Katarzyna Deszcz, reżyser „Poskromienia złośnicy”, najnowszej propozycji Teatru Żeromskiego, wie też, że świat gra w… krzesła (o tym potem). A jej propozycja jest głosem rozsądku w debacie o coś, co media nazywają „gender”. Obawiam się tylko czy jest nas, aż tak wielu, tych którzy rozsądek ten cenią? Nie przynosi on czerwonego dywanu wyściełanego w drodze do europarlamentu, grantów, czy statusu tzw. autorytetu. I żaden z aktorów, którzy świetnie zagrali bez wyjątku w Kielcach, zapewne nie dostanie, w tej pięciolatce - medalu od jakiekolwiek prezydenta. A ta komedia nie jest aż tak wesoła jakby się z razu wydawało, zawiera kilka szokujących scen.
Nie chcę znowu o genderach. (W
zasadzie ten… nie zajmuje się prawami kobiet, ale płcią jako tzw. „konstruktem
kulturowym”, ale zgódźmy się na tę chwilę, na to powszechne uproszczenie). Nie
chcę, a muszę….
W epoce Szekspira kobiety
nie były – jak sądzę dyskryminowane, dlatego, że tak sobie postanowili
mężczyźni tamtej i kilku innych epok. (Jak też feminizmu nie wymyślono
zasadniczo, żeby pomóc kobiecie, zdobywanie praw było, że tak powiem produktem
ubocznym. A niewolnictwa nie zniesiono dlatego, że „świat” wzruszył się ciężkim
losem tych w kajdanach).
To były naprawdę niebezpieczne
czasy. Wyjście na ulicę nawet w tzw. biały dzień, mogło się zakończyć tragicznie
nie tylko dla kobiety. Zatem rolę opiekuna pełnił ojciec i marzył… żeby się nią
podzielić z… zięciem. Więc metafory np. „o silnym męskim ramieniu” nie wzięły
się z imaginacji i wykluczenia. Wystarczy
zerknąć na taki chociażby „Taniec wieśniaków” Pietera Breuegela z epoki
Szekspira, żeby zobaczyć, że gwarantem tej sielankowej sceny, są potężne noże
bojowe przy każdym męskim boku, zbyt wielkie i nazbyt profesjonalne (jeden
nawet z paluchem obrączkowym, poprawiającym uchwyt) jak na nożyki do krojenia
chlebka.
Reżyserka przed premierą
zdradziła swoją koncepcję: „W tekście Szekspira zapisany jest bardzo ciekawy
mechanizm: ścierania się dwóch bardzo silnych osobowości: pary niezależnych
ludzi, nie godzących się na rutynę świata, mam tu na myśli głównych bohaterów:
Kasię i Petruchia. I to mi się wydaje szalenie współczesne”.
W tym „uwspółcześnieniu”
bardzo reżyserce pomógł tzw. ponowoczesny przekład Stanisława Barańczaka. Jak
dla niektórych purystów „Szekspirowskich” zapewne momentami było nazbyt
kolokwialnie.
Nie będę opowiadał fabuły, zresztą Katarzyna Deszcz także do końca nie chciała – w pewnym momencie na ekranie umieszczonym na scenie pojawił się fragment z ekranizacji tej sztuki, włoskiego reżysera Franco Zeffirelliego z Elizabeth Taylor i Richardem Burtonem. Grający role główne w kieleckiej inscenizacji - Katarzyny (Wiktoria Kulaszewska) i Petruchia (Krzysztof Grabowski), usiedli na krzesłach i trwali w tym momencie w milczeniu, jakby mówili za reżyserką – to już zostało zrobione, nie trzeba nic ponad to, więc cytujemy.
W ogóle to problem współczesnego
świata – już wszystko zostało zrobione i powiedziane. Tyle, że…. nie przez
wszystkich. Dla Kanta literatura (nazywał ją poezją) była celem samym w sobie.
Nam chyba bliższa jest koncepcja Hegla, który odrzuca Kantowskie przyjemności
estetyczne płynące z lektury, a traktuje odbiór tekstu jako poznanie.
Więc co poznaliśmy? Że mamy
świetny zespół, który znakomicie podołał zadaniu. I gdyby nie trzy dłużące się
fragmenty… Szekspirowskie typy napełnili świeżym powietrzem i wrzącą krwią!
