„Wiśniowy sad”, to najnowsza
propozycja Teatru im. S. Żeromskiego w Kielcach. I mogę od razu powiedzieć, że
warto samemu zobaczyć, czy problematyka zarysowana niegdyś przez autora tej sztuki Antoniego Czechowa jest nadal aktualna.
Znany reżyser, Krzysztof
Rekowski miał jednak pecha, akurat w wieczór premiery załamała się pogoda i do
Kielc zawitał niż. Zatem jego propozycja snuła się sennie, zwłaszcza w
pierwszej z dwóch odsłon. Aktorzy z którymi rozmawiałem twierdzili, że tej „oniryczności”
było jednak na próbach zdecydowanie mniej, a tempo większe. Tak to przyroda o
której Czechow pisał że to „[…] bardzo dobry środek uspokajający” nadmiernie
uspokoiła widownię.
Przypomnijmy,
że Czechow to mistrz małych form literackich, w których łączy liryzm z ironią, pokazuje
dramaty zwykłych ludzi, w młodości zapowiadających realizację świata „sprawiedliwości”,
później pragmatycznych do bólu, ale także często pozbawionych woli działania. Jego
teksty są zwięzłe, precyzyjnie skonstruowane, wybrzmiewają w nich m.in. tzw. punkty
kulminacyjne. To co było zaletą jego prozy, było dla współczesnych mu odbiorców
dramatów wadą. Jego debiut dramatopisarski („Płatonow” 1881), zakończył się
totalną klęską. Publiczność oczekiwała m.in. żywych dialogów, brawurowej akcji,
ale takich nie otrzymywała. Zderzyła się z tzw. naturalizmem.
O
czym może być „Wiśniowy sad”? O upadku rodziny ziemiańskiej, szerzej mutacji w
nowe. Czechow widział to jako komedię, a Stanisławski, który mu pomagał – jako tragedię.
Rekowski przed premierą mówił: „Komedia Czechowa jest specyficzną komedią. To
nie jest farsa, lecz pewien rodzaj poetyckiej komedii, groteski ironii”. Ale
myślę, że nie było aż tak wielu momentów do śmiechu. Dodał Rekowski także: „Myślę,
że pójście tropem jakiegoś szaleństwa, nierealnego świata daje możliwości
zupełnie innego czytania i rozumienia Czechowa”.
Poszedł tym tropem. Wg mnie,
nie wiem czy świadomie, ale pokazał szaleństwo utraty instynktu
samozachowawczego. Czy chciał w ten sposób odwołać się do współczesnych społeczeństw
europejskich, które w szaleństwie poprawności politycznej, kontynuują wszystko to
co musi przynieść im zagładę? Przypomnijmy za Orwellem, dla tych ludzi wypracowano
mechanizmy dwójmyślenia - prywatnie
wiedzących, że politruki typu Baumana (fragment jego tekstu także się znalazł w
GT) prowadzą ich do zagłady dekonstruując im ich świat i nie dają nic w zamian,
a przedmiot takich działań bez oporu, w lęku przed penalizacją, oficjalnie temu
przyklaskuje poddając się dyktatowi utopii o „równości”. (A tak w ogóle to - Baumanowi
z jego koncepcją płynnej nowoczesności naprawdę się wydawało, że nie było przed
nim Heraklita z jego wariabilizmem? I drugie pytanie – jak jemu i innym postmodernistom
dało się wmówić wielu inteligentnym także ludziom, że w świecie nie działają
związku przyczynowo-skutkowe? Jak?). Dekonstrukcji (ale raczej w duchu metody uważnego
czytania) dokonał także Rekowski, osłabił dramaturgię utworu z jej małymi i dużymi
punktami kulminacyjnymi, pokazał, według mnie, świat „płynny” wobec którego zastosowano
metodę gotowanej żaby.
Do
tego garnka w ogóle nie wchodził Jermołaj Łopachin (gościnnie w Kielcach Krzysztof
Ogłoza, którego kreacja bardziej przypomina współczesnego biznesmana niż wybijającego
się na kupca i niezależność chłopa, który bez sentymentów zrozumiał, że nawet „wiśniowe
sady” nie mogą być wieczne). Poza garnkiem był także Piotr Trofimow. W roli tego
„wiecznego studenta” Wojciech Niemczyk, ustylizowany niczym postać z „Siekierezady”
(znaczy to coś, czy nic nie znaczy?), postać wybierająca samodzielnie wbrew opowieściom
Baumanów, stałe rysy swojej tożsamości.
Coraz mniejszą rolę w teatrze odgrywa aktor. Nawet w GT nie znajdziemy listy występujących osób, za to mamy biogramy realizatorów, z informacją o tym, że ktoś tam np. zajmuje się „[…] badaniem obszarów szeroko pojętych […]”, jak np. Filip Szatarski, choreograf i tancerz. Bez złośliwości, intryguje mnie jego wkład w ten konkretny „Wiśniowy sad”, propozycję jakby nie patrzeć dość konsekwentnie okrojoną z ponad typowego ruchu. Ale akurat przy tej sztuce warto o aktorach wspomnieć.
W
zasadzie wypadałoby wymienić wszystkich uczestników tego projektu. Ale w humanistyce
nie ma równości, jest tylko propaganda, nepotyzm i subiektywizm. Także i mój. Kiedyś
się chodziło do teatru „na aktorów”. Ja przyznam lubię przyjść na Andrzeja Platę
(u Rekowskiego nawet z małej roli lokaja Jaszy, wyrzeźbił ironiczną perełeczko-pałeczkę i wali nas nią w bereciki),
czy Annę Antoniewicz (jako Ania zaprzestrzeniła sporo uwagi widowni). Lubię też
„chodzić” na Łukasza Pruchniewicza, niepokoi mnie jego maligna, doceniam jego warunki, w jego głosie
pobrzmiewa epoka Englertów, Gajosów, czy Łomnickich – i wiem, jak mu musi być ciasno
na postmodernistycznej scenie. W końcu „coś więcej” pokazał w roli Borisa
Simieonowa-Piszczyka. Nie trudno go oczyma wyobraźni zobaczyć w roli zmęczonego
życiem bohatera jakiegoś pierwszorzędnego dramatu w pierwszorzędnej reżyserii.
Kiedyś Czechow napisał,
że chciałby być wolnym pisarzem, nie chce być zaliczany ani do liberałów i
konserwatystów. Czy Rekowskiemu udaje się chodzić tropem mistrza z minionej
epoki? Jeśli nie jemu, także nie innym, to powoli, a może nie tak znowu powoli, teatr w Polsce, w Kielcach - traci sens istnienia.
Krzysztof Sowiński