki deszcz ze śniegiem, jak to niekiedy zdarza się w grudniu. Jutro będzie Wigilia Bożego Narodzenia. Na Rynku przyozdobiono drzewka tysiącami migoczących lampek. Na Krzysztofa już czekał surowy wzrok Mniejszego Szefa. Na szczęście wszedł równo o ósmej trzydzieści...
– Co tak późno? Kiedy do kolegium się przygotujesz? Masz jakiegoś newsa? Nie masz? – odzywa się Mniejszy Szef.
– Ja was wszystkich na zbity pysk wywalę! Z kim ja pracuję?! – motywował także i innych Mniejszy, choć wysoki. I kto mógł, schodził mu z drogi. Każdy go zresztą rozumiał – przyjechał ze stolicy, a tu było jak zesłanie. Akurat dlaczego na „zbity”? – rozwiązywał intensywnie problem językowy Krzysiek.
W końcu strudzony Mniejszy wysoki mógł zarzucić nogi w wyglansowanych starannie, trzeba oddać prawdę – czysty z niego chłop – butach na biurko, napić się kawy i poczęstować tortem podanym przez czujnego na każdy gest zastępcę.
– Pójdziecie na spotkanie wigilijne do tej nowo otwartej noclegowni. Wiecie gdzie... I szybko mi wracać, bo jest kupa roboty. A jak się ktoś spóźni, to go w dupę kopnę! – zarządzał sprawnie, zadowolony już Mniejszy Szef. Przypomniał od rana, że porządek i idące zanim posłuszeństwo, to rzecz bardziej święta od świąt i jakie jest miejsce każdego w zaprzęgu.
Wyszli. Dziennikarz i Paweł fotoreporter. Wsiedli do zdezelowanego malucha. Dziennikarz wsiadając, uderzył głową w ramę mikroskopijnego auta. Guz jak byk!
– Kurwa, to przez to, że nic nie widzę...
– Wybacz, ale ja też nie mam pieniędzy i nie mogę ci pożyczyć – tłumaczył się Paweł. Maluch zarzęził, ale w końcu odpalił.
– No, mamy szczęście dzisiaj – powiedział Paweł. Dobry z niego jest chłop. Podzielił się teraz rogalikiem. Śniadanko zaliczone. Teraz była szansa na obiad!
– Słuchaj, Paweł, ja dopiero widzę z odległości mniejszej niż metr, mnie weź tam za rękę i podpowiadaj, kto do nas mówi.
– OK.
Ale szczęście nie może trwać przecież wiecznie, a fortuna się przecież kołem toczy. Niekiedy wyłysiałą oponą, a nawet czterema – każda z innej parafii, nie licząc zapasu. Trzy przecznice przed noclegownią maluch zawył, umilkł i na dobre zamarł.
– No to pchamy. Nie ma innego wyjścia – mówił Paweł, który znał doskonale swój samochód, na jego szybie nakleił dumne logo „pierwszej wolnej” i wiedział, że już od dawna połowa silnika dawała dramatyczne sygnały, które on ignorował.
Pchali. Pchali. Pchali. W błocie i słocie. Słocie i błocie. Błocie pośniegowym i poślizgowym, i lepkim śniegu. W pisku hamulców. Przez skrzyżowania, ulice i uliczki, uliczeczki.
– Jakie ja mam szczęście, że ty ze mną pojechałeś, a nie Iwona – nie tracił ducha Paweł. – Jakie mam szczęście...
Pchali. Pchali. Filozofowie spokoju wśród trąbiących na nich innych kierowców, którzy mieli w końcu szansę odreagować swoje stresy.
– Kurwa! – krzyczeli przez opuszczone okna. – Do rowu z tym rzęchem! Do rowu! Kurwa! Wypierdalać!
W końcu dopchali, mokrzy od potu i deszczu ze śniegiem, pod świeżo wymalowany budynek. Weszli, pachniało farbą. Jak przez mgłę dziennikarz widział lśniące parkiety i piętrowe metalowe łóżka, jak w wojsku.
– Prosimy dalej! Prosimy! Są jeszcze miejsca przy stołach – zapraszała radosna, grubawa starsza pani, zdaje się tutaj kucharka.
– To my już... kurwa, tak nędznie wyglądamy? – szepnął do ucha dziennikarza Paweł. I żeby zatrzeć ochlapane błotem wrażenie, wyciągnął z obszarpanej torby lśniący na czarno długi niczym koński penis, obiektyw.
– Ja panów bardzo przepraszam... – zmieszała się kobieta. – Panowie z mediów?!
I już osobiście posadziła ich przy honorowym stole, ustawionym niczym ołtarz w kościele, przy którym siedzieli już biskup i kilku pomniejszych księży, wojewoda, urzędnicy od pomocy biednym i inni. Dziennikarz i fotoreporter usiedli obok prezydenta. Naprzeciwko mieli przed sobą rzędy stołów, za którymi oczekiwali nadpsuci życiem i pożółkli jak stary ząb mężczyźni o czerwonych nosach i poodmrażanych dłoniach, ze zrogowaciałymi paznokciami o czarnych obwódkach, mrowie głów nienawykłych do czesania, które zdobiły odświętne przedziałki. Niekiedy spod rękawa mignął więzienny tatuaż – sylwetka nagiej kobiety i nieśmiertelne PSM. Albo data pierwszej kopulacji. Ech... To były czasy.... Byli to robotnicy, którzy przyjechali do miast w 70. latach XX wieku. A i niekiedy trafił się były nauczyciel czy pracownik kultury, który nieroztropnie wybrał niegdyś taki zawód i teraz na emeryturze przymierał głodem. Chciałoby się powiedzieć, dobrzy ludzie – dureń sam sobie winny.
Dziennikarz nie za wiele widział, czuł raczej zapach niezbyt czystych ciał, szorowanych naprędce szarym mydłem i nieskazitelny zapach garniturów i wody kolońskiej od Armaniego, Bossa, Kleina, dyskretny urok dobrze wydanych pieniędzy swoich najbliższych towarzyszy. Ktoś rozważnie uchylił okno. Przyjęli to z niemą wdzięcznością, ci zza „ołtarza”.
– W taki dzień, w Wigilię Bożego Narodzenia, nikt nie może czuć się opuszczony. Bóg bowiem o wszystkich pamięta. Oto narodził się Jezus, też biedny i opuszczony wówczas jak wy, jak my... – przemawiał pięknie rumiany biskup, wszyscy wiedzą, ludzkie chłopisko z którym i ten najmniejszy z nas mógł podejść i zamienić słówko.
Lecz jak tu ogarniać święte i prawdziwe słowa, kiedy nosy bezdomnych same poczęły łowić zapachy dochodzące z kuchni – zupka grzybowa (mniam...), zapach wysmażonej na rumiano rybki, kluski z makiem i pierogi! Mój Boże – kiedy to takie ostatnio jedliśmy? I kompot ze śliwek!
Później przemawiał prezydent, o tym, że gmina nikogo nie opuści w potrzebie. Ale jaką konkurencję słowa te stanowią dla mis gorącej zupy, którą zaczęły wnosić kucharki. Nie zabrakło też opłatka, którym ze względu na ciżbę dzielono się tylko z najbliżej siedzącymi. W końcu słychać było tylko mlaskania i siorbania.
– A pan prezydent gdzie spędza święta? – zagaił inteligentnie dziennikarz.
– Muszę odpocząć i pobyć z rodziną. A pan?
– A... pojadę na narty do Austrii – zażartował dziennikarz.
– To może się spotkamy? Bo ja też będę w Wigilię w Austrii... Owszem, bardzo chciałbym być w tym czasie w naszym mieście, ale synowie to zapaleni narciarze... Rozumie pan. Trzeba dbać o rodzinne więzi.
– Mój kolega żartował... My jak zwykle na posterunku w święta. Może jeszcze raz w noclegowni? Kto wie? – rzucił Paweł, który już „zapisał”, co miał zapisać i też zabrał się ostro do grzybowej.
Zobaczą jutro ludzie na pierwszych stronach gazet, usłyszą w rozgłośniach radiowych jak elitom nie obce są problemy biednych! O! Jest i telewizja. Pan redaktor usiądzie tutaj! Prosiemy!
Tymczasem trwały przy honorowym stole uczone dysputy. Co będzie dalej? Co będzie choćby z tradycyjną polską Wigilią? – frasowała się wówczas nie jedna mądra głowa. Niestety upadek obyczajów! Nadzieja tylko jeszcze w starej gwardii i w garstce młodzieży. Iskierka nadziei jak lampka na choince, która błyskała z kąta.
Na koniec do stołu podszedł jakiś łysawy mężczyzna w zielonych, sztruksowych spodniach i sfatygowanych, niegdyś białych, ale całkiem jeszcze dobrych, adidasach, które zostawił koło śmietnika jakiś miłosierny człowiek.
– Dobrzy panowie... mam pytanie?
– Słucham? – spytał prezydent.
– Czy panowie... będą jedli tego makowca, bo na naszych stołach takiego nie ma...
– Proszę brać. Proszę... – zachęcali panowie.
Jak jeden mąż dziesiątki konarzastych rąk łapczywie sięgały do pańskiego stołu, zrazu nieśmiało, później coraz dzielniej sobie poczynając. Po chwili był oczyszczony do ostatniego okruszka.
– To my jutro na dworcu. Jak co roku – na pożegnanie rzucił do towarzyszy jeden ze smakoszy makowca.
– Jak zawsze... Józuś... Jak od lat...
Zebrał się pośpiesznie i kwiat miasta, a w zasadzie świąteczny stroik, zdobny w kolorowe bombki.
– Pan też teraz na Wigilię do Narodowego? – do dziennikarza zwrócił się wojewoda. – To chętnie podwiozę... Chętnie...
– Tak. Tak... Teraz spotkanie z twórcami... Dziś ani chwili wytchnienia nie ma... Ani chwili... Ale cóż zrobić. Cóż... A mówię panu, dyrektor Narodowego, ten to zna się na kuchni, jakiego wyśmienitego tam podają sandacza! Palce lizać... Palce lizać... – delektował się już prezydent.
Pomknęły limuzyny.
A kiedy następnego dnia dziennikarz siedział przy wigilijnym stole, zapikał jego telefon. SMS.
„Załatwiliśmy ci pracę w Anglii. W Londynie. Kierowca. Wszystkiego «najlepszego!»”
I wiedział, że zaczęło się dla niego nowe życie. Słyszał wokół „Bóg się rodzi”. I płakał ze szczęścia.
Kielce, 2000
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Bardzo ciekawie to zosatło opisane.
OdpowiedzUsuń