No i sobie zagrali: Katarzynę (Wiktoria Kulaszewska), tchnęła w postać dziewczęcy wdzięk, energię, strach i naturalny bunt, choć momentami i nieco śladów z „Ani z Zielonego Wzgórza”, Biankę (Zuzanna Wierzbińska) – obdarzyła „współczesnością” - dawką perwersji i rozwiązłości, w jej wykonaniu to kobieta po przejściach, Wdowę (Beata Pszeniczna) – walorami damy dojrzałej i pewnej siebie, ot tej co z niejednego pieca chleb jadła, Kreatora Mody (Teresa Bielińska) – szczyptą, jak najbardziej oczekiwanej bezczelności, Baptistę Minola (ojca Katarzyny i Bianki, Mirosław Bieliński ) – wniósł życiowy realizm i pierwotną przebiegłość, Vincencja (ojciec Licencja) Janusz Głogowski – dał świadectwo epoki (nie wiem jakiej, może obydwóch?) – zaradność i mała lekcja ludzkiej hierarchizacji, której sam staje się przez moment ofiarą, Gremio (Andrzej Cempura) – prawdziwego do szpiku kości praktyka, Lucencja (Wojciech Niemczyk) – niezwykła przemiana w młodzieńca: mieszaniny macho i synka bogatych rodziców, kameleon - zdaje się mógłby zagrać nawet i Katarzynę, jakby było trzeba, Hortensja (Łukasz Pruchniewicz) – ciekawa kreacja, „cielesna”, żywa, dookreślona, miałem tylko jeden żal do reżyserki, że aktor zaśpiewał tylko „Love me tender”, a nie i „Silent is sexy”, Petruchia (Krzysztof Grabowski) – potrafił ogniskować uwagę jak mało kto, drapieżny i wiarygodny, (narodziny gwiazdy?), Bakałarza (Artur Słaboń) – zagrał trudną rolę, osobę, której marzenia spełniają się na chwilę i tę chwilę potrafi wykorzystać jak mało kto, Trania zbudował Dominik Nowak – bez niego byłby to na pewno gorszy spektakl, aktor był jowialny, układny i… zdolny do okrucieństwa, dał to co Arystoteles nazywał „wiarygodnością”, Blondella (Marcin Brykczyński) – z roli na rolę coraz lepsza forma, rozluźnił gorsecik i zdaje się jeszcze nie powiedział ostatniego tutaj w Kielcach słowa, Grumia (Edward Janaszek) – pokazał paletę swoich możliwości i jak mało kto potrafi dopełnić sceny na scenie.
Być może też bez scenografii
Andrzeja Sadowskiego ta propozycja byłaby tylko odkurzeniem półki w bibliotece?
A kostiumy? Są świadectwem tego, że wielka moda, czerpie niekiedy inspiracje z
polskiej… remizy. Choć po prawdzie, przynajmniej od czasu „No logo” Naomi
Klein, wiemy, że produkty wielkich kreatorów od tych malutkich, różnią się dołączoną
metką, a wszystko - włącznie z projektowaniem, pochodzi z Chin, czy Wietnamu.
Być może zresztą za dużo
było w „Żeromskim” odwołania do tej współczesnej polskiej tradycji ludycznej,
także i w warstwie muzycznej?
Spektakl ten, to akt odwagi
ze strony reżyserki, ale już o tym pisałem, w tekście zapowiadającym
wydarzenie.
http://bezprzeginania.blogspot.com/2014/04/co-ma-trojkat-do-okregu-czyli-krotkie.html
Jeszcze jedna rzecz…
W Gazecie Teatralnej
towarzyszącej wydarzeniu, pojawiła się rozmowa Abe Zielińskiej, z Katarzyną
Deszcz.
M.in. Abe pytała: No ale
przecież zawsze można zmienić swoje podejście?
Katarzyna Deszcz: No tak,
tylko można zmienić swoje podejście w jakimś zakresie. Życie na świecie
czy też z partnerem jest
jakąś formą kompromisu...Gdyby każdy się upierał, że ten świat ma wyglądać tak
jak on chce,
to tego świata już dawno by
pewnie nie było. Trzeba sobie zadać pytanie: na co ja się mogę zgodzić? Czego
ja się mogę nauczyć? Natomiast bardzo nie popieram takiej postawy, że musimy
się zgodzić na świat taki, jaki jest, bo to jest jakiś potworny konformizm.
Według mnie Abe jeszcze nie
dowierza do końca, że współczesny świat - relacje na tzw. Zachodzie, cywilizowanym
świecie, jak się przekonuje, tzw. wolny rynek - został urządzony na coś przypominającego
polską zabawę weselną, w „krzesła”. W grze mamy zawsze z definicji mniej
krzeseł niż krążących wokół nich osób. I kiedy muzyka przestaje grać, rozpoczyna
się walka o miejsce. Jakkolwiek byśmy nie byli przygotowani, jakkolwiek „nie
zmienialibyśmy swojego podejścia”, zawsze ktoś zderzy się z pustką.
Za Katarzyną Deszcz jestem jednak
przekonany, że w tym świecie może być wystarczająca ilość „krzeseł” dla wszystkich,
ale sygnał musi wyjść od nas, nie zmienią naszego świata inżynierowie dusz,
nawet ci, a może zwłaszcza ci od genderu.
k.s.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz