niedziela, 21 grudnia 2014

Ten ma władzę nad Tobą, komu ją oddasz






"Nie możemy odpowiadać za emocje,
możemy jednak odpowiadać za zachowania".
  
Shoma Morita, psychiatra japoński, "zenista"

Wciąż słyszę wokół, że „Dzieje grzechu”, to opowieść o dzielnej, niesamowitej kobiecie i „zdziecinniałych i niedorosłych do swoich ról mężczyznach” - mówiąc językiem Michała Kotańskiego, reżysera kieleckiej adaptacji tej powieści.

Zastanawiam się - niby na czym ma polegać  ta niesamowitość – na problemach z oceną rzeczywistości, z przyjmowaniem własnych i zasymilowanych doświadczeń, na bezradności wobec każdego, kto ma chęć zagrozić bohaterce, a może wynika z faktu popełnienia dzieciobójstwa?

Może… Może…. A może to reżyser stał się niewolnikiem „współczesnych odczytań”, w tym przypadku powieści Stefana Żeromskiego, pod dyktando - ma się rozumieć nieśmiertelnych jak niegdyś komunizm – teraz jego kontynuacji – opresyjnych wersji feminizmu i gender.

A suma summarum wyszło dosyć nudne w pierwszej części widowisko, ciekawe w drugiej. I zastanawiam się dlaczego ta sztuka pełna atrakcyjnych fragmentów, świetnej gry aktorów, ze świetną muzyką, scenografią i kostiumami – dla których warto wybrać się do teatru - nie „zagrała” jako całość?

A ze schematyczności tego typu propozycji, w pewnym momencie widowiska, zaśmiewałem się do rozpuchu, choć scena nie była do śmiechu – gwałt na Ewie Pobratyńskiej (gościnnie w „Żeromskim” Magdalena Grąziowska, którą podziwiam za „pociągniecie” całości), przez Pochronia (demoniczny Krzysztof Grabowski). Jakieś dwa tygodnie temu byłem w Krakowie na „Każdy musi kiedyś umrzeć Porcelanko, czyli rzecz o Wojnie Trojańskiej”, tam Odyseusz zgwałcił Eneasza.

Oczywiście obydwie propozycje w konwencji przebrzmiałego już nieco brutalizmu w teatrze europejskim, ale nadal jak widać żywotnie przełamującego tzw. tabu w polskim teatrze – czyli obowiązkowo wiszące członki męskie na widoku publicznym (jeszcze mogę je znieść takie po gwałcie, ale tylko śmieszą mnie przed). Fiasko takich przedsięwzięć opisuje Slavoj Żiżek w zajmującym „Lacanie”:

„We współczesnej sztuce często spotykamy brutalne próby „powrotu do realności” przypomnienia widzowi, ze żyje w fikcji, obudzenia go ze słodkich snów. (…) Zamiast nadawać tym gestom rodzaj brechtowskiej powagi i postrzegać je jako wersje alienacji, należy raczej ujawniać, czym tak naprawdę są – są dokładnym przeciwieństwem tego, za co chciałyby uchodzić”.

I ciężko się z nim nie zgodzić. Ewa Pobratyńska (w swoim marszu poprzez epoki od tej Żeromskiego, trafiła do współczesnego Wiednia, symbolizującego los wielu polskich emigrantek?), będzie zgwałcona w spektaklu Kotańskiego jeszcze raz – jest to zbiorowy, bardziej niedopowiedziany i… o wiele bardziej przejmujący akt.

Niestety nic dobrego ją nigdy nie spotyka… Bowiem na widok bohaterki wszyscy mężczyźni dostają seksualnego amoku i aż szkoda, że na jej drodze Kotański nie postawił jakiegoś sympatycznego homoseksualisty, który by dał jej chwile wytchnienia, a wtedy – bo już są feminizm, gender, antyklerykalizm, a nawet nieco polskiego antysemityzmu – dopełniłby się już szkielet ideowy współczesnej polskiej propozycji teatralnej.

Bo jak mówi m.in. Michał Kotański: „Dyskusje wokół gender też są bardziej projekcją lęków przed tym, co siedzi w nas samych i z czym nie radzi sobie nasze kulturowe oprzyrządowanie”. A mnie się wydaje od pewnego czasu, że ta dyskusja, to raczej opór przed kłamstwem i dyktatem, bo główne założenia gender już zostały skompromitowane (m.in. przez Haralda Eia, który "zmasakrował" Gender Studies w Norwegii), wielokrotnie nie tylko w tym dziesięcioleciu. Ale gender nadal dzielnie trwa na froncie walki z „klerykalizmem” i „ciemnotą” o „postęp” i "świetlaną przyszłość".
A co zadziwiające te ruchy przyjmują organizację znienawidzonego przez siebie kościoła rzymsko-katolickiego – mają swoich papieży o strukturze teflonu, hierarchię, tworzą poczty świętych i niezrównane hagiografie, nie wspominając o sztandarach i procesjach i nie zapominają o wierzeniach. Na ten temat też miałby wiele do wyjaśnienia Lacan.

Fabuły nie będę opowiadał, bo choć to powieść niezbyt często czytana, to jednak była już trzykrotnie ekranizowana. Dzień po premierze w Teatrze im. S.Żeromskiego była debata z szerokim gronem specjalistów literaturoznawców i teatrologów, która miała odpowiedzieć – czy twórczość Stefana Żeromskiego jest wciąż żywa. Nie będę jej relacjonował, były tam kamery kilku TV, które zrobią to lepiej.  

Gośćmi specjalnymi byli aktorzy - Grażyna Długołęcka i Olgierd Łukaszewicz, którzy w 1975 roku zagrali główne role w “Dziejach grzechu” Waleriana Borowczyka. Ograniczę się tylko do symptomatycznej wypowiedzi Grażyny Długołęckiej, która jak sądzę jest reprezentatywna dla znacznego procentu inteligencji polskiej i wyraża jej sposób myślenia. Aktorka m.in. stwierdziła, że problematyka zarysowana tak w powieści jak i adaptacji z jej udziałem, jest nadal aktualna. Bo oto jej dorosła córka od 15 lat, niczym powieściowy Łukasz Niepołomski, próbuje uzyskać „rozwód” w kościele rzymsko-katolickim i wciąż jej stawiają tam problemy (oczywiście dałoby się to pewnie załatwić gdyby zainteresowana poświęciła tej sprawie dużą sumę pieniędzy, uwaga ta jak sądzę ma podkreślić tym bardziej niegodziwość i pazerność „katolickich klechów”).  Oczywiście można iść i tym tropem. Ale zastanówmy się nad innym – po co córce wyemancypowanej aktorki (mówiła o Pobratyńskiej : „(…) co miała dziewczyna zrobić, nie było na jej drodze nikogo, kto by mógł jej pomóc (czytaj: skutecznych instytucji aborcyjnych) i musiała się tego (w domyśle  dziecka) pozbyć”) unieważnienie (przypomnę - reguła kościoła rzymskokatolickiego nie przewiduje rozwodów) - małżeństwa? Czyżby po to, żeby mogła wyjść ponownie za mąż w tym samym obrządku? I niczym Pobratyńska kilka razy wkładać głowę w to samo jarzmo?
Jak przypomniał, ku lekkiej konsternacji wielu obecnych, Wojciech Niemczyk (wyborna rola hrabiego Zygmunta Szczerbica), deklaracja po stronie instytucji o określonych wartościach, wymaga albo realizacji tych wartości, albo - jeśli odczuwa się dyskomfort – odrzucenia organizacji. Bo wolności mamy tyle, ile jej sobie wywalczyliśmy.

Dla mnie to celna pointa całości i klucz do współczesnego odczytania „Dziejów grzechów”.

Krzysztof Sowiński

Jak widzę Stefana Żeromskiego już napisałem wcześniej, więc nie będę powtarzał:

„Erotomanii wszystkich krajów łączcie się”!



Ze Stefanem Żeromskim był i jest problem – szokował przełamywaniem tabu obyczajowego, imponował humanistyczną troską z jaką opisywał los bliźnich, które kolejne pokolenia sprytnych ludzi nazywają „lewicowością”. Wymykał się zero-jedynkowym klasyfikacjom. A pełna wiedza o nim była nieznana przez kilkadziesiąt lat.

Dziś niektórzy z czytelników twierdzą, że to co było kiedyś atutem jego twórczości  i znakiem rozpoznawczym – bogata metafora, wspaniałe opisy przyrody – są mankamentem. (Ja bym dodał jeszcze w tych opisach - zachwyt nad kobiecą urodą!) Dla mnie był jednak tym, który imponował w swoim pisarstwie szczerością. A to wbrew pozorom bardzo rzadka cecha, nie tylko w jego czasach

Ostatnio miałem okazję widzieć sporo zdjęć pisarza z różnych okresów jego życia (zbiory MNKi w Kielcach): w szkolnym mundurku, atrakcyjny młodzieniec (187 cm wzrostu!),  równie dręczony przez pożądanie jak i gruźlicę (uważający za swoją epoką, że onanizm to grzech straszniejszy niż wizyta w domu publicznym i kiedy pisze („Dzienniki”) o tym pierwszym – ze zgrozą w kontekście opowieści o występnym koledze - mieli w sercu także własny ciężki grzech). Kolejna fotografia - szczupły pan w średnim wieku nadal przystojny, ze śladami choroby, już z przerzedzoną znacznie czupryną, ale nadal  z błyskiem w oku, które nadal notowało jak:  (…) mknęły, mknęły, mknęły bez ustanku wiosenne stroje kobiece o barwach czystych, rozmaitych i sprawiających rozkoszne wrażenie, jakby natury dziewiczej. Kiedy niekiedy wynurzała się z powodzi osób jadących twarz subtelna, wydelikacona, tak nie do uwierzenia piękna, że widok jej był pieszczotą dla wzroku i nerwów. Wyrywał z piersi tęskne westchnienie jak za szczęściem — i ginął unosząc je w mgnieniu oka ze sobą” („Ludzie bezdomni”).

Później mamy zdjęcia bardziej upozowane, w duchu tamtej epoki - miały egzemplifikować dostojność „sumienia narodu”, troskliwego ojca (fotografia z małą córką Moniką).

Widziałem, też zdjęcie dramatycznie schorowanego mężczyzny u schyłku jego życia – w sanatorium, siedzi wśród innych pacjentów, a na poręczy ławki, przycupnęła jednym krągłym pośladkiem, blisko niego roześmiana młoda pielęgniarka,  można by rzec - „(…) panna dwudziestokilkuletnia, ciemna brunetka z niebieskimi oczami, prześliczna i zgrabna” („Ludzie bezdomni”), połączona spojrzeniem pełnym tajemnicy z legendarnym już wówczas pisarzem, który z błyskiem w oku, pozwolił sobie może na nazbyt prywatny i swawolny gest - rękę zbyt blisko „kibici” dziewczyny. Gest, który zapisał na zawsze fotograf.

Jego powieść „Ludzie bezdomni” stałą się „biblią” współczesnego mu młodego pokolenia, wzorem postaw, zaczynem żywotnego narodowego mitu. „Dzieje grzechu” (1908) wywołały skandal obyczajowy, a „Przedwiośnie” (1926), było źródłem nieporozumień i rozczarowań, które bardzo go zasmuciły u schyłku życia. Po ukazaniu się „Dziejów”, pierwszej polskiej powieści o tematyce erotycznej Eliza Orzeszkowa zarzucała mu „erotomanię” i „histerię”, Władysław Reymont uważał utwór za niepotrzebny, zaś „dewiacją znakomitego talentu” określał powieść wybitny badacz polskiej literatury Artur Hutnikiewicz.

Być może Orzeszkowa była najbliższa prawdy – erotomania! Zachwyt nad tą częścią ludzkiej natury! „Barki jej wąskie, wysmukłe, okrągłe dźwignęły się do góry. Dziewicze łono drży od westchnienia… Długi szereg wieków, który odtrącił jej ręce, który zrabował jej ciało od piersi i zorał prześliczne ramiona szczerbami, nie zdołał go zniweczyć” („Ludzie bezdomni”) – z pod czyjego pióra mógłby wyjść tak opis, jak nie spod ręki „erotomana”?! Dziś zamiast tajemnic „erotyki” możemy, co najwyżej pooglądać trochę silikonowych biustów, eksponowanych na pierwszych stronach popularnych portali, a zamiast debaty publicznej dotyczącej powieści, wysłuchać współczesnych autorytetów, w tym wypowiedzi podstarzałej, infantylnej aborcjonistki (to tak w kontekście pytań stawianych w związku z „Dziejami grzechu”). To takie teraz łamią tabu.

Jego „Przedwiośnie” zaś doczekało się pochlebnych recenzji w… sowieckiej „Prawdzie”, gdzie powieść uznano za „(…) wyraźną pochwałę komunizmu i rewolucji proletariackiej”. W Polsce natomiast spadły gromy na głowę już schorowanego pisarza.
 Na nic się zdały protesty samego Żeromskiego:
„[…] oświadczam krótko, iż nigdy nie byłem zwolennikiem rewolucji […], a w „Przedwiośniu” najdobitniej potępiłem rzezie i kaźnie bolszewickie. Nikogo nie wzywałem na drogę komunizmu, lecz za pomocą tego utworu literackiego usiłowałem, o ile to jest możliwe, zabiec drogę komunizmowi, ostrzec, przerazić, odstraszyć. Chciałem […] wezwać do stworzenia wielkich, wzniosłych, najczyściej polskich, z ducha naszego wyrastających idei, dokoła których skupiłaby się zwartym obozem młodzież, dziś pchająca się do więzień, ażeby w nich gnić i cierpieć za obcy komunizm. […] Nie zrozumiano ohydy, okropności, tragedii pochodu na Belweder – sceny, przy której pisaniu serce mi się łamało. Koroną moich usiłowań stały się pochwalne artykuły w pismach moskiewskich, głoszące, iż przyłączyłem się do komunistów […]. Nie, panowie władcy Moskwy, i panowie sympatycy władców Moskwy. Sprawa „nie ma się tak dobrze”. Zawsze, wciąż, dawniej i teraz mówię to samo, iż tutaj w Polsce musimy wypracować, stworzyć, wydźwignąć i wdrożyć w życie idee, które by przewyższyły moskiewskie, które by dały naprawdę i w sposób mądry ziemię i dom bezrolnym i bezdomnym, które by wydźwignęły naszą świętą, wywalczoną ojczyznę na wyżynę świata, gdzie jest jej miejsce”.
(„W odpowiedzi Arcybaszewowi i innym”)

Niestety nie udało mu się. Po II wojnie światowej komunizm zawitał do Polski (a nawet się pleni tutaj nadal, bo i dziś też nie wiele „wypracowaliśmy”), jego popiersia jako prekursora nowego ustroju (system nadal zbawia świat!), najczęściej tworzone w duchu tzw. „realizmu socjalistycznego” zaludniły szkoły i instytucje kultury. Zakrólowała, a może „zapierwszosekretarzowała”(?)  jedna interpretacja „Przedwiośnia”, choć niekoniecznie zgodna z wolą pisarza. Część jego wypowiedzi została podana cenzurze, nie tylko ze względu na „treści” polityczne, jak i obyczajowe. Np. z jego „Dzienników”, przy publikacji usunięto znaczne fragmenty dotykające sfery intymnej – dotyczące pierwszych doświadczeń erotycznych, wizyt w domach publicznych, problemów z chorobami wenerycznymi w młodzieńczym wieku pisarza. Żeromski musiał być także nieskazitelny moralnie. W pogadankach o nim nie wolno było wspominać o jego zapisach dotykających tej sfery życia, a także faktu, że porzucił swoją pierwszą żonę i żył w tzw. konkubinacie z Anną Zawadzką, z którą miał nieślubne dziecko - Monikę Żeromską.  „(…) legenda o małżeństwie z Anną utrzymywała się aż do śmierci pisarza" – wspomina prof. Jerzy Adamczyk, badacz życia i twórczości pisarza. W testamencie Żeromski napisał, iż "z całą świadomością" uznaje ją za żonę "wbrew wszelkiej innej opinii, która by związek ten inaczej traktować zamierzała". Legenda niestety trwała o wiele dłużej niż sądzi Profesor.

Tak nota bene Stefan Żeromski w czasie I wojny światowej znalazł się w Zakopanem, z dwiema rodzinami  - z Oktawią z synem Adasiem i Anną Zawadzką z córką Moniką. Czy pisarz krążył tylko taktownie między dwoma willami?

Prof. Jerzy Adamczyk: „Przygotowując objaśnienia do listów zastanawiałem się niejednokrotnie, czy tę wiedzę, którą zdobyłem "przebijając się i przedzierając" przez liczne dokumenty, upublicznić czy nie. Postanowiłem podzielić się nią, ponieważ, jak sądzę, ujawnienie jej ani nie wyrządzi przykrości zainteresowanym, bo nie ma już ich wśród żywych, ani nie umniejszy ich powagi".  „(…) Ponadto, listy osób wybitnych wydaje się po to, by w świadomości potomnych zapisał się ich obraz możliwie najbogatszy i najprawdziwszy. Mam nadzieję, że wyłaniający się z listów obraz człowieka i pisarza o nazwisku Stefan Żeromski będzie bardziej wielowymiarowy i prawdziwszy niż przed edycją listów”.
Znikają jego książki z kanonu lektur szkolnych, więc nie wiadomo czy w ogóle będzie…

Mogę powiedzieć za Giladem Atzmonem, współczesnym filozofem: „Teraz sporo zajmuję się Szkołą Frankfurcką, ludźmi, którzy wierzyli, że należy rozmontować Zachód. Wypowiedzieli wojnę patriarchalnej rodzinie, kościołowi i systemowi edukacji. I dużo osiągnęli, a szczyt ich działalności przypadł na okres rewolucji z 1968 roku. Udało im się zniszczyć Zachód i zepsuć lewicę, zmienić ją w przeciwieństwo lewicy związkowej, która była dość produktywna, jeśli chodzi o dbanie o interesy ludzi i podział społeczeństwa. (…) Lewica jest obrzydliwa i jest to tragiczne. Nie wiem, jak wy, ale większość ludzi, których znam, na jakimś etapie była lewicowa, bo wierzyliśmy w etykę i wierzyliśmy, że lewica jest motywowana etyczną myślą. Teraz naprawdę nie znajduję już u lewicy żadnej formy rozumowania i myślenia etycznego. Bardzo mnie to smuci”. Zakrzyknę zatem zamiast tego, żeby oprzeć się pesymizmowi - „Erotomanii wszystkich krajów łączmy się”!

Z nadzieją, że Stefan Żeromski dziś podzielałby i te opinie.

Krzysztof Sowiński

środa, 15 października 2014

Odpowiedź na tekst pt. „Niesmak po "prowokacji" w teatrze. Widzowie depczą nekrologi z nazwiskami ofiar komunizmu"



Szanowni Państwo,

jak sądzę należy się Państwu kilka słów wyjaśnienia, choć odpowiedź jest zawarta.... w tytule „Widzowie depczą nekrologii...” Widzowie, nie autorzy spektaklu.

Nazywam się Krzysztof Sowiński, jestem komisarzem wystawy, która jest integralną częścią spektaklu „Hemar. Poeta przeklęty”, wystawianego w Kielcach, w Teatrze im. S.Żeromskiego. Reżyserem widowiska jest Piotr Szczerski. Autorem scenografii Jurek Sitarz.
Tak... Przyznaję się, także i w ich imieniu – to myśmy uczynili.

Ktoś z komentatorów tekstu zamieszczonego na portalu niezalezna.pl nawoływał, żeby Piotra Szczerskiego wywalić za tego „Hemara” na zbity pysk, ktoś inny zaproponował, żeby to autorzy teatralnej propozycji, umieścili na klepsydrach nazwiska swoich bliskich i je także deptali.
Chciałem powiedzieć, że wśród „deptanych” jest zamordowany przez UB nastolatek – wujek Piotra Szczerskiego. Jak się nazywał krewny reżysera zostawiam dociekliwym.
Zresztą Piotr Szczerski nie po raz pierwszy upomina się o żołnierzy „wyklętych” - kilka la temu na deskach kieleckiego teatru wystawił „Kłopot Pana Boga”, wg powieści śp. Jana Krzysztofczyka (syna „niezłomnego”), pokazujący dramatyczne losy tych, dla których już nie było miejsca w nowej powojennej rzeczywistości. Oczywiście spektakl przeszedł w tzw. wpływowych mediach bez echa...

Autor tekstu w „niezaleznej” posługuje się opiniami z tzw. drugiej ręki – uwagami widzów i jedną z recenzji – jakkolwiek odczytania dzieła sztuki mogą się zupełnie różnić, to akurat w tym przypadku recenzentka – z całą pewnością nie zrozumiała przesłania teatralnej propozycji.

Nawet patrząc tylko z punktu widzenia konwencji spektaklu, jego narracji – zaczyna się od piosenek przedwojennego Hemara, później następuje sowiecka inwazja, a publiczność jest popychana przez żołdaków do stalinowskiego gmachu, gdzie przybyli „muszą” obejrzeć wystawę okazałych pomników oprawców i przywódców PRL, na podłodze zaś leżą setki klepsydr „Niezidentyfikowanych ofiar władzy ludowej” - widać, że to nie autorzy inscenizacji każą komukolwiek deptać po kimkolwiek.

A swoją drogą - czyż wystawa ta, to nie także i metafora odnosząca się do współczesności – oto właśnie parę dni temu prokurator skazujący legendarna Inkę, został pochowany z wojskowymi honorami!

Przybyli do teatru widzowie dostawali do ręki imienne klepsydry – niektórzy je trzymali z nabożną czcią do końca, inni pieczołowicie (rzekłbym z szacunkiem i miłością) kładli na podłogę, byli tacy, którzy rzucali. Przechodziły tłumy. Te miały do wyboru – przejść po klepsydrach, przesunąć je, „zdeptać”.
I każdy zrobił co zechciał lub musiał zechcieć.

Niestety proszę Państwa to myśmy wszyscy pozwolili „deptać” (w 1989 roku również) i nadal pozwalamy.

W imieniu reżysera zapraszam do Kielc na „Hemara...”, bo jak podpowiada Pismo – tylko prawda nas wyzwoli, a jak przypisuje się Sokratesowi – prawda, to zgodność z rzeczywistością. Jeśli udało nam się pokazać chociażby je cień – spełniliśmy swoją rolę.

Z wyrazami szacunku
Krzysztof Sowiński

sobota, 20 września 2014

List w sprawie „Hemara”






Drogi Piotrze,

 


Motto...
Dzień Zaduszny Polski (wiersz zdaje się)

Kaci wspominają ofiary:
"Takie były czasy. Tak trzeba było.
Każdy by tak zrobił".

Bliscy ofiar wspominają katów:
"Niech Bóg im wybaczy...
A ludzie.... Ludzie... nigdy nie zapomną ".

ks.

od czasu kiedy byliśmy w Kozłówce w Galerii Sztuki Socrealizmu, ja, Ty, Jurek Sitarz - już w aucie, w drodze powrotnej, zastanawiałem się dlaczego Ty, my - to robimy, ten spektakl, tego „Hemara”, oczywiście oprócz wewnętrznego, przeświadczenia, które werbalizujemy prostą i cenną konstatacją, że.... mamy taki obowiązek (to jest ta część, w naszym przypadku, istoty dramatu antycznego).

Ale dlaczego my to robimy?  Po co? (Oczywiście oprócz przeświadczenia, że skoro jest - teatr, to powinno się w nim coś robić, i najlepiej jak to „coś” dotyczy jakiegoś aktualnego myślenia o świecie, o naszym świecie, o naszym języku w którym opowiadamy i wymyślamy ten świat wciąż na nowo. A nie o urojonym wykluczeniu).

Czy jesteśmy rzecznikami przegranej sprawy? Bo niestety  - tak to się jawi aktualnie, choć można to pokazać też, jako tę przysłowiową szklankę pełną do połowy.  Czy upominamy się o tych represjonowanych, którzy jakoby w 1989 roku wygrali? O naszych przodków się upominamy? Czy o część nas, która chce być szlachetna, jest dumna ze szlachetności tych, którzy byli szlachetni przed nami? Ale to nie nasza szlachetność. A być może, upominamy się o tych, którzy byli tak głupi, że się dali zabić?

Czy upominamy się o elementarne wartości? Oczywiście możemy powiedzieć tak i być z siebie dumnymi, chociażby w wąskim gronie...
A dla mnie ciekawsze jest jeszcze to....
A może zazdrościmy im tylko władzy i próbujemy na swój sposób wykopywać spod nich stołek?
A może się lękamy, że zachowalibyśmy się tak samo? I tym głośniej krzyczymy... Tym głośniej...
A może dlatego, ze nie wiemy jakbyśmy się zachowali? I tylko dywagujemy nasza opowieść o podwójnej naszej roli i kata i ofiary?
Bo wiemy od Kierkegaarda, że wszelkie deklaracje są gówno warte, decyduje... decyzja... Ułamek... Moment...
I projektujemy te swoje decyzje, niedecyzje…

Ale przecież robimy to także dla tych, których ojcowie zabijali "bandytów", zabijali tych, którzy strzelali do milicjantów i mierniczych dzielących cudzą własność i parcelujących cudze życie i cudzy bezpowrotnie świat.
A może kamuflujemy tylko w cywilizowanej formie swoją nienawiść? I ostrzymy słowa na zburzonym progu?

Dla mnie to spór, który toczy się od Platona. Od jego dyskursu z sofistami. (Raczej nie dramat dwóch równorzędnych racji, bo te racje - UB i AK, nazwijmy je tak umownie - jakby nie patrzeć nie są takie same, a może są? Z jednej strony próba nawet za cenę śmierci, wytrwania przy wartościach, po których przejechał sowiecki tank, z drugiej mały praktycyzm.... ("Jakoś panie, trzeba było żyć"). I oddanie się we władanie silniejszemu. To dramat historycznych racji często granych przez małych i zwykłych ludzi.

Platon uważa, jak zwykliśmy sądzić - że jest świat idealny, a nasz jest tylko odbiciem, cieniem (gorszym) tamtego. Sofiści mu odpowiadają - prawda to tylko to, co służy silniejszemu. Tak podpowiada im doświadczanie rzeczywistości. Nie mają żadnych iluzji. Więc jako wędrowni retorzy za garść drahm, euro czy dolarów, stypendiów, grantów - uczą jednych „równiejszych” spośród „równych” - jak być dominującymi, a wielką resztę - zjadaczy  chemicznie spreparowanej paszy - posłuszeństwa.

Sam mam wewnętrzne rozdarcie - widzę wielkość wyboru Platona i jasność wywodu sofistów. To oni są skuteczniejsi wbrew pozorom - retoryka to główne narzędzie podporządkowania świata i jego kreowania. I wiem, ze żaden punkt widzenia nie jest punktem ostatecznym. Widzę zatem nasz spektakl jako rodzaj dyskursu, z którego wyłonią się być może jakieś sensy. Pytanie tylko jakie?

Jak chcą współcześni pragmatyści (mówię o filozofach z USA), prawdę produkuje dyskurs. Fakt jest to prawda chwilowa (oni twierdzą, że nie ma innej i nigdy nie było), niekończąca się opowieść, spektakl, który będzie trwał nawet po jego zakończeniu, mało tego - jak widzimy - on trwa już i teraz, będzie miał tylko swoje „pięć minut” na deskach teatru.

Teraz Marian Hemar... Skąd się bierze ta jego niezłomna decyzja? Platoński idealista? A może krzyk człowieka, który choćby tego świata Platona nie było, to wymyśla go sobie na własny użytek, w swojej tylko skali? I jest wierny swojemu zamysłowi.
Zbigniew Herbert nam podpowiada - jak wszystko zawodzi, została nam tylko odwaga. I słowa...

Dlaczego my ten spektakl robimy? Dla Hemara. I innych. I żeby uronić łzę nad Gałczyńskim także. I nad sprytem, czy upadkiem Iwaszkiewicza, noszącego na sędziwej  głowie zamiast czapki błazna, tylko górniczy rekwizyt. Podsuwa mi się być może też trywialna uwaga - bo możemy go zrobić, bo jeszcze go możemy! Bo jeszcze nie mają mocy nam tego zabronić! Bo jeszcze udają cywilizowany dialog! Bo jest jeszcze go – w końcu - dla kogo zrobić.

A ten lęk przed kilkoma wydobytymi kośćmi zamordowanych, z jakichś Łączek - jest zdumiewający! Wydobytych po kilkudziesięciu latach.
Powinni się zatem tym bardziej jeszcze lękać - kilku odkopanych wierszy i listów!

Posłużę się  fragmentem mojego tekstu (widzisz... prościutki jak rzadko, wspominałem):

Kaci wspominają ofiary:
"Takie były czasy. Tak trzeba było.
Każdy by tak zrobił".

Hemar i pomordowani dowodzą, że nie każdy...

I niech potomków tych, którzy zmusili Gałczyńskiego do skowytu, to k.... boli, tych synów i wnuków utrwalaczy, specjalistów od zrywania paznokci, miażdżenia jąder i sumień - niech ich boli do końca ich świata i kilka dni później. Bo wiemy, że ich boli...
Bo ten ich lęk przed bólem jest dowodem na to, że człowiek potrzebuje elementarnej sprawiedliwości, a jeśli jej nie ma, to ją sobie wymyśli.
A może to nie lęk przed bólem tylko lęk przed utratą władzy?


Cieszę się, że to wymyślamy... Że to Ty wymyślasz… Wydobywasz z zapomnienia, równego nieistnieniu.

Z wyrazem, a nawet paroma - szacunku
Krzysztof Sowiński

niedziela, 13 kwietnia 2014

Odwieczna gra w krzesła



Katarzyna Deszcz, reżyser „Poskromienia złośnicy”, najnowszej propozycji Teatru Żeromskiego, wie też, że świat gra w… krzesła (o tym potem). A jej propozycja jest głosem rozsądku w debacie o coś, co media nazywają „gender”. Obawiam się tylko czy jest nas, aż tak wielu, tych którzy rozsądek ten cenią? Nie przynosi on czerwonego dywanu wyściełanego w drodze do europarlamentu, grantów, czy statusu tzw. autorytetu. I żaden z aktorów, którzy świetnie zagrali bez wyjątku w Kielcach, zapewne nie dostanie, w tej pięciolatce - medalu od jakiekolwiek prezydenta. A ta komedia nie jest aż tak wesoła jakby się z razu wydawało, zawiera kilka szokujących scen.

Nie chcę znowu o genderach. (W zasadzie ten… nie zajmuje się prawami kobiet, ale płcią jako tzw. „konstruktem kulturowym”, ale zgódźmy się na tę chwilę, na to powszechne uproszczenie). Nie chcę, a muszę….
W epoce Szekspira kobiety nie były – jak sądzę dyskryminowane, dlatego, że tak sobie postanowili mężczyźni tamtej i kilku innych epok. (Jak też feminizmu nie wymyślono zasadniczo, żeby pomóc kobiecie, zdobywanie praw było, że tak powiem produktem ubocznym. A niewolnictwa nie zniesiono dlatego, że „świat” wzruszył się ciężkim losem tych w kajdanach).

To były naprawdę niebezpieczne czasy. Wyjście na ulicę nawet w tzw. biały dzień, mogło się zakończyć tragicznie nie tylko dla kobiety. Zatem rolę opiekuna pełnił ojciec i marzył… żeby się nią podzielić z… zięciem. Więc metafory np. „o silnym męskim ramieniu” nie wzięły się  z imaginacji i wykluczenia. Wystarczy zerknąć na taki chociażby „Taniec wieśniaków” Pietera Breuegela z epoki Szekspira, żeby zobaczyć, że gwarantem tej sielankowej sceny, są potężne noże bojowe przy każdym męskim boku, zbyt wielkie i nazbyt profesjonalne (jeden nawet z paluchem obrączkowym, poprawiającym uchwyt) jak na nożyki do krojenia chlebka.

Reżyserka przed premierą zdradziła swoją koncepcję: „W tekście Szekspira zapisany jest bardzo ciekawy mechanizm: ścierania się dwóch bardzo silnych osobowości: pary niezależnych ludzi, nie godzących się na rutynę świata, mam tu na myśli głównych bohaterów: Kasię i Petruchia. I to mi się wydaje szalenie współczesne”.
W tym „uwspółcześnieniu” bardzo reżyserce pomógł tzw. ponowoczesny przekład Stanisława Barańczaka. Jak dla niektórych purystów „Szekspirowskich” zapewne momentami było nazbyt kolokwialnie.

Nie będę opowiadał fabuły, zresztą Katarzyna Deszcz także do końca nie chciała – w pewnym momencie na ekranie umieszczonym na scenie pojawił się fragment z ekranizacji tej sztuki, włoskiego reżysera Franco Zeffirelliego z Elizabeth Taylor i Richardem Burtonem. Grający role główne w kieleckiej inscenizacji - Katarzyny (Wiktoria Kulaszewska) i Petruchia (Krzysztof Grabowski), usiedli na krzesłach i trwali w tym momencie w milczeniu, jakby mówili za reżyserką – to już zostało zrobione, nie trzeba nic ponad to, więc cytujemy.
W ogóle to problem współczesnego świata – już wszystko zostało zrobione i powiedziane. Tyle, że…. nie przez wszystkich. Dla Kanta literatura (nazywał ją poezją) była celem samym w sobie. Nam chyba bliższa jest koncepcja Hegla, który odrzuca Kantowskie przyjemności estetyczne płynące z lektury, a traktuje odbiór tekstu jako poznanie.
Więc co poznaliśmy? Że mamy świetny zespół, który znakomicie podołał zadaniu. I gdyby nie trzy dłużące się fragmenty… Szekspirowskie typy napełnili świeżym powietrzem i wrzącą krwią!

No i sobie zagrali: Katarzynę (Wiktoria Kulaszewska), tchnęła w postać dziewczęcy wdzięk, energię, strach i naturalny bunt, choć momentami i nieco śladów z „Ani z Zielonego Wzgórza”, Biankę (Zuzanna Wierzbińska) – obdarzyła „współczesnością” - dawką perwersji i rozwiązłości, w jej wykonaniu to kobieta po przejściach, Wdowę  (Beata Pszeniczna) – walorami damy dojrzałej i pewnej siebie, ot tej co z niejednego pieca chleb jadła, Kreatora Mody (Teresa Bielińska) – szczyptą, jak najbardziej oczekiwanej  bezczelności, Baptistę Minola (ojca Katarzyny i Bianki, Mirosław Bieliński ) – wniósł życiowy realizm i pierwotną przebiegłość, Vincencja (ojciec Licencja)  Janusz Głogowski – dał świadectwo epoki (nie wiem jakiej, może obydwóch?) – zaradność i mała lekcja ludzkiej hierarchizacji, której sam staje się przez moment ofiarą, Gremio (Andrzej Cempura) – prawdziwego do szpiku kości praktyka, Lucencja (Wojciech Niemczyk) – niezwykła przemiana w młodzieńca: mieszaniny macho i synka bogatych rodziców, kameleon - zdaje się mógłby zagrać nawet i Katarzynę, jakby było trzeba, Hortensja (Łukasz Pruchniewicz) – ciekawa kreacja, „cielesna”, żywa, dookreślona, miałem tylko jeden żal do reżyserki, że aktor zaśpiewał tylko „Love me tender”, a nie i „Silent is sexy”, Petruchia  (Krzysztof Grabowski) – potrafił ogniskować uwagę jak mało kto, drapieżny i wiarygodny, (narodziny gwiazdy?), Bakałarza (Artur Słaboń) – zagrał trudną rolę, osobę, której marzenia spełniają się na chwilę i tę chwilę potrafi wykorzystać jak mało kto, Trania  zbudował Dominik Nowak – bez niego byłby to na pewno gorszy spektakl, aktor był jowialny, układny i… zdolny do okrucieństwa, dał to co Arystoteles nazywał „wiarygodnością”, Blondella  (Marcin Brykczyński) – z roli na rolę coraz lepsza forma, rozluźnił gorsecik i zdaje się jeszcze nie powiedział ostatniego tutaj w Kielcach słowa, Grumia  (Edward Janaszek) – pokazał paletę swoich możliwości i jak mało kto potrafi dopełnić sceny na scenie.

Być może też bez scenografii Andrzeja Sadowskiego ta propozycja byłaby tylko odkurzeniem półki w bibliotece? A kostiumy? Są świadectwem tego, że wielka moda, czerpie niekiedy inspiracje z polskiej… remizy. Choć po prawdzie, przynajmniej od czasu „No logo” Naomi Klein, wiemy, że produkty wielkich kreatorów od tych malutkich, różnią się dołączoną metką, a wszystko - włącznie z projektowaniem, pochodzi z Chin, czy Wietnamu.
Być może zresztą za dużo było w „Żeromskim” odwołania do tej współczesnej polskiej tradycji ludycznej, także i w warstwie muzycznej?
Spektakl ten, to akt odwagi ze strony reżyserki, ale już o tym pisałem, w tekście zapowiadającym wydarzenie.
http://bezprzeginania.blogspot.com/2014/04/co-ma-trojkat-do-okregu-czyli-krotkie.html

Jeszcze jedna rzecz…
W Gazecie Teatralnej towarzyszącej wydarzeniu, pojawiła się rozmowa Abe Zielińskiej, z Katarzyną Deszcz.
M.in. Abe pytała: No ale przecież zawsze można zmienić swoje podejście?
Katarzyna Deszcz: No tak, tylko można zmienić swoje podejście w jakimś zakresie. Życie na świecie
czy też z partnerem jest jakąś formą kompromisu...Gdyby każdy się upierał, że ten świat ma wyglądać tak jak on chce,
to tego świata już dawno by pewnie nie było. Trzeba sobie zadać pytanie: na co ja się mogę zgodzić? Czego ja się mogę nauczyć? Natomiast bardzo nie popieram takiej postawy, że musimy się zgodzić na świat taki, jaki jest, bo to jest jakiś potworny konformizm.

Według mnie Abe jeszcze nie dowierza do końca, że współczesny świat - relacje na tzw. Zachodzie, cywilizowanym świecie, jak się przekonuje, tzw. wolny rynek - został urządzony na coś przypominającego polską zabawę weselną, w „krzesła”. W grze mamy zawsze z definicji mniej krzeseł niż krążących wokół nich osób. I kiedy muzyka przestaje grać, rozpoczyna się walka o miejsce. Jakkolwiek byśmy nie byli przygotowani, jakkolwiek „nie zmienialibyśmy swojego podejścia”, zawsze ktoś zderzy się z pustką.
Za Katarzyną Deszcz jestem jednak przekonany, że w tym świecie może być wystarczająca ilość „krzeseł” dla wszystkich, ale sygnał musi wyjść od nas, nie zmienią naszego świata inżynierowie dusz, nawet ci, a może zwłaszcza ci od genderu.

k.s.

Co ma trójkąt do okręgu – czyli krótkie rozważania o Szekspirze w Kielcach



 Szekspir i kawałek brazylijskiego jiu-jitsu? Dziwne złożenie – sztuka sprzed kilkuset lat i nowoczesny system walki od 10 lat podbijający świat i Polskę… Dlaczego nie? Jak mawiał jeszcze starszy Arystoteles – rzecz musi być tylko prawdopodobna… Uspokajam – bjj na scenie będzie tyle co na lekarstwo i będzie to scena prawdopodobna…

Niekiedy z Marcinem Brykczyńskim, aktorem Teatru Żeromskiego, przeglądamy stare europejskie traktaty o szermierce i zdumiewa nas, że opisane sekwencje ruchowe są tak… przemyślane i… wyglądają współcześnie. Widać, że tworzyli to praktycy, którzy ryzykowali „prawdziwe” życie i nie ma w ich przemyśleniach i radach, nic z efektownych światów „killbillów”. Tym razem w Kielcach nie będzie szermierki. Ale będzie scena przemocy.
Czy mała kobieta (Katarzyna, którą zagra Wiktoria Kulaszewska) może obalić silnego mężczyznę (Petruchio, zagra go Krzysztof) Grabowki? Stare traktaty podsuwają dobre sposoby.  Niektóre z nich do dziś praktykuje się np. w judo. Jak ta sama kobieta może zrzucić z siebie mężczyznę, tak żeby to nie wyglądało na „killbila”? Stare traktaty milczą, ale od czego jest bjj, które uczy jak skutecznie walczyć leżąc na ziemi, wydawałoby się w beznadziejnej pozycji. Katarzyna wykonuje sweepa (przetoczenie), a Wiktoria i jej sceniczni partnerzy uczą się nowego wyrazu i nowej sceny. Jak w starych traktatach widać w tym działaniu – doświadczenie i realizm.


Ale po co to wszystko? Nie wiem… Naprawdę nie wiem. Kilka razy zaczynałem ten tekst, ale jaki bym nie wymyślił początek, będzie o tym, że kiedy już wszyscy pytają „co jest czym” na deskach teatru, „co powinno być na nich”, a „czego nie powinno być”, „co zostanie pogłaskane” przez tzw. krytykę, a „co będzie skazane na prowincjonalny niebyt”, „co może przynieść profity, a co nie” – i najważniejsze „dokąd to wszystko zmierza” – na odsiecz przybywa w końcu Szekspir. Czy zasłużenie? Czy da się COŚ jeszcze wyciągnąć z jego historii? Nasz kielecki teatr dramatyczny właśnie „robi”  „Poskromienie złośnicy”.

I jest to naprawdę - w tych pozornie szalonych, a nadzwyczaj wyrachowanych czasach, kiedy matematyczki zarzucają trójkątowi, że wyklucza  czworokąt i dyskryminuje, fallicznymi, prostymi bokami żeński pierwiastek okręgu – jest to naprawdę, naprawdę akt odwagi. Większy niż tzw. przełamywanie tabu, w myśl którego im obficiej napluje się komuś do modlitewnika i rodzinnego albumu to…. lepiej i nowocześniej. Ma się rozumieć nie do każdego, nie do każdego.



Akt odwagi… Bo „Poskromienie złośnicy” opowiada o banalnej sytuacji (ale…) – niegdyś najlepiej, żeby przed młodszą córką, wydać należało najpierw za tzw. mąż – starszą. Tak nakazywał obyczaj i… rozsądek. Czas bowiem biegnie bez litości, bez refleksji - kwiaty mają tylko swoje pięć minut i ani chwili dłużej. Oczywiście, współcześnie, sprytni iluzjoniści twierdzą inaczej, handlując w każdej przestrzeni produktami, które niby zatrzymują… Ale nie z takimi numerami do Szekspira – on dobrze zna prawdę i nie da się go zwieźć.
I wszystko byłoby by ok, w jego sztuce, gdyby tylko ta starsza chciała. Ale skoro nie chce… To trzeba ją jakoś przymusić…. Posłuszeństwo wobec ojca i męża to rzecz święta, przynajmniej na moment „Poskromienia…”. Bo w „Wesołych kumoszkach z Windsoru” pisarz zdaje się ma inne na ten temat zdanie. Ale czy można mu wybaczyć to rozdwojenie? I który Szekspir w końcu jest prawdziwy?

Jak to przyjmie tzw. świat, który dotarł także i do Kielc? Będą gromy na głowę Katarzyny Deszcz, reżysera spektaklu? A może będzie to spektakl zupełnie o czymś innym, o czymś – o czym nie śniło się ani widzom, ani postępowcom, nie mówiąc już o filozofach.
Jeden z nich G.W.F. Hegel powiedział: „Homer na pewno nie wiedział, że dobrze pisze, tak samo i Szekspir. Nasi dzisiejsi pisarze muszą uczyć się fatalnej sztuki: wiedzieć, że dobrze piszą”.
Współcześni twórcy już wiedzą, a nawet wprost przeciwnie. A najwięcej, kto
tworzy dobrze, wiedzą medialni cenzorzy.

Krzysztof Sowiński

niedziela, 2 marca 2014

Hiob Hiobowi nie dorówna



Zamiast recenzji

Czy warto iść do „Żeromskiego” na „Twardy gnat. Martwy świat”? Warto, dla muzyki, dla scenografii, dla reżyserii… Dla Andrzeja Platy? Warto. I dla paru aktorów jeszcze i jednej „muzyczki”-aktorki. Warto. Żeby się pośmiać. Warto, żeby zobaczyć jakie problemy mają współczesne trzydziesto(nasto)latki z tzw. artystycznych kręgów i z tzw. krokiem spodni w okolicy kolan. I jak im wisi, to co nam nie wisi i nie wisiało. A nie warto, żeby zobaczyć, że wszystko już było, bo że było - to my doskonale o tym już wiemy i „nie ma co”, jak mawia młodzież „robić z tego zagadnienia”, a cóż dopiero co innego.

Trochę nie chce mi się pisać o tej premierze. Samo jakoś się nie chce. W sumie Mateusz Pakuła, autor sztuki, skoro już sam napisał recenzję o własnej  twórczości w niejakim „New Yorker Times”, to mógłby iść za ciosem i też wymyślić kilka zdań, niby jakichś tam lokalnych pismaków… Nie tracę wiary, że może to zrobić.

O bad writingu w Gazecie Teatralnej napisano już wiele. I wystarczy. O zapożyczeniach już w „szeroko nie rozumianej” sztuce napisałem. http://bezprzeginania.blogspot.com/2014/02/zzynac-czy-sie-zzymac-oto-jest-pytanie.html

To teraz o wrażeniach i wyrażeniach. Mówiąc językiem tzw. młodzieży „fajnie” było… się pośmiać, albo przynajmniej potowarzyszyć w tym, najgłośniej śmiejącym się na premierze – twórcom propozycji, ich rodzinom i przyjaciołom. Było. Trzeba przyznać, że ten śmiech zarażał. Ale… obawiam się, że to była tylko opowieść (nieco przydługa, jakoś około dwugodzinna) o otaczających nas zestandaryzowanych dźwiękach, etykietach, substytutach, mających pozór życia, takich samych niczym image współczesnych, alternatywnych wykształconych z dużych miast – słowem współczesny słowotok i zdarzeniotok, a nie trzęsienie mózgu i sumienia.
Tymczasem - los spłatał figla wykonawcom – zderzył fejsbukowe statusy, reprodukowane ze sceny, z odgłosami za okna, ujawniając nam światy, pogardzane, może parciane, niezauważane, zepchnięte w symboliczne nieistnienie, ale prawdziwe i „nieprzedstawione”.

A najfajniej było oglądać Andrzeja Platę na scenie! Już go sobie jakoś tam zakwalifikowałem i już nie podskakiwał ponad to, co my, wiejscy recenzenci, uwikłani w swoje układy i upakowani w niemodne garnitury kompleksów (jak mawiał niegdyś i pewnie nie bez racji Artur Sandauer – prowincja to przechowalnia mód mentalnych i krawieckich, wykluczając z tego towarzystwa - ma się rozumieć - dyrektora Piotra Szczerskiego, obutego w zwalające z nóg - lakierki) - opisują  czasami jako: „dobry styl”, „tradycyjnie równa forma”, „pokazać swoje znane atuty”, „klasa sama dla siebie”, „nie zszedł poniżej poziomu”, albo „pionu”.

Sorki - jak kogoś irytuję - nie mam jakiegoś w czoło wbitego stosunku do zawodu aktora, przepraszam rzeczonych… Coś mi się tam kołacze po głowie za Bergmanem, że aktor to tylko plama, chyba światła, a dziś to i….. Jakoś się tak zdarzyło, że nigdy nie chciałem być aktorem, więc nie mam niezrealizowanych pragnień, ani kompleksów. (Szczerze, to mi się nawet nie chce być pisarzem, a już na pewno nie marzę, żeby być dramaturgiem. Człowiek narobi się, znajdzie reżysera, musi się na dodatek z takim nie daj Boże zaprzyjaźnić, a potem taki Sowiński ze wsi Kielce, albo jakiś Kozera, albo Ryszard Koziej  - nie pozostawią (zwłaszcza Grzegorz Kozera) - na pisarzu żadnego suchego miejsca, ani żadnej rzeczy, która jego nie jest. I stoi taki autor później, goły, jakby mu kto w gębę strzelił, albo zbanował na fejsbuku. Wyznam szczerze, w skrytej otwartości, że zawsze chciałem być… działaczem sportowym od jakiegoś Snocha, albo Bródki - jeden problem jaki człowiek miałby wtedy, to te pięć minut - jak się stoi przed kamerą i trzeba do końca wytrzymać, z wciągniętym brzuchem w dresie z orzełkiem na piersi, mądrze prawiąc o realizacji planu taktycznego i przygotowaniach, które się nie zakłóciły). Ale artysta? Zdecydowanie mówię – nie.
A… F…k! Andrzej Plata! Wracamy… Postrzegałem go trochę jako młodego człowieka nie wykorzystującego swoich pięciu minut, smętnie i nieco pyszałkowato-tajemniczo przemykającego po Rynku, w kierunku „Literatki” i marnującego te kilka lat nauki (i trzy lata starań o przyjęcie do szkoły aktorskiej), jak wielu przed nim, którzy tu już byli…
A teraz sztuka…. Wśród sensów jakie widzę, co do wystawiania takich rzeczy - jest
ta, że gra w niej, a czasami nawet obok niej – właśnie Andrzej Plata. Naprawdę warto zobaczyć tego aktora monologującego - odgrywającego kilkanaście postaci!
I powinienem jeszcze napisać, że całość prawie mu wyrwała z życiorysu - Zuzanna Skolias, niepozorna osoba, która okazała się jednak jedynym demonem na scenie, choć podobno głównego bohatera przedstawienia - Człowienia  (właśnie Andrzej Plata) prześladował inny, który wyszedł z klawiatury Pakuły.
A Człowień to niby taki współczesny Hiob, ale w luksusowej, jak to świecie wirtualnym, sytuacji, może mieć on i jego rodzina kilka „żyć”, „przeżyć” kilka światowych wojen, a trzecią szczególnie, może puścić np. esemska do Pana Boga, a wieczorem i tak zasiądzie do sutej kolacji, popuści… paseczka od spodni, a jak minie termin końca świata, może sobie zajrzeć do fesjbuka, żeby zobaczyć, co koledzy planują na jutro, albo jak jutro samo się uplanuje.

Czytałem dramat wcześniej, spodobało mi się kilka uroczych oksymoronów Mateusza Pakuły (?), lubię gry z językiem o… język, nie potrafię też przemilczeć Ludwika Wittgensteina i jego sentencji: „Gra­nice mo­jego języ­ka są gra­nica­mi mo­jego świata”. Ale… Byłem przekonany, że to o wiele za mało jak na spektakl. Ewa Rysowa, reżyserka pokazała, że w zasadzie potrafiłaby opakować w atrakcyjna formę chyba wszystko, w czym pomogła jej scenografka Justyna Elminowska. Muzykę - dla niej chociażby warto przyjść -  zrobiło rodzeństwo Antonis i Zuzanna Skolias (wiadomo czyje dzieci). To najmocniejszy punkt spektaklu, nie licząc momentami świetnej gry nie tylko na instrumentach i wokalu „muzyczki”.
W drugim akcie na scenę trafiają: w roli Autora - Dawid Żłobiński, a drugiego Autora - Wojciech Niemczyk, obydwaj bardzo dobrzy. Pierwszy zagrał autora cwaniaczka, drugi prowincjonalnego grafomana, z którego twórczości jednak pierwszy wyrywa co ciekawsze kawałki. Ale…. To był - w zasadzie - już temat na inną okazję.

Teraz o losie i figlu, akurat w czasie premiery, ulicą Sienkiewicza (a był to 1 marca, tak z trudem wywalczony i po tylu latach - a niby zwyciężyliśmy tzw. komunę - Narodowy Dzień Żołnierzy Wyklętych), przez okna małej sceny, przedzierało się skandowane przez uczestników przemarszu, głosami nawykłymi do stadionowego dopingu – „Chwała bohaterom!” To - jak się mawia - przedstawiciele trzeciego pokolenia AK, marginalizowane przez trzecie pokolenie UB, upomina się o swoje prawa. I coraz mocniej zgrzyta… A na tzw. Łączce, miejscu kaźni sprzed kilkudziesięciu lat, wciąż wydobywa się szczątki pomordowanych. I umierają - nad tymi rozsypującymi się w pył powoli łamanymi kośćmi, wybitymi zębami, dziurami w  czaszkach - z bólu współcześni Hiobowie. Dla nich nie ma ucieczki w opcje „delete” i „edit”.


No i chyba już dziś tyle.
Reszta jest… wizytą w "Żeromskim".




wtorek, 25 lutego 2014

Zżynać, czy się zżymać? Oto jest pytanie…



„W znacznej mierze podoba się nam to, co nauczono nas lubić (…)” - zauważa Richard Shusterman w zajmującej książce pt. „Estetyka pragmatyczna”. Mnie nauczono lubić tzw. „oryginalne” dzieła sztuki. Mateusz Pakuła, dramaturg młodego pokolenia sądzi inaczej i „zżyna” całymi stronicami od innych autorów, i tego nie kryje. Jaki będzie kolejny efekt zderzenia dwóch upodobań?

Moje pokolenie mogło co najwyżej posłużyć się w najlepszym przypadku cytatem utajonym, nie chciało być posądzone o plagiat. A to słowo w zasadzie wykluczało z literatury. Teraz jest inaczej.

Roku temu na deskach Teatru im. Stefana Żeromskiego już mogliśmy oglądać - „Mój niepokój ma przy sobie broń”, inną sztukę Mateusza Pakuły. Rzecz ta od strony plastycznej, była - jak to teraz najczęściej się zdarza - efektownie podmalowana, a wątek poganiał wątek, zapożyczenie kolejne zapożyczenie.

W kuluarach mówiło się, że to antydramat  i ciężko od niego oczekiwać klarownej kompozycji. Miałem wówczas stosunek ambiwalentny do tej propozycji. Ta rzecz przypominała mi raczej poemat dygresyjny, który nie wiadomo dlaczego zbłądził na scenę. Porównując ten produkt pióra Pakuły z „Carycą”, napisałem wtedy:  ”Oczywiście „sukces” nie będzie udziałem „Niepokoju”, bo jaki on by nie był – deklaratywny, oczywisty, podobnie jak „Caryca”, ma nad nią jedną przewagę – momentami, czasami nieudolnie, ale jednak oskarża rzeczywistych „władców świata”, a to może im się nie spodobać. A nie tych pozornych, wskazanych przez mainstream, propagandę (…)”.

Sposób konstruowania tekstu Mateusza Pakuły wpisuje się w estetykę postmodernizmu. Co by ten postmodernizm  nie znaczył, jego cechą jest wykorzystywanie i zawłaszczanie – jak pisze Shusterman – pewnych elementów. Do jakich granic to wolno robić? A może nie ma żadnych?


T.S. Eliot pisał niegdyś, że utwór,  który nie jest „nowym”, „nie byłby przeto dziełem sztuki”. Czy postmoderniści rzucają wyzwanie idei „oryginalności”? Większość odbiorców sztuki szukając „nowego” także na scenie,  podziela pogląd z epoki romantyzmu, kiedy to artysta był podobny kreującemu Bogu, a dzieła musiały być nowatorskie i wyrażać geniusz tworzącego człowieka. Ale czy tak jest naprawdę? Czy dzieło sztuki nie jest jednym wielkim zapożyczeniem? Bywa zresztą nieuświadomionym?


W istocie tak było od zawsze. Już za czasów Szekspira. Jednak nie pozostały po nim, jak można by sądzić teksty będące zlepkiem z różnych autorów – zostawił jednak swój mało śmiertelny, jak dotychczas język.


Jak sądzę w Polsce na dobre, tę ideę spopularyzował rap. Ten czerpie nie tylko z muzyki popularnej i klasycznej, ale wykorzystuje także dźwięki nie związane z muzyką - przemówienia polityków, fragmenty reklam etc. Więc Pakuła tego nie wymyślił, robi dokładnie to samo.


Oczywiście rzeczy takie unieważniają tradycyjny podział na twórców i odbiorców. Pytanie, które mnie zawsze nurtuje, to - kto powinien dostać zatem honorarium? Kto jest naprawdę autorem? A może nie ma już takich, są tylko redaktorzy?


Czy jest wierny swojej koncepcji i jak daleko w niej zaszedł - zobaczymy oglądając już wkrótce w Żeromskim -  „Na końcu łańcucha. Trochęmonodram. (Twardy gnat, martwy świat)”, najnowszą propozycję Mateusza Pakuły.  Tytuł zapowiada się dobrze. Bo jakkolwiek współczesny artysta, jest zwolniony z jakiejkolwiek roli, to jedna mu jednak pozostaje – nie powinien służyć w utrwalaniu przemocy społecznej, powinien pokazywać łańcuch i jego obydwa końce, materiał z jakiego został wykuty i przez kogo. A nawet sponsora łańcucha.


Klasyczne dramaty greckie - jak zauważa Shusterman - umacniały jedność społeczną, odwołując się do wspólnego mitu. Współczesne, zwłaszcza polskich wykonawców młodego pokolenia niszczą ten mit i jedność, proponując w zamian slogany o równości i wykluczeniu, i nowe dyktaty cięższe niż poprzednie. A uczestnictwo w tej destrukcji jest często u nich nieuświadomione. Propaganda bowiem triumfuje jak nigdy - ludzie zapomnieli w gąszczu informacji, podawanych do wierzenia przez autorytety - o tzw. zdrowym rozsądku, wyrażanym przez filozofów i proroków – „Prawda to zgodność z rzeczywistością”, „Prawda nas wyzwoli”, czy „Po owocach ich poznacie”.


Sztuka nie powinna grać tuby. O żywotności rapu świadczy fakt, że jego twórców ogłaszano „wrogami publicznymi”, aresztowano, cenzurowano, uniemożliwiano koncerty. W końcu wielu zwyczajnie… przekupiono i podmieniono.


Chciałbym, żeby za „wroga publicznego”, kiedyś uznano w Polsce jakiegoś dramaturga. I były w jego utworach zawarte tak istotne kody, żeby można było by wymigać się od odpowiedzi, jak niegdyś Bob Dylan, który pointował: „Gdybym powiedział, o co naprawdę chodzi w naszej muzyce, prawdopodobnie wszystkich by nas przymknięto”. Dziś wiemy, że niewiele z tego zostało.


Ale ja mam takie marzenie… Chcę żeby nas kiedyś wszystkich przymknięto (ma się rozumieć z wyjątkiem nadzorców niewolników, przepraszam – podatników), bo wtedy jedynie może pojawić się nadzieja, że łańcuch pryśnie!  Choć wiem, że tylko do następnego razu. Ale pomarzyć sobie można…. Prawda?


Wiem, wiem, że już ktoś jak zwykle i teraz - pisze donos na… marzenia.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Przegrać lepiej

Jakby to napisać? Po zapowiedziach dotyczących genialności dramaturga – mamy w  Kielcach tekst świetnie skomponowany. Skrzy się kilkoma odkrywczymi zdaniami, ale zbyt często odwołuje się do najniższego poczucia humoru, co się podoba pewnej części publiczności, ta przecież chętnie od wieków rechocze, na widok kopanych tyłków! Momentami, ta cierpka komedia nudzi. Na szczęście pospolitej historii, może trafnie, ale w zbyt zwulgaryzowanej metaforze, pokazującej mechanizm samokreującego się świata, niespodziewanie wartości dodaje ostatnia scena i popycha całość w inny wymiar.

Na deski kieleckiego Teatru im. S.  Żeromskiego trafiła sztuka pt. „Jakiś i Pupcze” Hanocha Levina (1943–1999), dramatopisarza, prozaika poety i reżysera, legendy, do niedawna mało znanego poza własnym krajem. (Pełna informacja na temat tej niebanalnej postaci, wymykającej się streotypowym wyobrażeniom na temat mieszkańców Izraela, na stronach kieleckiego teatru).
Odkrył go niedawno dyrektor Piotr Szczerski i zachwycił się nim.
„Pojawia się Levin. „Jakiś i Pupcze” jest pierwszym moim kontaktem z tym Autorem. I nie ostatnim. I teraz tak już będzie zawsze! Beckett – Mrożek – Levin. Wierność wobec tych Autorów. Wierność absolutna. Tak jak chciał Mrożek „nie skreślać ani słowa”. Tak, tu wszystko musi się zgadzać jak w zegarku. Byli reżyserami teatru. Widzieli swoje dramaty na scenie. Cóż może więc reżyser?  Chyba tylko pochylić się z uwagą nad ich egzystencjalnymi partyturami. I próbować dobrze je rozczytać. Tylko tyle ... I aż tyle” – napisał m.in. Piotr Szczerski przed premierą.
Jak zapowiedział reżyser, tak zrobił, a miał szansę skrócić to widowisko z korzyścią dla niego i… dla niego.

 No i teraz – (jak ja tego nie lubię), krótkie streszczenie o czym rzecz … W małej mieścinie, mieszka najbrzydsza kandydatka na pannę młodą i najbrzydszy kandydat, którzy od lat szukają kogoś, z kim mogliby się związać na tzw. resztę życia. Dziewczynę Pupcze Chrupcze gra Zuzanna Wierzbińska (odnalazła się w roli skrzeczącej panny młodej), jej rodzinę On - Chrupcze - Janusz Głogowski (inny niż zwykle!), Ona – Chrupcze - Ewa Józefczyk (ze swoim stałym, niezmiennym rysem komediowym) i Chapton Krudicer - Krzysztof Grabowski (świetna rola szwagra, dodająca sztuce kolorytu). Kawalera do wzięcia - Jakiś Huszpisz kreuje Dawid Żłobiński (fachowiec można rzecz, cóż trzeba więcej?), jego rodzinę, ojca On – Huszpisz - Marcin Brykczyński (zdaje się, dobrze czuje się w roli małomiasteczkowego stoika), matkę Ona - Huszpisz - Teresa Bielińska (pokazująca swoje znane atuty). Parę kojarzy, specjalistka od wszystkiego - Leibech (jak zwykle pełen życia, z własną nie do podrobienia manierą) Mirosław Bieliński.

Brawurowo swój monolog „Ożenić się, czy nie ożenić?” – w miejsce hamletowskiego „Być, albo nie być”, wygłasza Dawid Żłobiński. To najlepszy moment sztuki. W końcu decyduje się na tak, mimo brzydoty narzeczonej. Ale po ślubie pojawia się nowy problem – konsumpcji małżeństwa, niestety pan młody nie czuje pociągu do żony, a jego wskazówka niezmiennie pokazuje „szóstą”. Perypetia z erekcją, to dobry pomysł tylko na chwilę (to właśnie ta nieco zwulgaryzowana metafora samokreującego się świata), ale autor eksploatuje go do granic wytrzymałości. Kiedy słyszymy na scenie po raz któryś tam, że wskazówka jest na „szóstej”, myślimy sobie już dość tego. A tu jeszcze drugi akt... Pojawia się piękna księżniczka, która ma obudzić siły witalne nowożeńca, ale ten powalony urodą Szampinje-Szandilje (Dagna Dywicka), niestety nadal nie potrafi być na "dwunastce", jest wciąż na „szóstce”. Piękność anonsuje Trompelaz (brawurowy, klasa sama dla siebie) Edward Janaszek, grający także Grabarza.

Na ratunek przybywa też dziwka Forsedes (Joanna Kasperek - utrzymująca swój poziom), która jak głosi małomiasteczkowa wieść – zdołała paroma wstydliwymi chorobami zarazić pół okolicy. No ale w końcu to przecież nie metropolia. W epizodach pojawiają się (Turkwelt) nawet Jerzy Sitarz, a także On - Nogaszi : Artur Słaboń, Ona - Nogaszi : Ewelina Gronowska.

Toczą się banalne perypetia w małej społeczności, momentami pachnie Brechtem, czasami mrugnie okiem Beckett, wzruszy „Skrzypek na dachu”. Trochę płaczemy, dużo się śmiejemy, nieco nudzimy – jak w życiu. I jak w życiu, bohaterowie śpiewający swoje pieśni – fatalnie fałszują.

I kiedy by się zdawało, że wszystko się ułożyło, że wszystko będzie – jak dawniej – w odwiecznym cyklu narodzin i śmierci, płaczu i śmiechu, waty życia – KTOŚ ten boski cykl brutalnie łamie. Sztuka nagle ujawnia inne, jednak znane nam już konotacje. Dostajemy od dramaturga i Szczerskiego młotkiem w głowę. Ten KTOŚ dziś określany jest epitetem stałym - „nazista”.

Przekładu na język polski, dokonała świetnie czująca mowę mieszkańców nad Silnicą Ela Sidi. Spektakl zaczyna się małym, muzycznym trzęsieniem (znany Zygmunt Konieczny), muzyka nieco później schodzi na drugi plan, by dzielnie sekundować bohaterom do końca. Chciałoby się powiedzieć - tyle ile potrzeba i nic więcej - scenografia - zrobiła ją Hanna Szymczak

Samuel Beckett niegdyś powiedział: „Próbujesz. Przegrywasz. Trudno. Próbujesz jeszcze raz. Przegrywasz jeszcze raz. Przegrywasz lepiej”.

Tym razem Piotr Szczerski i aktorzy – przegrali lepiej. Ale lepiej przegrać lepiej, niż wygrać gorzej.

środa, 1 stycznia 2014

ja 31 grudnia 2013 godz. 10.03

(przyjaciołom)

naprawdę nic się nie zmienia
i wszystko jest inne niezmiennie.

tylko coraz częściej nie poznaję tego starego faceta
który miga, kiedy przechodzę koło witryn sklepowych,
spogląda na mnie, kiedy się golę.
 

i trudno uwierzyć w historie,
które CZASAMI opowiada JA.

naprawdę nic się nie zmienia
i wszystko jest inne niezmiennie.