Jakby to napisać? Po zapowiedziach
dotyczących genialności dramaturga – mamy w Kielcach tekst świetnie
skomponowany. Skrzy się kilkoma odkrywczymi zdaniami, ale zbyt często
odwołuje się do najniższego poczucia humoru, co się podoba pewnej części
publiczności, ta przecież chętnie od wieków rechocze, na widok kopanych
tyłków! Momentami, ta cierpka komedia nudzi. Na szczęście pospolitej
historii, może trafnie, ale w zbyt zwulgaryzowanej metaforze,
pokazującej mechanizm samokreującego się świata, niespodziewanie
wartości dodaje ostatnia scena i popycha całość w inny wymiar.
Na
deski kieleckiego Teatru im. S. Żeromskiego trafiła sztuka pt. „Jakiś i
Pupcze” Hanocha Levina (1943–1999), dramatopisarza, prozaika poety i
reżysera, legendy, do niedawna mało znanego poza własnym krajem. (Pełna
informacja na temat tej niebanalnej postaci, wymykającej się
streotypowym wyobrażeniom na temat mieszkańców Izraela, na stronach
kieleckiego teatru).
Odkrył go niedawno dyrektor Piotr Szczerski i zachwycił się nim.
„Pojawia się Levin. „Jakiś i Pupcze” jest pierwszym moim kontaktem z tym Autorem. I
nie ostatnim. I teraz tak już będzie zawsze! Beckett – Mrożek – Levin.
Wierność wobec tych Autorów. Wierność absolutna. Tak jak chciał Mrożek
„nie skreślać ani słowa”. Tak, tu wszystko musi się zgadzać jak w
zegarku. Byli reżyserami teatru. Widzieli swoje dramaty na scenie. Cóż
może więc reżyser? Chyba tylko pochylić się z uwagą nad ich
egzystencjalnymi partyturami. I próbować dobrze je rozczytać. Tylko tyle
... I aż tyle” – napisał m.in. Piotr Szczerski przed premierą.
Jak zapowiedział reżyser, tak zrobił, a miał szansę skrócić to widowisko z korzyścią dla niego i… dla niego.
No
i teraz – (jak ja tego nie lubię), krótkie streszczenie o czym rzecz … W
małej mieścinie, mieszka najbrzydsza kandydatka na pannę młodą i
najbrzydszy kandydat, którzy od lat szukają kogoś, z kim mogliby się
związać na tzw. resztę życia. Dziewczynę Pupcze Chrupcze gra Zuzanna
Wierzbińska (odnalazła się w roli skrzeczącej panny młodej), jej rodzinę
On - Chrupcze - Janusz Głogowski (inny niż zwykle!), Ona – Chrupcze -
Ewa Józefczyk (ze swoim stałym, niezmiennym rysem komediowym) i Chapton
Krudicer - Krzysztof Grabowski (świetna rola szwagra, dodająca sztuce
kolorytu). Kawalera do wzięcia - Jakiś Huszpisz kreuje Dawid Żłobiński
(fachowiec można rzecz, cóż trzeba więcej?), jego rodzinę, ojca On –
Huszpisz - Marcin Brykczyński (zdaje się, dobrze czuje się w roli małomiasteczkowego
stoika), matkę Ona - Huszpisz - Teresa Bielińska (pokazująca swoje znane atuty). Parę kojarzy,
specjalistka od wszystkiego - Leibech (jak zwykle pełen życia, z własną nie do podrobienia manierą) Mirosław Bieliński.
Brawurowo swój
monolog „Ożenić się, czy nie ożenić?” – w miejsce hamletowskiego „Być,
albo nie być”, wygłasza Dawid Żłobiński. To najlepszy moment sztuki. W końcu decyduje się na tak,
mimo brzydoty narzeczonej. Ale po ślubie pojawia się nowy problem –
konsumpcji małżeństwa, niestety pan młody nie czuje pociągu do żony, a
jego wskazówka niezmiennie pokazuje „szóstą”. Perypetia z
erekcją, to dobry pomysł tylko na chwilę (to właśnie ta nieco
zwulgaryzowana metafora samokreującego się świata), ale autor
eksploatuje go do granic wytrzymałości. Kiedy słyszymy na scenie po raz
któryś tam, że wskazówka jest na „szóstej”, myślimy sobie już dość tego.
A tu jeszcze drugi akt... Pojawia się piękna księżniczka, która ma
obudzić siły witalne nowożeńca, ale ten powalony urodą
Szampinje-Szandilje (Dagna Dywicka), niestety nadal nie potrafi być na
"dwunastce", jest wciąż na „szóstce”. Piękność anonsuje Trompelaz
(brawurowy, klasa sama dla siebie) Edward Janaszek, grający także
Grabarza.
Na ratunek przybywa też dziwka Forsedes (Joanna
Kasperek - utrzymująca swój poziom), która jak głosi małomiasteczkowa
wieść – zdołała paroma wstydliwymi chorobami zarazić pół okolicy. No ale
w końcu to przecież nie metropolia. W epizodach pojawiają się
(Turkwelt) nawet Jerzy Sitarz, a także On - Nogaszi : Artur Słaboń, Ona -
Nogaszi : Ewelina Gronowska.
Toczą się banalne perypetia w małej
społeczności, momentami pachnie Brechtem, czasami mrugnie okiem
Beckett, wzruszy „Skrzypek na dachu”. Trochę płaczemy, dużo się
śmiejemy, nieco nudzimy – jak w życiu. I jak w życiu, bohaterowie
śpiewający swoje pieśni – fatalnie fałszują.
I kiedy by się
zdawało, że wszystko się ułożyło, że wszystko będzie – jak dawniej – w
odwiecznym cyklu narodzin i śmierci, płaczu i śmiechu, waty życia – KTOŚ
ten boski cykl brutalnie łamie. Sztuka nagle ujawnia inne, jednak znane nam już
konotacje. Dostajemy od dramaturga i Szczerskiego młotkiem w głowę. Ten KTOŚ dziś określany jest epitetem stałym - „nazista”.
Przekładu na język polski,
dokonała świetnie czująca mowę mieszkańców nad Silnicą Ela Sidi.
Spektakl zaczyna się małym, muzycznym trzęsieniem (znany Zygmunt Konieczny), muzyka nieco później
schodzi na drugi plan, by dzielnie sekundować bohaterom do końca. Chciałoby się powiedzieć - tyle ile potrzeba i nic więcej - scenografia - zrobiła ją Hanna Szymczak
Samuel
Beckett niegdyś powiedział: „Próbujesz. Przegrywasz. Trudno. Próbujesz
jeszcze raz. Przegrywasz jeszcze raz. Przegrywasz lepiej”.
Tym razem Piotr Szczerski i aktorzy – przegrali lepiej. Ale lepiej przegrać lepiej, niż wygrać gorzej.
Teraz tak już będzie zawsze!
OdpowiedzUsuńBeckett-Mrożek-Levin.
No,no aż strach się bać.Jeszcze gdyby autor słów wyżej wymienionych był właścicielem swojego Teatru.Teatr swój widział ogromny a tak to zwykła chała.Zobaczy i usłyszy kto ma czas na stratę dwóch godzin.Szkoda Teatru.To całe podsumowanie.Łaskawy JESTEŚ Krzysztof dla tego "eksperymentu ".