wtorek, 25 lutego 2014

Zżynać, czy się zżymać? Oto jest pytanie…



„W znacznej mierze podoba się nam to, co nauczono nas lubić (…)” - zauważa Richard Shusterman w zajmującej książce pt. „Estetyka pragmatyczna”. Mnie nauczono lubić tzw. „oryginalne” dzieła sztuki. Mateusz Pakuła, dramaturg młodego pokolenia sądzi inaczej i „zżyna” całymi stronicami od innych autorów, i tego nie kryje. Jaki będzie kolejny efekt zderzenia dwóch upodobań?

Moje pokolenie mogło co najwyżej posłużyć się w najlepszym przypadku cytatem utajonym, nie chciało być posądzone o plagiat. A to słowo w zasadzie wykluczało z literatury. Teraz jest inaczej.

Roku temu na deskach Teatru im. Stefana Żeromskiego już mogliśmy oglądać - „Mój niepokój ma przy sobie broń”, inną sztukę Mateusza Pakuły. Rzecz ta od strony plastycznej, była - jak to teraz najczęściej się zdarza - efektownie podmalowana, a wątek poganiał wątek, zapożyczenie kolejne zapożyczenie.

W kuluarach mówiło się, że to antydramat  i ciężko od niego oczekiwać klarownej kompozycji. Miałem wówczas stosunek ambiwalentny do tej propozycji. Ta rzecz przypominała mi raczej poemat dygresyjny, który nie wiadomo dlaczego zbłądził na scenę. Porównując ten produkt pióra Pakuły z „Carycą”, napisałem wtedy:  ”Oczywiście „sukces” nie będzie udziałem „Niepokoju”, bo jaki on by nie był – deklaratywny, oczywisty, podobnie jak „Caryca”, ma nad nią jedną przewagę – momentami, czasami nieudolnie, ale jednak oskarża rzeczywistych „władców świata”, a to może im się nie spodobać. A nie tych pozornych, wskazanych przez mainstream, propagandę (…)”.

Sposób konstruowania tekstu Mateusza Pakuły wpisuje się w estetykę postmodernizmu. Co by ten postmodernizm  nie znaczył, jego cechą jest wykorzystywanie i zawłaszczanie – jak pisze Shusterman – pewnych elementów. Do jakich granic to wolno robić? A może nie ma żadnych?


T.S. Eliot pisał niegdyś, że utwór,  który nie jest „nowym”, „nie byłby przeto dziełem sztuki”. Czy postmoderniści rzucają wyzwanie idei „oryginalności”? Większość odbiorców sztuki szukając „nowego” także na scenie,  podziela pogląd z epoki romantyzmu, kiedy to artysta był podobny kreującemu Bogu, a dzieła musiały być nowatorskie i wyrażać geniusz tworzącego człowieka. Ale czy tak jest naprawdę? Czy dzieło sztuki nie jest jednym wielkim zapożyczeniem? Bywa zresztą nieuświadomionym?


W istocie tak było od zawsze. Już za czasów Szekspira. Jednak nie pozostały po nim, jak można by sądzić teksty będące zlepkiem z różnych autorów – zostawił jednak swój mało śmiertelny, jak dotychczas język.


Jak sądzę w Polsce na dobre, tę ideę spopularyzował rap. Ten czerpie nie tylko z muzyki popularnej i klasycznej, ale wykorzystuje także dźwięki nie związane z muzyką - przemówienia polityków, fragmenty reklam etc. Więc Pakuła tego nie wymyślił, robi dokładnie to samo.


Oczywiście rzeczy takie unieważniają tradycyjny podział na twórców i odbiorców. Pytanie, które mnie zawsze nurtuje, to - kto powinien dostać zatem honorarium? Kto jest naprawdę autorem? A może nie ma już takich, są tylko redaktorzy?


Czy jest wierny swojej koncepcji i jak daleko w niej zaszedł - zobaczymy oglądając już wkrótce w Żeromskim -  „Na końcu łańcucha. Trochęmonodram. (Twardy gnat, martwy świat)”, najnowszą propozycję Mateusza Pakuły.  Tytuł zapowiada się dobrze. Bo jakkolwiek współczesny artysta, jest zwolniony z jakiejkolwiek roli, to jedna mu jednak pozostaje – nie powinien służyć w utrwalaniu przemocy społecznej, powinien pokazywać łańcuch i jego obydwa końce, materiał z jakiego został wykuty i przez kogo. A nawet sponsora łańcucha.


Klasyczne dramaty greckie - jak zauważa Shusterman - umacniały jedność społeczną, odwołując się do wspólnego mitu. Współczesne, zwłaszcza polskich wykonawców młodego pokolenia niszczą ten mit i jedność, proponując w zamian slogany o równości i wykluczeniu, i nowe dyktaty cięższe niż poprzednie. A uczestnictwo w tej destrukcji jest często u nich nieuświadomione. Propaganda bowiem triumfuje jak nigdy - ludzie zapomnieli w gąszczu informacji, podawanych do wierzenia przez autorytety - o tzw. zdrowym rozsądku, wyrażanym przez filozofów i proroków – „Prawda to zgodność z rzeczywistością”, „Prawda nas wyzwoli”, czy „Po owocach ich poznacie”.


Sztuka nie powinna grać tuby. O żywotności rapu świadczy fakt, że jego twórców ogłaszano „wrogami publicznymi”, aresztowano, cenzurowano, uniemożliwiano koncerty. W końcu wielu zwyczajnie… przekupiono i podmieniono.


Chciałbym, żeby za „wroga publicznego”, kiedyś uznano w Polsce jakiegoś dramaturga. I były w jego utworach zawarte tak istotne kody, żeby można było by wymigać się od odpowiedzi, jak niegdyś Bob Dylan, który pointował: „Gdybym powiedział, o co naprawdę chodzi w naszej muzyce, prawdopodobnie wszystkich by nas przymknięto”. Dziś wiemy, że niewiele z tego zostało.


Ale ja mam takie marzenie… Chcę żeby nas kiedyś wszystkich przymknięto (ma się rozumieć z wyjątkiem nadzorców niewolników, przepraszam – podatników), bo wtedy jedynie może pojawić się nadzieja, że łańcuch pryśnie!  Choć wiem, że tylko do następnego razu. Ale pomarzyć sobie można…. Prawda?


Wiem, wiem, że już ktoś jak zwykle i teraz - pisze donos na… marzenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz