„W znacznej mierze podoba się nam to, co nauczono nas lubić
(…)” - zauważa Richard Shusterman w zajmującej książce pt. „Estetyka
pragmatyczna”. Mnie nauczono lubić tzw. „oryginalne” dzieła sztuki.
Mateusz Pakuła, dramaturg młodego pokolenia sądzi inaczej i „zżyna” całymi
stronicami od innych autorów, i tego nie kryje. Jaki będzie kolejny efekt
zderzenia dwóch upodobań?
Moje pokolenie mogło co najwyżej posłużyć się w najlepszym
przypadku cytatem utajonym, nie chciało być posądzone o plagiat. A to słowo w
zasadzie wykluczało z literatury. Teraz jest inaczej.
Roku temu na deskach Teatru im. Stefana Żeromskiego już
mogliśmy oglądać - „Mój niepokój ma przy sobie broń”, inną sztukę Mateusza Pakuły. Rzecz
ta od strony plastycznej, była - jak to teraz najczęściej się zdarza - efektownie
podmalowana, a wątek poganiał wątek, zapożyczenie kolejne zapożyczenie.
W kuluarach mówiło się, że to antydramat i ciężko od niego oczekiwać klarownej
kompozycji. Miałem wówczas stosunek ambiwalentny do tej propozycji. Ta rzecz
przypominała mi raczej poemat dygresyjny, który nie wiadomo dlaczego zbłądził
na scenę. Porównując ten produkt pióra Pakuły z „Carycą”, napisałem wtedy: ”Oczywiście „sukces” nie będzie udziałem
„Niepokoju”, bo jaki on by nie był – deklaratywny, oczywisty, podobnie jak
„Caryca”, ma nad nią jedną przewagę – momentami, czasami nieudolnie, ale jednak
oskarża rzeczywistych „władców świata”, a to może im się nie spodobać. A nie
tych pozornych, wskazanych przez mainstream, propagandę (…)”.
Sposób
konstruowania tekstu Mateusza Pakuły wpisuje się w estetykę postmodernizmu. Co
by ten postmodernizm nie znaczył, jego cechą
jest wykorzystywanie i zawłaszczanie – jak pisze Shusterman – pewnych
elementów. Do jakich granic to wolno robić? A może nie ma żadnych?
T.S.
Eliot pisał niegdyś, że utwór, który nie
jest „nowym”, „nie byłby przeto dziełem sztuki”. Czy postmoderniści rzucają
wyzwanie idei „oryginalności”? Większość odbiorców sztuki szukając „nowego”
także na scenie, podziela pogląd z epoki
romantyzmu, kiedy to artysta był podobny kreującemu Bogu, a dzieła musiały być
nowatorskie i wyrażać geniusz tworzącego człowieka. Ale czy tak jest naprawdę?
Czy dzieło sztuki nie jest jednym wielkim zapożyczeniem? Bywa zresztą
nieuświadomionym?
W
istocie tak było od zawsze. Już za czasów Szekspira. Jednak nie pozostały po
nim, jak można by sądzić teksty będące zlepkiem z różnych autorów – zostawił
jednak swój mało śmiertelny, jak dotychczas język.
Jak
sądzę w Polsce na dobre, tę ideę spopularyzował rap. Ten czerpie nie tylko z
muzyki popularnej i klasycznej, ale wykorzystuje także dźwięki nie związane z
muzyką - przemówienia polityków, fragmenty reklam etc. Więc Pakuła tego nie
wymyślił, robi dokładnie to samo.
Oczywiście
rzeczy takie unieważniają tradycyjny podział na twórców i odbiorców. Pytanie,
które mnie zawsze nurtuje, to - kto powinien dostać zatem honorarium? Kto jest
naprawdę autorem? A może nie ma już takich, są tylko redaktorzy?
Czy
jest wierny swojej koncepcji i jak daleko w niej zaszedł - zobaczymy oglądając
już wkrótce w Żeromskim - „Na końcu
łańcucha. Trochęmonodram. (Twardy gnat, martwy świat)”, najnowszą propozycję
Mateusza Pakuły. Tytuł zapowiada się
dobrze. Bo jakkolwiek współczesny artysta, jest zwolniony z jakiejkolwiek roli,
to jedna mu jednak pozostaje – nie powinien służyć w utrwalaniu przemocy
społecznej, powinien pokazywać łańcuch i jego obydwa końce, materiał z jakiego
został wykuty i przez kogo. A nawet sponsora łańcucha.
Klasyczne
dramaty greckie - jak zauważa Shusterman - umacniały jedność społeczną,
odwołując się do wspólnego mitu. Współczesne, zwłaszcza polskich wykonawców
młodego pokolenia niszczą ten mit i jedność, proponując w zamian slogany o
równości i wykluczeniu, i nowe dyktaty cięższe niż poprzednie. A uczestnictwo w
tej destrukcji jest często u nich nieuświadomione. Propaganda bowiem triumfuje
jak nigdy - ludzie zapomnieli w gąszczu informacji, podawanych do wierzenia
przez autorytety - o tzw. zdrowym rozsądku, wyrażanym przez filozofów i
proroków – „Prawda to zgodność z rzeczywistością”, „Prawda nas wyzwoli”, czy „Po
owocach ich poznacie”.
Sztuka
nie powinna grać tuby. O żywotności rapu świadczy fakt, że jego twórców
ogłaszano „wrogami publicznymi”, aresztowano, cenzurowano, uniemożliwiano
koncerty. W końcu wielu zwyczajnie… przekupiono i podmieniono.
Chciałbym,
żeby za „wroga publicznego”, kiedyś uznano w Polsce jakiegoś dramaturga. I były
w jego utworach zawarte tak istotne kody, żeby można było by wymigać się od
odpowiedzi, jak niegdyś Bob Dylan, który pointował: „Gdybym powiedział, o co
naprawdę chodzi w naszej muzyce, prawdopodobnie wszystkich by nas przymknięto”.
Dziś wiemy, że niewiele z tego zostało.
Ale
ja mam takie marzenie… Chcę żeby nas kiedyś wszystkich przymknięto (ma się rozumieć
z wyjątkiem nadzorców niewolników, przepraszam – podatników), bo wtedy jedynie
może pojawić się nadzieja, że łańcuch pryśnie!
Choć wiem, że tylko do następnego razu. Ale pomarzyć sobie można….
Prawda?
Wiem,
wiem, że już ktoś jak zwykle i teraz - pisze donos na… marzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz