Dojrzałem w necie matkę błagającą jeszcze o prawie 800 tysięcy złotych.
czwartek, 15 grudnia 2022
Śmiertelnie zdrowa
wtorek, 27 września 2022
Czeski logos
Jest u nas w Polsce
powiedzenie "czeski film", którym to określamy niektóre śmiesznie,
ale koniecznie absurdalne aspekty naszego życia. Ale nie ma jeszcze powiedzenia
„czeski teatr”? Czy po najnowszej prapremierze w Kielcach przyjmie się taki
zwrot?
Wielu z nas Polaków nie
docenia czeskiej kultury czy literatury (chociaż ma ona od lat swoich wiernych
odbiorców) – bo my odwrotnie niż zdaje się większość Czechów bardziej wolimy i
cenimy wielkie tematy (jak się to mówi zwłaszcza teraz - wielkie narracje), niż
czeskie inklinacje ku opowiadaniu zwykłych historii, przytrafiających się
przeciętnym ludziom, w atmosferze smutku, ciepła i piękna przemijania.
Odnosimy wrażenie jakby ci
nasi południowi sąsiedzi chcieli uchodzić zawsze - nie za agresorów, ale za
ludzi prawych, ofiary w tym losu, jak chociażby archetypiczny wojak Szwejk, a
chcieli zapomnieć czarne karty swojej historii. Jak np. tę, kiedy to w maju
1945 roku w Pradze po upadku III Rzeszy, dokonują w ramach odwetu za lata okupacji
barbarzyńskiego mordu na niemieckich cywilach. Zabili wtedy także grono
przebywających w Pradze Szwedów, mimo tłumaczeń tych ludzi, że nie są Niemcami.
I jeszcze na dodatek tę zbrodnię skwapliwie wówczas sfilmowano. Na bazie tego
powstał dokument „Zabijanie po czesku”(2010). Ten film wstrząsnął widzami i do
„Szwejkowego” postrzegania Czechów dodał także dużą przestrzeń mroku. A może to
nie jest wina tych ludzi – tylko jak mówił wielki moralista, specjalista od
wielkich narracji polski pisarz G.H. Grudziński, to wina faktu, że - w
nieludzkich czasach, niektórzy ludzie bywają nieludzcy?
Nie górujemy jednak
moralnie nad tamtymi zabójcami z czasów drugiej apokalipsy. O nie! Jak łatwo
uruchomić darwinizm społeczny, właśnie doświadczamy po dwóch ponad latach
„panowania” fałszywej pandemii, na bazie której metodycznie, krok po kroku –
niestety bez większego społecznego oporu - wprowadzono znowu, także do Europy
totalitaryzm. Także na bazie trwającej wojny Ukrainy z Rosją. Iluż to z nas z
radością przyjmuje codziennie informacje m.in. o brutalnych samosądach na „wrogach”
dokonywanych przez naszego nowego „sojusznika! Podkręcają nas w tym odhumanizowaniu
zorkiestrowane media, prawie wszyscy politycy, i wpływowi uczeni np. w
popularnym programie adresowanym do inteligentów pt. „Trzeci punkt widzenia”. I proces ten dopiero się zaczął, a nie
skończył jak wielu sądzi. Niestety - rozpoczęły się nieludzkie czasy. Trzeciej
apokalipsy.
W Kielcach w teatrze
TETATET, na początku nowego sezonu, możemy oglądać – prapremierową komedię pt. „Teściowe
wiecznie żywe”, pióra czeskiego aktora,
reżysera i dramaturga z pokolenia lat 60 XX wieku Jakuba Zindulka. W przekładzie
Jana Węglowskiego (autor i tłumacz byli obecni w Kielcach na premierze), w
reżyserii Mirosława Bielińskiego.
Już tytuł pokazuje, że autor
sztuki sięga po stereotypowy konflikt teściowych, które rzadko kiedy, jak znamy
to z życia, dogadują się. Że będzie śmiesznie jak w „czeskim filmie” i w polskich
domostwach, i… że tak powiem mało oryginalnie.
I tak się dzieje w
pierwszym akcie tej sztuki. Poznajmy młodą parę Jindrę Sedlákovą i Karela Krála. Akurat w dniu w którym byłem w teatrze tę pierwszą grała niewiarygodnie piękna
Magdalena Szczepanek i wiarygodna w roli młodej Czeszki, i debiutujący na
scenie Łukasz Oleś, wnoszący do kreowanej przez siebie roli autentyzm i chyba osobiste,
chciałoby się powiedzieć „czeskie” ciepło. Słowem – sportretował fajnego
gościa, milutkiego misia, z którym chętnie wypilibyśmy kufel piwa. Na zmianę z
nimi postaci młodych ze sztuki grają - także równie, ale inaczej piękna Ewelina Gnysińska
i przystojniak, ale bez plastikowego nadęcia - Karol Czajkowski. Tak nota bene
– jak miło zobaczyć młodych ludzi, którzy na scenie realizują zadania
aktorskie, a nie jak to bywa w tzw. teatrach krytycznych, czyli wg mnie
propagandowych jak np. teraz w „Żeromskim”, mają zgodnie z zaleceniami „postępowych”
reżyserów – „przełamywać tabu” czyli najczęściej biegać po scenie z gołymi
narządami płciowymi i „wyrażać swoje prawdziwe ja” – czyli wrzeszczeć w
nadmiarze i bez sensu na scenie, defekując jak hipopotam g…, słowem na „boguduchawinnego”
lokalnego widza.
Wróćmy do fabuły. Młodzi
ludzie są szaleńczo w sobie zakochani, potajemnie przed swoimi matkami biorą
ślub i zamieszkują razem w „jakiejś - jak twierdzi matka Karla – norze”, czyli
przeciętnym mieszkaniu na szóstym piętrze. Oto mamy do czynienia, tym razem w czeskim
wydaniu, z klasycznym mezaliansem – on jest synem zamożnej biznesmenki (w tej
roli jakby skrojonej pod nią świetna Ewa Pająk), a ona córką starzejącej się
hipiski Gene - Jany Sedlákovej (gra ją z niesłychaną energią Teresa Bielińska).
Gene mimo upływu lat nadal hołduje modzie „dzieci kwiatów”, a nawet miękko
przyjmuje współczesne „zielone” utopijne (a jak się teraz okazuje na bazie
dwóch minionych i zbliżających się kolejnych lat – ludobójcze) narracje. Dla
relaksu nadal pali „trawę”, i wspomina dziesięciu kumpli z młodości, z którymi równolegle
i sprawiedliwie współżyła, realizując wizję wolnej miłości. To jednym z nich,
ale nie wiadomo z którym poczęła swoją córkę. Ale ją ta niewiedza nie martwi,
gdyż uważa, że z każdym z nich łączyła ją prawdziwa miłość. Matka Karla
biznesmenka, nie może zaakceptować tego, że jej syn związał się z dzieckiem
takiej „niemoralnej”, na dodatek niezamożnej i nie mającej wysokiej pozycji
społecznej osoby. Uważa, że synowi „przejdzie” z czasem miłość do pięknej parweniuszki,
jednak na wszelki wypadek, żeby z tego związku nie było dziecka – czyli głównie
zobowiązań, ofiarowuje synowi ogromne pudło prezerwatyw, do którego dołączą
osobistą instrukcję obsługi (jest znowu zabawnie i to po „czesku”). Rodzicielki
w końcowej scenie pierwszego aktu kłócą się i wzburzone wybiegają.
Wydawało się, że to już
koniec tej zabawnej, ale schematycznej opowieści (nie robię z tego powodu pisarzowi
wyrzutów, bowiem wiem, że „wszystko” już zostało powiedziane). Pomyślałem wtedy
- co jeszcze może wymyślić autor tej propozycji, co by mnie zmusiło do zajęcia
znowu miejsca w teatralnym fotelu. No i po przerwie… się zdziwiłem. Nie chcę
zdradzać co się wydarzyło. Zobaczycie sami.
Powiem tyle – ta zabawna
czeska sztuka płynnie odkrywa nieoczekiwaną, ale jak najbardziej logicznie
uzasadnioną warstwę nazywaną eschatologiczną. I niespodziewanie nawiązuje do…
wielkich narracji, i zadaje pytanie o sens ludzkiego trwania, o to co jest w
nim najważniejsze, również o koncepcję świata, o koncepcję sądu (wbrew niby tylko
świeckiej tradycji Czech), także ostatecznego. Tylko zamiast np. przy pomocy
monologu Kordiana, daje temu świadectwo – po czesku – poprzez zwykłą rozmowę
dwóch kobiet. A kiedy w końcu panie wyzbywają się swoich uprzedzeń, zaczynają m.in.
rozumieć, że sensem życia jest także sensowne przedłużenie życia i obie marzą o
wnuku, którego jednak na tym świecie nadal nie ma.
Przy tej scenie kapnęła
mi z oka łza, kiedy sobie przypomniałem, że tylu szlachetnych ludzi wokół mnie
często świadomie - pod wpływem manipulacyjnych narracji globalistów o
„przeludnionym świecie”, "zmianach klimatu", bombardowani poczuciem winy, wspomagani workami
środków antykoncepcyjnych, i opowieściami głuszącymi w większości z nas wyrzuty
sumienia, zaprzeczającymi temu namacalnemu faktowi, że dziecko w brzuchu matki
to jednak nie tylko płód – zrezygnowało z posiadania potomstwa. A pointa tego
jest taka – Czechy i Polska demograficznie się zwijają z tego świata. I żal, że
być może nie będzie już Haszków i Grudzińskich piszących w „dziwnych” językach.
Syntetyzując. Jakub
Zindulka, człowiek z ateistycznego kraju, to jednak pisarz filozofujący w
tradycji przed postmodernistycznej, teocentryczny, odwołujący się do
niszczonego właśnie w niekończących się seriach antykultury – logosu; w
głębokim sensie tego słowa (starożytnego rozumu, sensu, porządku, a nawet
chrześcijańskiego Boga), mowy, słowa - tyle, że słowa lekkiego, nieznośnie czeskiego.
Pewnie nie można
powiedzieć na bazie tej jednej sztuki, że w języku polskim zakorzeni się
pojęcie „czeski teatr”, ale ufam, że kiedyś tak się stanie.
Krzysztof Sowiński
poniedziałek, 26 września 2022
Kupowanie...
Od jakiegoś czasu
kiedy coś niezbędnego kupuję
najczęściej np. są to okulary, albo buty
(bo kurtek, bluz, koszul i spodni mam ponad moją miarę,
a na dokładkę jeszcze nieśmiertelny dokręcający trzydziestki rower))
a kupuję rzeczy solidne
to myślę, że to
ostatni taki raz.
A to co mam, wystarczy mi już
do końca.
niedziela, 4 września 2022
Strzępek
czwartek, 14 lipca 2022
Maszyny do produkowania interpretacji?
Czas pedagogiki wstydu
jakiej byli i nadal są poddawani Polacy, zaczął się o wiele wcześniej niż ukuł
ten termin Bronisław Wildstein. W drugiej połowie XX wieku objawiało się to
tym, że naszych wybitnych zawsze porównywano do kogoś z tzw. Zachodu. Tak postrzegano
akt szczególnej nobilitacji!
Choć jak sam mówił nigdy
nie "chorował na nowoczesność" - na Zachodzie i w Polsce uważano go za "najzdolniejszego ucznia Rauschenberga i Warhola”. Mowa o Władysławie Hasiorze.
Dla porządku… Ten
pierwszy z „nauczycieli” Hasiora, to plastyk, któremu przypisuje się, że
zainicjował początek pop-artu (1953). Ten drugi to główny twórca tego nurtu,
znany powszechnie z sitodruków pokazujących przedmioty z życia codziennego – np.
puszek z zupą firmy Campbell, ale także z tworzenia portretów ówczesnych
największych gwiazd świata rozrywki i polityki: Brigitte Bardot,
Marilyn Monroe, Elvis Presley, Jacqueline Kennedy Onassis, Marlon Brando,
Elizabeth Taylor, czy Mao Zedonga i Włodzimierza Lenina.
Nota bene… Któż z
młodzieży wie kim byli ci ludzie – oto jest pytanie? Któż z życia np. dawnych
totalitarystów wyciąga wnioski? Kto dostrzega analogie?
Czas największej sławy
Władysława Hasiora przypadł na lata 60. i 70 XX wieku. To wówczas doceniono
jego twórczość, a jego prace trafiały do wielu muzeów krajowych, ale także
licznych zagranicznych m.in. Paryża, Helsinek, Rzymu, Edynburga czy Bochum.
Rozgłos przyniosły mu asamblaże (rodzaj kolażu, trójwymiarowe formy wykonane z
elementów, gotowych przedmiotów). Wspomnijmy, prekursorami tego nurtu byli
m.in. Marcel Duchamp, czy Pablo Picasso. Pierwszy istnieje w świadomości
społecznej jak ten, który przedmioty codzienne przedstawiał w galeriach jako dzieła
sztuki, np. pisuar. O drugim słyszał, jak sądzę, prawie każdy nawet marginalnie
interesujący się sztuką.
Hasior malarz, rzeźbiarz,
pedagog – także gromadził jak mówił - „zużyte rekwizyty codzienności”, czyli często
zwykłe przedmioty, które następnie wykorzystywał w swojej twórczości. Jego dokonania
nawiązują do surrealizmu, rzeźby abstrakcyjnej, tzw. nowego realizmu, ale nadał
też temu swój unikatowy idiom – inspirując się rzemiosłem i ludową twórczością
zwłaszcza Podhala.
Teraz mamy okazję
naocznie zobaczyć, ile z tej twórczości po latach, kiedy minęły mody
artystyczne, których Hasior był częścią, nadal zachowało jakąś żywotność.
Niewielki, ale
reprezentatywny wybór jego prac można obejrzeć w Muzeum Dialogu Kultur (gałąź Muzeum
Narodowego w Kielcach). Kuratorem świeżo otwartej wystawy jest kierownik tej placówki,
jeszcze młody artysta plastyk dr Artur Ptak, który przekonuje, że twórczość
Hasiora przetrwała próbę czasu. „Pozostaje nadal aktualna, a przede wszystkim
nowatorska. Uniwersalność poruszanych przez artystę tematów z upływem lat zdaje
się nabierać nowego znaczenia” – dowodzi dr Artur Ptak
Czy to prawda? Czy warto było zadawać sobie
trud organizacji tej propozycji?
Według mnie warto, ale
nie dlatego, że Hasior był niesłychanie zdolnym uczeniem Rauschenberga i
Warhola, ale dlatego, że… odwoływał się do ludowości i ta korespondencja moim
zdaniem stanowi o żywotności i unikatowości tej sztuki. To przez ten pryzmat
możemy dziś oglądając te dzieła zadać sobie fundamentalne pytania dotyczące
wartości, którymi się kiedyś posługiwało pokolenie Hasiora i tych, którymi
posługują się pokolenia współczesne.
Obcując z tymi pracami - odbiorcy same (?) nasuwają się odwieczne
pytania, nierozstrzygalne więc filozoficzne – z tym najważniejszym, czy jest
coś takiego jak transcendencja – byt absolutny znajdujący się poza umysłem
poznającego? Czy „istnieje coś takiego jak mądrość [logos], czy raczej to co
wydaje się mądrością jest tylko najbardziej wyrafinowaną postacią szaleństwa?”
(B. Russel, „Dzieje zachodniej filozofii”). W końcu jaki jest sens i granice -
gdyby nie było czegoś takiego jak Bóg – poświęcenia czy miłosierdzia,
przyjmowania jakiś ról społecznych? Jaki jest sens zachowania i kultywowania
czynności związanych z zachowaniem pamięci o czymś, czy o kimś? Pamięci
odwołującej się do przeszłości, ale interpretowanej z poziomu teraźniejszości? Przywołującej
poprzez zestaw przedmiotów także miejsca symboliczne? „Człowiek przyjmując ciało utracił
częściowo wiedzę, którą posiadał, ale może ją ponownie posiąść, przypomnieć
sobie to, co wcześniej zapomniał. Uczenie jest zatem przypominaniem, anamnezą”
– filozofował w „Fedonie” Platon. Natomiast św. Augustyn wspomina o pamięci „z
perspektywy powrotu do tego, co minione, co bezpowrotnie zostało w przeszłości”.
Być może prace Hasiora to
tylko zakurzone, dotknięte zębem czasu dziwne przedmioty, które nie mają mocy
dokonania transferu jakichkolwiek idei – a tzw. dzieła sztuki, to jak dowodził
(co prawda w kontekście literatury) Roman Ingarden – tylko maszyny do produkowania interpretacji. A być może to
jak podpowiada Husserl droga do „uprzytomnienia sobie tego, co ma nadejść w
oparciu o to, co spostrzegane?”. To jest ta deklarowana „aktualność?
„Na artystyczny idiom kultury przez całe wieki
składały się kult mistrzowskiego warsztatu, twórcza praca nadając bezkształtnej
i opornej materii celową formę […]” – pisze w „Historii antykultury” (2018)
historyk sztuki, pisarz i publicysta Krzysztof Karoń.
Artystyczna refleksja Rauschenberga
i Warhola doprowadziła do tego, że wielu uwierzyło, że artystą może być
„każdy”. Do „Świątyń sztuki” jak kiedyś nazywano muzea zaczęły trafiać
„dzieła”, nie zadające pytań filozoficznych odbiorcom, ale twory pożyteczne w
propagowaniu określonych narracji poprawnościowo-politycznych koniecznych do
utrwalania dominacji globalnych elit. Na szczęście Hasior - chociaż odwoływał
się do dadaizmu, to jednak nie do nawiązującej do tego nurtu lettryzmu, czyli
poetyki bełkotu - to jest nie „każdy”, to nadal jest „ktoś”.
Uniknął raf poetyk
biologizmu (popularnego w jego czasach) opartego na odruchu - jak pisze Karoń –
„nie wymagającym żadnych kwalifikacji artystycznych”, czy estetyki chaosu nawiązującej
ideowo do „I Ching” (chińska „Księgi przemian”).
Kim zatem jest dziś Hasior? Tym, który przechował jednak dawny
paradygmat? Jednak konserwatystą?
Krzysztof Sowiński
PS. Szczegóły dotyczące
zwiedzania wystawy można znaleźć na stronie mnki.pl
Ludzie-podludzie, elitarni-nieelitarni
Od dawna obserwuję, że wielu
ze współczesnej młodzieży tak o poglądach tzw. prawicowych, jak lewicowych, w
swoim światopoglądzie – co mnie nie raz zdumiewało – skłania się do refleksji,
a w zasadzie do wyjętych z kontekstu fragmentów z dzieł filozofa końca XIX
wieku Friedricha Wilhelma Nietzschego. Myśliciela znanego z radykalnej krytyki cywilizacji
łacińskiej, która owszem ma swoje minusy, ale ostatecznie wyprodukowała Prawa
Człowieka – coś unikatowego w skali całego świata.
„Nic nie jest prawdziwe.
Wszystko jest dozwolone” – powiedział niegdyś
Nietzsche („To rzekł Zaratustra”), a dziś za nim mówi to samo, aż tak liczne
grono młodych. Nowe „postępowe” pokolenia, które zaczynając od idei ratowania
świata – zapobiegania jakoby zbliżającej się globalnej katastrofie klimatycznej
spowodowanej niby dotychczasową działalnością ludzi, i walki o prawa tzw.
wykluczonych, ostatecznie na koniec wybierają stary i wydawałoby się
skompromitowany na wieki darwinizm społeczny. W rezultacie świat wypełnia się
coraz większa liczba konformistycznych cwaniaków ubranych tak w uniformy w tym
te korporacyjne, jak i te hipsterskie.
Tu zdumiewający zwrot
światopoglądowy od idei opartych na empatii, ku pochwale „woli mocy”, ku
wykreowanemu przez Nietzschego nadczłowiekowi. A ten „nad” ma przecież obowiązek
życia i działania nie oglądając się na zasady obowiązujące w świecie człowieka
„średniego”, a zwłaszcza nie krępując się tradycyjnymi zasadami moralnymi.
Przypomnijmy - ten filozof za nadludzi np.
uważał Aleksandra Wielkiego, cesarza Fryderyka II, Cezara Borgię, czy
Napoleona – ludzi skutecznych m.in. w
mordowaniu swojego gatunku.
Pewnie gdyby Nietzsche dziś
żył za takich uznałby Billa Gatesa, czy Klausa Szwaba, widocznego publicznie lidera
toczących się właśnie gwałtownych i brutalnych przemian (sanitaryzm), których w
świecie tzw. Zachodu ofiarą padają właśnie Prawa Człowieka. Przemian znanych
chociażby u nas pod hasłem Nowego ładu.
To właśnie Klaus Szwab dziś
mówi o dwóch klasach ludzi - potrzebnych elitarnych i całej masie pozostałych zbytecznych
„nieelitarnych” np. seniorów, czy ludzi trwale pozbawionych pracy i godnego
wynagrodzenia. To ten ideolog uważa, że ci ostatni powinni mieć tylko minimum
środków do życia (w zasadzie w ogóle nie powinni produkować „śladu węglowego”),
a ich prawa nie powinny być takie same jak ludzi elitarnych. Także wartość
życia tych wybranych jest mniejsza niż tych uprzywilejowanych. Oczywiście
siebie mimo, że dożył już sędziwego wieku Szwab widzi w grupie beneficjentów
przeznaczonych do trwania w dobrobycie.
W moich rozważaniach na
temat młodzieży przychodzi mi na szczęście w sukurs współczesny filozof Adam
Wielomski, z właśnie świeżo wydaną publikacją zatytułowaną „Zabójcy Zachodu. Prawica i lewica
nietzscheańsko-heideggerystyczna”.
Nietzsche
zajmował się m.in. analizą języka w rozprawie „O prawdzie i kłamstwie w
pozamoralnym sensie”. Pointą tych refleksji była opinia, że nie ma żadnej
prawdy o świecie, „a co najwyżej prawda o języku”. Zatem według Nietzschego
„fakty nie istnieją, jedynie interpretacje”. Ten sam pogląd podzielał i
kontynuował na ten temat rozważania w swoich pracach także Martin Heidegger,
niemiecki filozof z XX wieku. Przypomnijmy, że m.in. ten myśliciel aktywnie wspierał ruch narodowosocjalistyczny
(„Widać z dnia na dzień, na jak wielkiego męża stanu wyrasta Hitler”- pisał).
I z tego powodu, w rezultacie programu
denazyfikacji zabroniono mu prawa do nauczania do 1951 roku. W tekście „O
istocie prawdy” Heidegger mówi m.in. że „w życiu napotykamy rozmaite prawdy”. Wspomnijmy,
że według tradycyjnej koncepcji prawdy ta jest jedna, tylko bywają różne drogi
docierania do takiej.
Według Wielomskiego właśnie
doświadczamy gwałtownego i mającego zatrważające konsekwencje dla miliardów
ludzi sporu o pojęcie prawdy. Jedni uważają, że nie ma czegoś takiego jak obiektywna
prawda, inni upierają się, że taka nadal istnieje. W opisie do najnowszej
propozycji Wielomskiego czytamy: „Fryderyk Nietzsche i Martin Heidegger – to dwaj
niemieccy filozofowie, którzy uznali, że człowiek był najszczęśliwszy, gdy
wierzył w mity. Narodziny greckiej filozofii, która szukała obiektywnej i
odkrywanej rozumem prawdy, uznali za największą tragedię w historii ludzkości.
Budowana przez ostatnie 2500 lat cywilizacja Zachodu została przez nich
oskarżona o zniszczenie „autentyczności”, wyrażanej przez uczucia, instynkty i
bezpośredni kontakt z naturą. Program „uwolnienia” człowieka z krępującej go
cywilizacji przeprowadzili naziści (tytułowa prawica
nietzscheańsko-heideggerystyczna). I wbrew propagowanym tezom, ta sama agenda
leży u podstaw postmodernizmu (lewica nietzscheańsko-heideggerystyczna)”, a nie
jak się powszechnie uważa – że tym źródłem jest neomarksizm. „Podczas gdy nazizm głosił ideę powrotu do
mitów etnicznych, postmoderniści głoszą, że każdy ma swoją własną „prawdę”,
czyli po prostu swój prywatny mit” – wyjaśnia Wielomski. W swojej książce
przekonująco konstatuje, że jeśli nie ma obiektywnej prawdy, to pozostają nam
tylko mity. A wówczas wygrywa ta grupa, który ma większą moc narzucania swojego
mitu innym i realizowania w ten sposób swoich egoistycznych celów. A wtedy nie
ma znajdziemy żadnej podstawy do np. przestrzegania Praw Człowieka, wtedy
ludzie „elitarni” mogą dowolnie kształtować wbrew nam naszą rzeczywistość. A tę
możliwą znamy już z przeszłości - miała oblicze
ofiar niemieckich obozów zagłady, którym odmówiono właśnie człowieczeństwa. A warto
wspomnieć, że dziś inżynierowie społeczni dzięki rozwojowi technologii mają o
wiele więcej niezwykle skutecznych narzędzi i metod, żeby rozwiązać ostatecznie
i bez szczególnego sprzeciwu społecznego kwestię istot „nieelitarnych”.
„Zabójcy Zachodu Prawica
i lewica nietzscheańsko-heideggerystyczna” – to lektura obowiązkowa dla
każdego, kto chce zrozumieć dziejące się wokół nas wydarzenia, z konfliktem
rosyjsko-ukraińskim włącznie, przy okazji którego aktualni przywódcy PiS udają,
że są partią samosterowalną i „prawicową”. A przy okazji warto się zastanowić,
czy nie są czasem tylko usłużną wobec tych globalistów, którzy mają moc
narzucania swojego mitu - lewicą nietzscheańsko-heideggerystyczną z odrobiną patriotycznej
retoryki.
Krzysztof Sowiński
Klasztor i kobieta i.... ngo
To
książka, której Państwo zapewne nigdy nie przeczytacie. Macie nikłe szanse
wziąć ją w swoje ręce. Jest unikatowa (pierwsze wydanie). Mowa o „Klasztorze i
kobiecie” publikacji z 1929 roku autorstwa Stanisława Wasylewskiego.
Dlaczego
po nią sięgnąłem? Po pierwsze – bo jest napisana pięknym polskim językiem. Po
drugie – bo może być jednym z przyczynków do snucia narracji o feminizmie, po
trzecie – bo wiele cech dawniejszych Polaków opisanych przez Wasylewskiego,
możemy obserwować i dziś.
Najpierw
o języku. To rzecz pisana lekkim, archaizującym językiem, można ją jednak
uważać za traktat historyczny, odwołuje się bowiem do obszernej bibliografii.
Ponadto zawiera 9 drzeworytów i 8 inicjałów artysty Władysława Skoczylasa,
grafika (wybitnego drzeworytnika), malarza, a także pedagoga działającego w
Warszawie w latach dwudziestych XX wieku. Te grafiki są plastyczną
egzemplifikacją wątków poruszanych w tekście traktatu.
Głównym
tematem publikacji jest los kobiet, które trafiły do klasztoru. „Dopiero za
trzy wieki pobije król Jagiełło Krzyżaki pod Grunwaldem. Jeszcze nie masz wcale
na świecie Warszawy. Gdańsk jest mizerną osiedlą rybaków […]” – pisze, a raczej
wiedzie swą gawędę Wasylewski o prapoczątkach zjawiska. Wspomina także, o losie
kobiety przed przyjęciem przez Polskę chrześcijaństwa. Wbrew panującym mitom,
nie był zbyt ciekawy. Właśnie teraz wbrew prawdzie historycznej coraz bardziej
popularne są narracje o tym, że człowiek w tym kobieta, najbardziej byli
szczęśliwi właśnie w warunkach jakie
panowały np. w Polsce przed czasem panowania Mieszka I.
Właśnie
przyjechał do Polski Juwal Noach Harari (główny ideolog globalisty serwującego
nam pod pozorem pandemii sanitaryzm, prowadzący ku komunizmowi cyfrowemu,
Klausa Szwaba) – izraelski historyk i profesor na Wydziale Historii
Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie, autor wykreowanych przez main stream bestsellerów
„Sapiens: od zwierząt do bogów”, „Homo deus: krótka historia jutra” i „21
lekcji na XXI wiek”. To jego właśnie z nabożną czcią przywitał sam Mateusz
Morawiecki, premier na co dzień uchodzący za prawicowca i konserwatystę. A jako
taki powinien zdystansować się od izraelskiego ideologa, który m.in. uważa, że
człowiek nie jest już tajemniczą istotą, obdarzoną m.in. wolną wolą tylko
zwierzęciem, które „można hakować”… Ba nawet trzeba. A rządzić takimi powinna
wąska grupa ludzi – o statusie homo deus (oczywiście to m.in. on należy do tej
grupy). W istocie mamy tutaj do czynienia ze znanymi nam z przeszłości opresyjnymi ideologiami –
darwinizmem społecznym, maltuzjanizmem, rasizmem, eugeniką, ale podanymi teraz
w nowym „postępowym”, „cyfrowym” opakowaniu. To właśnie Harrari m.in. uważa, że
człowiek był najszczęśliwszym, kiedy żył w stanie pierwotnym i ten ideolog
proponuje w jakiejś formie powrót do tego stanu zalecając m.in.
deindustralizację, zaniechanie tradycyjnej etyki (chrześcijańskiej), logiki
(greckiej) i prawa (pochodzenia rzymskiego). Czyli filarów cywilizacji
łacińskiej, która wygenerowała m.in. coś takiego jak prawa człowieka.
A
jaki był los kobiet na naszym terenie w epoce przedchrześcijańskiej? „W kolebce
już ją kupował [ktoś] lub z kolebki porywał i wienił, czyli brał we wiano, by
potem hodować ze zwierzęciem pospołu na niewiastę dla siebie, czy syna […]” –
wyjaśnia autor „Klasztoru”. Mówił także, że musiało minąć wiele lat zanim po
przyjęciu chrześcijaństwa zaniechano procederu handlu kobietami. „Nie wywiodło
to kobiety z niewoli, wprowadziło raczej do nowej” – pisze. Z ręki
mężczyzny-wojownika, kobieta często też trafiała (tak pozbywali się często
„nadmiaru” córek rodzice) w ręce mężczyzny opata. „Zaszyli ją w kaftan owczej
wełny. […] Miała odtąd pełnić najtwardszą posługę. […] I najpokorniej słuchać”
– poetycko, ale dosadnie referuje Wasylewski.
Zakonnice były poddawane przemocy, często bite do krwi, bo uważano, że
„ciało kobiety jest osiołkiem duszy i mieszkaniem szatana”. […] „Bo nie raz
bywało tak, że niejednego z ojców świętobliwych nagle zła siła porwie i mimo
chęci niesie aż prościutko w panieńskie dormitarze, gdzie go potem do
niektórych grzechów śmiertelnych przymusza”.
Nota
bene autor publikacji wywodzi, że słowo kobieta pochodzi od „kobi”, czyli
wróżenia.
Z
czasem klasztory zmieniały się i stały się także miejscem ucieczki kobiet, jak
wylicza historyk: „Z łożnic małżeńskich i z pod rodzicowej przemocy, od
kołowrotów rozpusty […]”. A oddanie córki do klasztoru, było dla szlachty
okazją do podniesienia familijnego prestiżu.
W
czasie różnych burz dziejowych, których w minionych wiekach było aż nadmiar,
takich jak np. wojny niestety klasztory były niszczone, a zakonnice często
gwałcone i mordowane.
Rosła
ich rola, nie tylko wykonywały proste prace jak pranie, gotowanie, zajmowały
się zwierzętami hodowlanymi i pracami rolniczymi, ale te zdolniejsze były także
wykorzystywane do przepisywania ksiąg, tworzenia pięknych ornamentów. Poza tym
sprawowały ważną rolę społeczną, jak przytacza Wasylewski „Kobieta jest furtką
przez którą piekło w duszę człowieka trafia, zaś zakonnica dziewica boża, to
zatyczka, która furtkę podpiera”. Niektóre tak się poświęcały, że latami
mieszkały w domkach pustelniczych (XIII wiek) . „Przez te otwory siostra
służebna wstawia pokutnicom co rano jadło liche, pokutne […]”.
Obwiązywały
je surowe zasady. Miały min. „w sobie mieć” m.in. „ciężkość postawy ciała (!),
stałość i mocność w uczynkach, czy rozpusty się warowanie”.
Mamy
także przekazy, że kiedy w Prusach zapanował protestantyzm, tam wiele sióstr
m.in. w Gdańsku, nie chciało wrócić do świeckiego życia. Były tego też i
prozaiczne przyczyny – w klasztorach miały co jeść, miały swoje bezpieczne
schronienie.
Do
dziś wśród nas są siostry zakonne, np. w regionie Świętokrzyskiem, mamy
kilkanaście różnych zgromadzeń. Co robią? Prowadzą szkoły, przedszkola,
noclegownie, domy opieki tak dla dzieci, jak i dorosłych, pracują w hospicjach.
Są m.in. nauczycielkami, psychologami, pielęgniarkami i etc.
Wasylewski,
co istotne, opisuje także lata reformacji w Polsce, pisze: „Jakiś dziwny, z
tajemniczych źródlisk jął obejmować Polskę i roziskrzał temperamenty. Niczem
piwem dubeltowem, upił się szlachcic reformacją. […] Chadzały skroś
Rzeczypospolitej persony przedtem nieznane”.
„Przez
dzień nieomal, tak nagle, dokonała się wielka przemiana w naturze Polaka XVI-go
wieku” – dodaje. […] Zaczęły się swary i pogwarki, a wreszcie bijatyki po
dworach i sejmikach, o to, komu dać kreskę, Chrystusowi Panu, czy staremu Bogu
Ojcu?”.
Czyż
te czasy nie przypominają współczesnych sporów Polaków? Czy nie są świadectwem
działalności wówczas pierwszych w Polsce organizacji typu „ngo”, których celem
było i wówczas realizacja odwiecznego
devide et impera, zasady wzniecania wewnętrznych konfliktów wśród swoich
wrogów? „Musimy podzielić Polskę na tak wiele różnych grup etnicznych, na wiele
części i podzielonych grup jak to jest tylko możliwe” – zalecał Heinrich
Himmler w swoim ściśle tajnym memorandum („Traktowanie Obcych rasowo na
wschodzie”, 1940) i nie robił tego z troski o Polaków.
Jeśli
przyjrzymy się uważnie naszej rzeczywistości spostrzeżemy, że dzielenie to
nadal skuteczna i niezaniechana metoda walki. Niestety.
Krzysztof
Sowiński
PS.
Egzemplarz książki pochodzi ze zbiorów Muzeum Narodowego w Kielcach.
czwartek, 30 czerwca 2022
Śpieszcie się
Śpieszcie
się obejrzeć tę wystawę bez masek na twarzach, bez dystansu „społecznego”. (Ten
zwrot to jeden z większych absurdów nowomowy propagandowej, bo społem, znaczy
tyle co „razem”).
Mamy
bowiem przerwę od bezobjawowej pandemii do września. Wtedy bowiem wrócą
odwieczne sezonowe infekcje i minister „zdrowia” ogłosi „nową falę kowida” i
będzie kontynuował zaciskanie pętli sanitaryzmu, nowego totalitaryzmu 21 wieku.
Gorliwie pomogą mu, tak jak bywało to dotychczas, także wszyscy urzędnicy.
Tymczasem
zachęcam do obejrzenia dopiero co otwartej w Muzeum Narodowym w Kielcach
wystawy zatytułowanej „Kobieta w czasach Wazów”.
Jako
muzealnik wiem, że każda wystawa swoje istnienie zawdzięcza pracy wielu osób i
poprzedzona jest nawet kilkuletnimi przygotowaniami. Ale także ma – odwołując
się do pojmowania społeczeństwa jako organizmu, co postulowali najwcześniej już
Platon i Arystoteles – swój mózg. Tym jest znana mi osobiście (rzadki to już przypadek
erudytki i kobiety rozumnej) doktor Magdalena Śniegulska-Gomuła. Jest kuratorką
wystawy i autorką niezwykle wciągającej czytelnika publikacji, (czytałem jej
słowa przez wiele godzin jak świetną powieść), towarzyszącej wystawie i wydanej
pod tym samym tytułem. Opisuje – i trzeba
powiedzieć, że robi to bardzo rzetelnie unikając poprawności politycznej –
sięgając do źródeł, kondycję kobiet w minionych wiekach w Polsce: głównie
szlachcianek, przedstawicielek arystokracji, wspomina także o losie mieszczek,
a także… sióstr zakonnych. Na wystawie
odnajdziemy m.in. portret zakonnicy Magdaleny Mortęskiej, autorki „Medytacji o
Męce Pańskiej”, która miała uczennice: Katarzyny Załuską i Skorupską, także
Teofilę Szklińską – a te według badaczy „tworzą pierwszą wyłącznie kobiecą
polską zakonną szkołę literacką”. Autorka „Kobiety w czasach Wazów” wspomina
także o pierwszych w Polsce uczonych kobietach takich jak np. Maria Cunitz, czy
Elżbieta Heweliusz. Jaką rolę odegrały w nauce? Szczegóły znajdziemy właśnie w
tekście dr Śniegulskiej-Gomuły. Przypomnimy sobie także o mrocznych czasach
polowania na czarownice. Autorka publikacji mówi jednak uczciwie, że ten
proceder „spotykało się [w naszej części Europy] w Prusach Królewskich,
zamieszkałych w większym procencie przez ludność niemieckojęzyczną”. Warto
wspomnieć, że w 1639 roku w Polsce pojawiła się praca „Czarownica powołana”,
której autor („najprawdopodobniej Wojciech Regulus”), ostro potępia praktyki
związane z polowaniem na czarownice.
Jak
wiemy z historii Dynastia Wazów (trwająca nota bene tylko 81 lat) nawiązywała
do „wielowiekowych tradycji jagiellońskich”. Dlatego kuratorka wystawy szukając
klucza do swojej propozycji otwarła tę
portretami Jagielonek – Katarzyny i Anny. Warto wiedzieć, że o rękę tej
pierwszej ubiegał się m.in. jeden z kluczowych dla Rosji władców Iwan IV
Groźny. Odmówiono mu obawiając się, że po „bezpotomnej śmierci Zygmunta Augusta” („Kobieta w czasach
Wazów”) Iwan będzie rościł sobie prawo do tytułu króla Polski.
Bogate
życie Katarzyny mogłoby, gdyby się ktoś o to postarał, stać się źródłem nie
jednej pasjonującej opowieści, przedsmak tego daje kuratorka. Obok tego obrazu
możemy zobaczyć jeszcze kilkadziesiąt innych portretów, a także inne eksponaty
egzemplifikujące omawianą epokę.
Chciałem jeszcze poruszyć jeszcze jeden temat.
A w zasadzie sprowokować Państwa do refleksji – czy w dobie postulowanej cyfryzacji,
zachęcania, a w zasadzie zmuszania pod wieloma pretekstami, profesjonalnego
produkowania opinii, które wielu z nas przyjmuje w swojej naiwności jako swoje
własne, przenoszenie normalnego życia w świat wirtualny – w tym także do
wirtualnego zwiedzania muzeów, jeszcze ma sens obcowanie z rzeczywistym
eksponatem? Walter Benjamin jako
pierwszy w eseju „Dzieło sztuki w czasach technologii reprodukcji (1939),
analizował skutki masowego kopiowania i rozpowszechniania dzieł sztuki. Miał
wówczas na myśli fotografię, film, płytę gramofonową. Dziś tych możliwości jest
już więcej i są o wiele doskonalsze. Jacek Dukaj, pisarz i filozof - w
publikacji „Po piśmie” (2019) twierdzi, że dziś „[…] nie istnieje już taka
sztuka, której nie można scyfryzować. Która nie jest informacją. Nieskończenie
kopiowalną, modyfikowalną, rozpowszechnialną”. Według niego nie ma zatem różnicy
w doświadczaniu między realnym dziełem także malarskim rzeczywistym, a jego
cyfrową reprezentacją (oczywiście na najwyższym możliwym poziomie
technologicznym). Jako osoba zajmująca się na co dzień digitalizacją także
dzieł sztuki mam spore wątpliwości, co do refleksji wspomnianego filozofa. Zachęcam
jednak do odwiedzenia, (tę czynność Dukaj nazywa „obudowaniem” samego
doświadczenia obcowania z dziełem sztuki „szeregiem warunków niekoniecznych”),
wystawy i wyrobienia sobie własnej opinii. Być może rzeczywiście już nie ma
sensu kontynuowania tradycji kłopotliwego i kosztownego gromadzenia i
wypożyczania od innych muzeów dzieł sztuki, po to by je następnie pokazać w
konkretnym miejscu i czasie. Może wystarczy już tylko wirtualny spacerek po
muzeach?
Czy
zatem da się dokonać bezpośredniego scyfryzowanego transferu przeżyć związanego
ze sztukami plastycznymi, takimi jak m.in. obraz?
„To,
co napiszemy o jakimś wydarzeniu albo o jakiejś osobie, jest jawną
interpretacją, podobnie jak interpretacją stają się ręcznie wykonane podobizny
w formie malowideł czy rysunków. Tymczasem obrazy fotograficzne wyglądają nie
tyle jak taką interpretację, ile na fragmenty świata, miniatury rzeczywistości
, które kążdy może wykonać lub nabyć” – pisała Susan Sontag w tekście „O
fotografii” (polskie wydanie 2009). Zastanawiam się czy rzeczywiście miała
rację, i czy portrety pań na wystawie pt. „Kobieta w czasach Wazów” – nie
pokazują nam czasem mimo obecności konwencji plastycznych „miniatur minionej
rzeczywistości”, którą odnosimy do tej naszej? I czy nie właśnie m.in. i
dlatego chodzimy do muzeów?
Tak
nota bene w epoce w której postulujemy, że płeć jest konstruktem społecznym, w
tytule wystawy pojawia się jednak pojęcie „kobieta”. Judith Butler, jedna z prekursorek
studies gender i jej praca „Uwikłani w płeć” (1990) – ponosi po raz kolejny
spektakularną klęskę.
Krzysztof
Sowiński
środa, 25 maja 2022
Boże chroń przed… urzędnikami…
Kwiecień 2022
Ta
sytuacja od dawna jest przekroczyła granice groteski. Urzędnicy, także od
kultury, których jedynym sensem istnienia jest służebna rola wobec twórców, za
co są ponadprzeciętnie wynagradzani z naszych podatków, zachowują się jak
udzielni władcy. Nie wiem jak na to pozwoliliśmy? Jak do tego doszło? M.in. potrafią
wepchnąć się na każdy „afisz”, kosztem wykonawców i wymusić niezasłużone dla siebie
oklaski, zwłaszcza przed wyborami, przy okazji odświeżając swój tzw. wizerunek.
Bo
– niestety – to od ich woli zależy czy np. jakaś prężnie działająca instytucja
kultury, do której rozwoju przeważnie żaden urzędnik nie przyłożył nawet małego
palca, nie mówiąc o ręce (w najlepszym razie nie przeszkadzał w działaniach),
nadal będzie istniała i w jakiej kwocie będzie finansowana.
Rzadko
bywam na bankietach po premierach, ale tym razem zostałem, żeby usłyszeć jak
bardzo cieszą się młodzi choreografowie, którym zaufali dyrektorzy Kieleckiego
Teatru Tańca i pozwolili samodzielnie popracować nad „Dyptykiem Biblijnym”.
Przypomnijmy – na tę propozycję składają się dwa spektakle: „Sodoma i Gomora”
oraz „Kain i Abel”. Do pierwszego spektaklu choreografię stworzył Kamil
Zdańkowski (także tancerz KTT). Lota fantastycznie wytańczył Aleksander
Staniszewski, żonę Lota – Alicja Horwath-Maksymow. Aż dziw, że świecie w którym relatywizuje się
pojęcia zła i dobra, młodzi twórcy chcieli zmierzyć ze starotestamentową,
„niemodną” teraz, opowieścią o Sodomie i Gomorze – i udanie zinterpretowali ją
językiem tańca. Podobnie było z „Kainem i Ablem”. Choreografię do tej
propozycji zaproponował Aleksander Staniszewski, także debiutant w tej roli, i również
tancerz KTT. Kaina kreował – Mateusz Wróblewski, a równie udanie Abla – Dawid
Pieróg. W końcu można było pozachwycać się wieloplanowymi, ciekawymi układami
tanecznymi, sprawnością tancerzy, wybaczyć im drobne potknięcia – a wszystko to
bez tych obrzydliwych, pomyślanych jako narzędzie tresury społecznej „maseczek”
na twarzach. Także normalnie siedzieć na widowni nie zachowując równie
absurdalnego z punktu widzenia prawdziwej nauki – tzw. dystansu. Chociaż przyznam, że kilka ofiar
propagandy kowidowej nie zmieniło swoich zwyczajów i nadal straszyło „maseczkami”.
Ale
to nie młodzi debiutanci przemówili po premierze jako pierwsi! Zebranych swoimi
przydługimi i mało interesującymi opowieściami najpierw uraczyło dwóch kieleckich
urzędników, marnując czyiś czas i spijając nieprzysługującą im „śmietanę”. Słowem
byli niczym to przysłowiowe g…, które przykleiło się do okrętu i krzyczało
płyniemy. Po ponad 30 minutach tych urzędniczych opowieści miałem już dość i
opuściłem bankiet nie wysłuchawszy młodych artystów i nie gratulując im, co
zamierzałem uczynić.
Pokażmy
urzędników w szerszej perspektywie. To trzecie ramię trójkąta przemocy, którą dziś
przy użyciu tradycyjnej pałki, ale cyfrowych kajdan i więzień stosują wobec nas
globaliści. O urzędnikach przed laty wspominał wybitny filozof analityczny,
nieodżałowany śp. prof. Bogusław Wolniewicz. Wyjaśniał nam jak działa ten
trójkąt. Pierwsze i najważniejsze ramię stanowią tzw. globaliści działający zza
kulis. Drugie to ideolodzy – teraz nimi są tzw. lewicowcy wysokiej klasy specjaliści
od… przejmowania władzy w imieniu garstki sponsorów, produkujący i
terroryzujący pozostałych opowieściami o „wykluczeniu”, za które oczywiście słono
sobie każą płacić. Ta lewica ma wspólną z dawną ekonomiczną lewicą, tylko…
nazwę. Teraz głosem tej ideologii jest m.in. Yuval Noah Harari (narzędzie
Klausa Szwaba). Ten „myśliciel”, który nagle jak za dotknięciem main streamowej
różdżki stał się „wpływowym”, i tłumaczy nam maluczkim, że człowiek to już nie jest
tajemniczą istotą, którą pokolenia naszych przodków, przy pomocy także takich
archetypicznych opowieści jak ta o Sodomie i Gomorze i o Kainie i Ablu, próbowali
opisać, ale tylko maszyna biologiczna, popędliwe zwierzę. Zwierzę za które światowe
elity muszą podejmować decyzje także te „niepopulistyczne”, czyli odebrać mu
pod byle pretekstem np. bezobjawowej pandemii, Prawa Człowieka, w tym prawo do
własnego ciała, a pod hasłem inflacji „wywołanej przez Putina” zagrabić ciułaną
przez większość ludzi latami własność. Harrari widzi w nas stado – a jak tak
jest, to stado można przecież znakować, modyfikować, redukować niepotrzebne już
do pracy i „właściwej” reprodukcji osobniki, a nawet „oporne” wobec „postępu”
całe podgatunki, wyszczepiać, a także „lockdownować”. A także „hakować”.
Trzecim
ramieniem, które te ludobójcze utopie i absurdy wdraża są właśnie urzędnicy.
Narzekaliśmy
za komuny na ich liczbę. Zobaczmy jak po 1989 roku rozmnożyli się także i w
Polsce, mimo np. opowieści, że „komputery” zredukują ich liczbę! A ileż przez
te lata namnożyło się opresyjnych wymierzonych w nas przepisów! I nie chodzi mi
tylko o urzędników władz centralnych. Zobaczmy jak rozrosła się władza i ta
miejska! Czasami odnosimy wrażenie, że rajcy tworzą państwo w państwie. Prowadzą
nawet niezależną od centrali politykę zagraniczną! W tym m.in. migracyjną w
opozycji do m.in. Konstytucji! Przypomnijmy sobie jak żarliwie ta grupa wypełniała
opresyjne, niezgodne z prawem i ustawą zasadniczą narzucone nam przepisy
wprowadzające sanitaryzm, nową formę totalitaryzmu. Jak prezydenci miast legitymizowali
te absurdy – m.in. sami nosząc publicznie wbrew literze nauki maski
„przeciwwirusowe”, jak natychmiast zamknęli przed nami urzędy. Nie miejmy
iluzji urzędnicy – to najwierniejszy elektorat na który partie aktualnie
naznaczone do rządzenia przez globalistów w konkretnym kraju, mogą zawsze
liczyć. Cechuje tę klasę bowiem w tym zmiennym świecie zawsze element stały – antyludzki oportunizm.
Urzędnicy
miejscy jak zechcą mogą zrobić w zasadzie wszystko – choćby zabierać nam
mieszkańcom kawałek po kawałku wspólne dobro, np. odwieczny i lubiany teren
rekreacyjny. Tak się dzieje i w Kielcach przy miejskim zalewie, czy za osiedlem
Świętokrzyskie. Mogą wydawać społeczne pieniądze na „rewitalizację”, czyli mogą
najpierw wyciąć w określonym miejscu drzewa, by za parę lat upomnieć się, np. na
fali „zielonej propagandy”, o takich obecność, niepomni, że drzewa jednak te
swoje dobrych kilka lat muszą rosnąć. Mogą zaproponować ławki pomalowane w kolorowe
paski i dać im status sacrum, czy zbudować mało skutecznie chroniące przed
warunkami atmosferycznymi przystanki, a każdy z tych „projektów” jest o dziwo prawie
niezmiennie w cenie „złota”. Wydać krocie na budowę miejskich wypożyczalni
rowerów, mimo, że są dowody na to, że tradycyjne „rowery” przegrały w miastach z
„elektrycznymi hulajnogami”. Urzędnicy mogą też ustalić reguły konkursów np. na
stanowisko dyrektora placówki kultury, a potem unieważnić wyniki łamiąc po
drodze własne zasady. A jak się urzędnikowi zachce, to może najpierw
unieważnić, potem poczekać i znowu uznać wyniki konkursu, nie tłumacząc się
przed nikim ze swoich decyzji (ostatnio tak było z konkursem na szefa BWA w
Kielcach. O „konkursach” w naszym mieście napiszę szerzej innym razem).
I
na koniec, ja też mam swoją prywatną utopię – marzę, żeby maksymalnie
ograniczyć władzę urzędników. Maksymalnie. Wykorzystując m.in. w tym celu zdobycze
cyfryzacji. Np. chciałbym mieć możliwość odbierania, jako mieszkaniec miasta swojego
głosu urzędnikowi. Jeśli ten przekroczy pewną liczbę odebranych, to powinien
pożegnać się z urzędem, bez względu na to, kiedy mija jego kadencja, zanim
narobi jeszcze więcej często nieodwracalnych szkód. Jeśli pojawi się jakaś
formacja, która zaproponuje realizację takiego projektu, zagłosuję na nią obydwiema dłońmi.
Krzysztof
Sowiński
piątek, 15 kwietnia 2022
Gołębica
środa, 23 marca 2022
Kołacze się duch Goebbelsa
„Nie ma czegoś
takiego jak posłuszeństwo
w sprawach
moralnych i politycznych”.
Hannah Arendt
Niedawno filharmonia w
Kielcach, za przykładem kilku instytucji kultury w Polsce ogłosiła, że nie
będzie grać utworów rosyjskich kompozytorów. Patrzeć tylko jak jakieś
kierownictwo znaczącej w regionie biblioteki zacznie publicznie palić książki:
Dostojewskiego, Tołstoja, Bułhakowa, czy Sołżenicyna, a uniwersytety likwidować
wydziały rusycystyki.
Jak widać nasza cywilizacja
personalistyczna znowu przegrywa z kolektywistycznymi (nota bene „Putin” także
reprezentuje kolektywistyczną). I w rezultacie te drugie wprowadzają obcą nam,
sprzeczną z Prawami człowieka - odpowiedzialność zbiorową.
Żeby kogoś potraktować „nie
po ludzku”, większość z nas musi najpierw tego kogoś odczłowieczyć, sprowadzić
przynajmniej do roli gospodarskiego zwierzęcia (np. nazwać „bydłem”, albo przynajmniej
„antyszczepionkowcem”), w najgorszym - przedmiotu. Później tempo przemocy wobec
„wroga” może już bez problemu nabrać „przemysłowego” rozmachu. Pisała o tym
dziś już w archetypicznym „Eichmannie w Jerozolimie: rzeczy o banalności zła”
(1963) żydowska filozofka Hannah Arendt. Wydaje się jednak że na próżno. Ci bowiem
co czytali nie wyciągnęli z tej lektury wniosków, albo nie chcieli wyciągnąć, a
ci co nie czytali dają się wciągać w powtórkę z historii.
Ustalmy jeszcze jedno - o
wojnach decydują światowe elity, a nie przysłowiowi „Janusze” z konkurujących ze
sobą stron. „A na wojnie świszczą kule,/ Lud się wali jako snopy,/ A
najdzielniej biją króle,/ A najgęściej giną chłopy” – zauważyła już w 1885 roku
Maria Konopnicka. Beneficjentami i tej niewątpliwie będą współcześni „króle”
czyli - globalne elity.
Nie oszukujmy się – TA,
to to tzw. wojna hybrydowa, w której m.in. „lenników” napuszcza się na wielkiego
konkurenta. Ledwo i my parę dni temu wy-MiG-aliśmy się (na jak długo?) z losu przypisanego
Ukrainie. Przypomnijmy - administracje UK i USA namawiały „nas” do przekazania
stronie ukraińskiej dziewięciu wojskowych odrzutowców, same zaś nie chciały
tego zrobić żeby się nie narazić na odwet… „Putina”!
Zorkiestrowane media
właśnie rysują obraz świata porządku prawnego i „demokracji”, walczącego z
rosyjskim imperium „zła”. Nagle z dnia na dzień przywódca państwa oligarchicznego,
o czym nie raz mówiły massmedia, stał się demokratą. A przywódca Rosji przestał
być człowiekiem „dialogu” i teraz stał się „chorym psychicznie”. Zaś
skompromitowane do dna WHO, w cieniu toczącej się wojny, na bazie
prognozowanych kolejnych „pandemii” kontynuujące tworzenie globalnego rządu, nadal
niezmiennie produkujące cyfrowe-kajdany paszportów „kowidowych”, uzurpujące
sobie prawo do decydowania o naszym zdrowiu i życiu, w tym jego długości - znowu
jest godną zaufania instytucją reprezentującą świat „demokracji” i „wolności”. A
rząd w Polsce, który wdrażał łamiący Konstytucję sanitaryzm, ten totalitaryzm
XXI wieku… tylko zyskał na popularności! Czy czasem „Putin” nie spadł im jak z
nieba?
Teraz te same media,
które już dwa lata wbijają nam goebbelsowskim młotkiem w głowy fałszywe
propandemiczne narracje, „zapomniały” o nich (z „obostrzeń” jednak rząd nie
zrezygnował, nawet wobec 1.5 milionowej do Polski emigracji) – i w niekończącej
się serii produkują dla nas, dla naszego użytku, odczłowieczające „wrogów”
stygmaty. A kto się nie godzi na to - jest obrzucany prymitywnymi inwektywami
typu „ruska onuca”. Bowiem nie wystarcza mediom tylko potępienie wojny. I dziwnie
jakoś te nie nawołują do jak najszybszego porozumienia wrogów.
„Bez względu na rodzaj
reżimu totalitarnego[…] żadna odmiana nie mogłaby zdobyć władzy, a na pewno tej
władzy utrzymać w krótszym lub dłuższym czasie bez wykreowania w przestrzeni
publicznej przysłowiowej figury wroga. […] Dlatego też „produkowanie” obrazów
wroga należy zaliczyć do jednego z podstawowych zadań propagandy […]” – wyjaśnia
Jacek Wojsław w publikacji „Figura wroga w ideologii propagandzie XX-wiecznych
totalitaryzmów”.
„W „Mein Kampf” niemiecki
dyktator pisał o potrzebie ujęcia sylwetki wroga w taki sposób, by
„przeciwników, nawet bardzo różniących się od siebie, sprowadzić do jednego
mianownika” – wyjaśnia E.C. Król („Propaganda i indoktrynacja narodowego
socjalizmu”). Współczesna propaganda idąc tą drogą, np. imputuje
społeczeństwom, że ci, którzy mają jakiejś wątpliwości co do interpretacji
dziejących się wydarzeń są na pewno „proputino-antyszczepionkowcami”.
Właśnie filharmonia w
Kielcach ogłosiła, że nie będzie grać utworów rosyjskich kompozytorów. Patrzeć
tylko jak jakieś kierownictwo znaczącej w regionie biblioteki zacznie
publicznie palić książki: Dostojewskiego, Tołstoja, Bułhakowa, czy Sołżenicyna,
a uniwersytety w Polsce likwidować wydziały rusycystyki. Media przyklaskują!
Właśnie „Polsat” z powodu
agresji na Ukrainę „Putina”, uniemożliwia oglądanie (na płatnym kanale) występów
wybitnych rosyjskich pięściarzy, czy zawodników MMA (nota bene są to imprezy
odbywające się w USA). Zwróćmy jeszcze uwagę, że większość z nich od lat
mieszka np. w USA, i są to często ludzie (MMA)… pochodzenia czeczeńskiego. A przecież
- wiemy to - ci sportowcy mają taki wpływ na decyzje „Putina”, jak ja na działania
np. pana Morawieckiego - na którego zresztą nigdy nie głosowałem i nigdy bym
nie zagłosował! W sumie – nikt z wyborców PiS go nie wybierał! A jednak ten jest
u władzy i rządzi!
„[…] w wielu krajach
funkcjonują nadal, a dzięki coraz większej perfekcji technologicznej mass mediów
wręcz rozwijają się w najlepsze praktyki wykorzystujące i doskonalące wzorce, metody
i techniki propagandy totalnej. Można więc bez ryzyka wielkiej przesady
stwierdzić, że po gabinetach szefów współczesnych agencji PR, marketingu,
promocji i reklamy kołacze się duch Goebbelsa, nakłaniając do coraz większych uproszczeń,
hałaśliwych nagonek i kłamliwych kampanii” – przestrzega Król. Zdaje się
nadaremnie.
Krzysztof Sowiński
PS. Z ostatniej chwili. „Użytkownicy
Facebooka i Instagrama z niektórych krajów, m.in. z Ukrainy, Polski i Rosji,
mogą - ale tylko w postach dotyczących inwazji Rosji na Ukrainę - nawoływać do
przemocy wobec rosyjskich żołnierzy czy nawet życzyć śmierci Władimirowi
Putinowi” - informuje WP Wiadomości. Niestety, nie przyłączę się do tego chóru
– nikomu nie potrafię życzyć śmierci, nawet politycznym wrogom (nie potrafię
też życzyć powodzenia oprawcom, nawet tym stojącym po stronie „sprawiedliwej
wojny”). Wolałbym raczej im odebrać raz i na zawsze władzę, którą dzierżą i
postawić takich przed niezależnym sądem.
Krzysztof Sowiński
wtorek, 8 marca 2022
„Zwyciężają ci, którzy wiedzą, kiedy walczyć, a kiedy nie”
„36 forteli” (2020) Piotra
Plebaniaka to znakomity międzykulturowy, okraszony dziesiątkami anegdot
almanach psychologii konfliktu, w którym chiński dorobek opisany jest językiem
Zachodu, a dorobek zachodni językiem starożytnych Chin” - twierdzi geopolityk młodego pokolenia dr
Jacek Bartosiak.
Publikacja szczegółowo
opisuje jak można oszukać wroga, także własny naród. Polecam tę książkę, która
może trochę rozjaśni Państwu istotę geopolityki, bo widzę, że znowu pełną parą
propaganda, która odegrała tak haniebną rolę w implementowaniu narracji o
fałszywej pandemii, teraz programuje nasz „słuszny gniew” skierowany przeciwko
„bandycie Putinowi”. A ludzie słuchają tego jak zahipnotyzowani.
Miałem pisać o tzw.
sygnalistach, czyli haniebnym zarządzeniu dzięki któremu powstaje oficjalna
struktura umożliwiająca donoszenie na kolegów w pracy, które przyjęły także
wbrew ustawie zasadniczej - placówki kultury w Polsce. Ale tymczasem niedaleko
naszych granic wybuchła tzw. wojna i jest to temat teraz ważniejszy. I… nagle
widzę, że ta sama maszyna propagandowa sprzężona z tą ponadnarodową, która
wyprodukowała w Polsce bezobjawowa pandemię, w jednej chwili zaczęła produkować
sceny wojenne, przypominające już po nawet krótkiej analizie model
przekonywania społeczeństw określany teraz symbolicznie jako „ciężarówki z
Bergamo”.
Te same co wcześniej
media produkują także na trzy zmiany słuszny gniew naszego ludu, a najgłośniej
swój sprzeciw przeciwko Putinowi, tak jak wczoraj jeszcze przeciwko
„antyszczepionkowcom” wyrażają jak zwykle „lewicujący” aktorzy i tzw. artyści!
Zadaję zatem sobie
pytanie – co powoduje, że zawsze „najgłupszymi” i najbardziej naiwnymi grupami
zawodowymi w przeważającej swojej części, są właśnie ci ludzie? Przypomnę, że
jeszcze „wczoraj” nie można było ich dynamitem oderwać od komputerów i telewizorów
przed którymi samotnie siedzieli od miesięcy w maseczkach, bo tak się bardzo
bali zarażenia „kowidem”, że jeszcze przedwczoraj żądali rozszerzenia
sanitaryzmu! A tu nagle „dziś” w swojej większości masowo, z wymalowanymi na
twarzach flagami Ukrainy, wyszli na rynki miast w których żyją - by potępić
złowrogiego dyktatora!
Patrzyć tylko jak jakiś
teatr, być może nawet kielecki – wyprodukuje sztukę, która będzie konsolidować
słuszny gniew oburzonego ludu! A może jakby przeczytali refleksję Nicolo
Machiavellego: „Cel uświęca środki”, albo „Ludzie tak są prości i tak naginają
się do chwilowych konieczności, że ten, kto oszukuje, znajdzie zawsze takiego,
który da się oszukać”– zastanowiliby się chociaż przez chwilę?
A wystarczy „poklikać”
pięć minut, zerknąć na mapę, żeby zgadnąć co się dzieje. „W lipcu 2021 roku
Ukraina pod przywództwem Wołodymyra Zełenskiego podpisała z Chinami
porozumienie o budowie infrastruktury a przywódca naszego wschodniego sąsiada w
rozmowie z Xi Jingpingiem oznajmił, że Ukraina może stać się „mostem do Europy”
dla chińskich inwestycji” („Jak
Amerykanie i Rosjanie Chińczyków z Ukrainy przepędzają” (22.02.2022,
salon24). Takie porozumienie na pewno
nie może się podobać rządzącym elitom w Rosji i w USA. Tulsi Gabbard, lewicowa kandydatka
na prezydenta USA wprost mówi (22.02.22, Fox News): „Amerykańskie władze chcą
wojny Rosji z Ukrainą” (m.in. przemysł zbrojeniowy USA potrzebuje na gwałt nowych
zamówień). Warto wspomnieć, że Chiny tworzą teraz Nowy Jedwabny Szlak, którego
istotne nici wiodą właśnie przez Ukrainę na Zachód Europy. Ten szlak stanowi
ogromne zagrożenie dla interesów dominującego imperium morskiego - jakim są
nadal USA. Dla Rosji inicjatywa Ukrainy, też jest zabójcza - szlak bowiem omija
ten kraj. Warto też przypomnieć, że gra toczy się także o ogromne zasoby
tytanu, (które znajdują się na terenie Ukrainy) tak potrzebnego np. do budowy
nowoczesnych samolotów bojowych, i w tej chwili „rękę” na nich trzyma „USA”
(ten kraj nie ma swoich zasobów tego metalu).
Widzimy
zatem, że wojna o którą „nasi” aktorzy oskarżają „psychopatycznego bandytę” ma
wiele wątków (może nawet jest rezultatem umowy między „USA” i „Rosją”. Jest
rodzajem spektaklu dla miliardów widzów?). I mocno się różni od wizji historii
widzianej, jako walki „dobra” ze „złem”. (Nota bene jak można wierzyć, że np. „nasz”
rząd odpowiedzialny za 200 tysięcy ponadnormatywnych śmierci w Polsce, za co
nie poniósł żadnej odpowiedzialności – jest teraz nagle „dobry”? Jak?). Historii
postrzeganej niczym scenariusz telenowel, które są (wychodzi na to) źródłem geopolitycznej
wiedzy dla większości naszych artystów.
Może
by nawet ta sprawa nie była warta uwagi, gdyby nie fakt, że także „nasz” rząd,
„nasza” klasa polityczna prze do wojny z „Putinem”, a działania „naszych”
liderów znowu legitymizują głosy nierozsądnych ludzi, głosy nazywane opinią
publiczną.
„Zwyciężają ci, którzy
wiedzą, kiedy walczyć, a kiedy nie” – pisał przed wiekami Sun Zi o wojnie. Pora
żeby te słowa poczytali i tzw. artyści. Na większość bowiem polityków już od
dawna nie liczę.
Krzysztof Sowiński
środa, 23 lutego 2022
"Największą teorią spiskową jest przekonanie milionów o „dobroci” swoich władców"
(Luty 2022)
Kiedyś zapytano
Stanisława Lema, wybitnego polskiego pisarza – jaką
książkę by ze sobą zabrał na bezludną wyspę, ten odpowiedział, że wziąłby
„Dzieje zachodniej filozofii” (1945), autorstwa Bernarda Russella.
Jest teraz szansa właśnie
zakupić tę pozycję w cenie papieru na którym ją wydrukowano. Możemy skorzystać
z tzw. promocji i nabyć tę ponad 1000 stronicową księgę, która doczekała się
drugiego polskiego wydania (2020), (pierwsze – 2000) i zobaczyć co cenił w tej
pracy niewątpliwy geniusz, autor – proroczego, a chyba raczej predykcyjnego wynikającego
z refleksji opartej na naukowych wzorach – „Kongresu futurologicznego”. (Kto
nie zna „Kongresu…” natychmiast powinien go przeczytać).
Teraz mała odskocznia… Co
jakiś czas widzimy w mediach akcję, która odbywa się pod stygmatyzującym i
dzielącym nas, skonstruowanym według matrycy „pedagogiki wstydu” hasłem – „Nie
bądź statystycznym Polakiem, czytaj książki!”. (Wspomnijmy… Czyta tylko nieco ponad
40 proc. i większość z nich sięga tylko po jedną książkę rocznie. Nie odbiegamy
jednak w tej dziedzinie jakoś rażąco od „zachodniej” normy. Bowiem nieczytanie
jest globalnym trendem naszych czasów). Jej autorzy swoje refleksje opatrują
jakimś cytatem autorytetu zachwalającego tę czynność, typu – „Czytanie książek
to najpiękniejsza zabawa, jaką sobie ludzkość wymyśliła” (Wisława Szymborska).
Także często posługują się wypisem pióra Mikołaja Gogola – „Bardzo wiele
książek należy przeczytać po to, aby sobie uświadomić, jak mało się wie”.
Jak widzimy poetka w ujęciu postmodernistycznym
cel w czytaniu książek widzi w „zabawie”, czy „rozkoszy czytania” – jak mawiają
twórcy, „objawiciele” i uczniowie opowieści o śmierci wielkich narracji.
Natomiast Gogol widział w tym czytaniu głównie cel edukacyjny. Dyrektor
Biblioteki Narodowej Tomasz Makowski twierdzi, jak sądzę w duchu tzw. filozofii
dialogu (według mnie z gruntu manipulacyjnej) – że trzeba czytać, żeby pozbyć
się strachu przed „innym”. Bo jak wiadomo wśród sobie równych, dziś
najrówniejszy jest na świecie „inny”. Współcześni literaturoznawcy w swojej
większości twierdzą że warto czytać, żeby dobrze… pisać. Pewnie prof. Bralczyk,
czy Miodek – powiedzieliby, żeby „ładnie mówić”.
Tylko konia z rzędem temu,
albo „teslę” kto mi odpowie, czy akurat współczesnemu człowiekowi najbardziej
są właśnie potrzebne te umiejętności?
Według mnie tzw. pandemia
uświadomiła, że wielu z nas nie potrafi… logicznie myśleć! Dowód? A chociażby… Iluż
to z nas np. „uwierzyło”, że nieszczepieni są zagrożeni przez
niezaszczepionych!
Zatem najbardziej czego potrzebujemy
to edukacji! Dr Magdalena Wielomska-Ziętek aktualnie, a przed nią znany cybernetyk
Józef Kosecki dowiedli, że właśnie usunięcie z programów nauczania m.in. logiki
i filozofii – spowodowało, że aż tylu ludzi nie potrafi samodzielnie myśleć. W
rezultacie dziś aż tak wielu poddało się propandemicznej propagandzie, skądinąd
dość prymitywnej – opartej na starych Goebbelsowskich wzorach. W rezultacie aż tak
ogromna część społeczeństwa m.in. zgodziła się na poświęcenie wielu z naszych
seniorów (niekowidowych pacjentów) przed którymi służba zdrowia już dwa lata zamyka
swoje drzwi. Obojętna też jest na los dzieci i młodzieży wobec których łamie
się od miesięcy fundamentalną zasadę humanistycznej medycyny – primum non
nocere.
W tym zagubieniu pomocna
może być… filozofia. Powrót do dorobku intelektualnego tych, którzy byli przed
nami. O tym gdzie się są korzenie logicznego myślenia, którego teraz nam tak
bardzo brakuje, wskazuje także w swojej pracy ten wybitny matematyk i filozof
jakim był Russell. Jak zauważa, to twórczej krytyce logiki Arystotelesa
zawdzięczamy rozwój logiki nowożytnej.
Warto też sięgnąć do jego
autorstwa rozdziału o Machiavellim (ten żył na przełomie XV i XVI wieku), żeby
w końcu wyzbyć się dziecięcej iluzji, że jakiś władca, premier, prezydent, albo
szef jakiejś międzynarodowej organizacji typu WHO, czy właściciel firmy
farmaceutycznej – jest naszym zastępczym
ojcem, czy matką i dba o nasz dobrostan. „W „Księciu” całkiem otwarcie odrzuca
się ogólnie przyjęte nakazy moralne, którymi musi kierować się w swoim
postępowaniu władca […]” – referuje Russel konstatacje Machiavelliego, które
tak skrupulatnie przyswoił przez minione wieki cały „cywilizowany” zachodni
świat.
Jak powiedziała dr
Agnieszka Majcher – największą bowiem teorią spiskową jest właśnie przekonanie
milionów ludzi o „dobroci” swoich władców.
Filozof wspomina też Dawida
Hume’a i przypomina, że to właśnie ten zerwał połączenie między wiarą, a wiedzą,
które tak nam się mylą w XXI wieku cyfryzacji. Zatem od przeszło 250 lat nie
mamy żadnego racjonalnego powodu, że by np. „wierzyć w medycynę” do czego od
dwóch lat przekonują nas politycy i main streamowe media. Hume też ostrzegał,
żeby nie wyciągać zbyt pochopnych konkluzji i przytacza obserwacje zaczerpnięte
z doświadczeń jego epoki także z dziedziny medycyny. Dowodził, że fakt, że
jakaś grupa ludzi poddana terapii wyzdrowiała nie oznacza, że jest to rezultat skuteczności
lekarstwa, którym w czasach Hume’a jakże często to bywało, była oszukańczo
serwowana… woda z mąką. Słowem – nie mamy też żadnego powodu, żeby wierzyć i
lekarzom.
„W zamęcie ścierających
się fanatyzmów jedną z niewielu sił jednoczących jest naukowa wierność
prawdzie” – to jedno z ostatnich zdań kończących tę gigantyczną pracę jakiej
się podjął Russel. Dodał, że cnotę tę jego szkoła filozoficzna (analityczna)
pragnęła wprowadzić do filozofii. Niestety jego nadzieje okazały się
nieuzasadnione, już za jego życia pojawił się ruch umysłowy (być może
niesłusznie) nazywany postmodernizmem, który istnieniu obiektywnej prawdy
zaprzeczał. Niestety ruch został
wykorzystany przez współczesnych władców do sterowania społecznego, w
tym totalitarnej kontroli ludzi, a i zapewne otworzył drogę do nowych form
ludobójstwa.
I już na koniec. Coś mi
się zdaje, że ja też będę statystycznym Polakiem i będę czytał tylko jedną
książkę przez cały ten rok i będą to „Dzieje zachodniej filozofii”.
Krzysztof Sowiński
Przywrócić rozumienie rzeczywistości w epoce irracjonalności
(Styczeń 2022)
„Imperium Klausa Schwaba. Jedna planeta, jedna ludzkość, jeden zarząd” (2022), to jeszcze pachnąca drukarską farbą książka filozof, specjalistki od sterowania społecznego Magdaleny Ziętek-Wielomskiej.
To
jest pierwsza publikacja, która w szerszym kontekście pozwala nam zrozumieć, to
co się dzieje we współczesnym świecie przez ostatnie blisko dwa lata, które my nazywamy
czasem „pandemii”. Okresie który odebrał nam pod pretekstem nieweryfikowalnej w
kategoriach nauki „walki” z wirusem – najbardziej istotne prawa obywatelskie i z
takim trudem, i za taką straszną cenę wywalczone przez naszych przodków prawa
człowieka. Czasie w którym dokonano skutecznego ataku także na nasze dobra
materialne.
„Jako
osobę zajmującą się sterowaniem społecznym interesuje mnie kwestia tego, gdzie
kryją się ośrodki realnie sprawujące władzę w świecie. Kwestią oczywistą jest
to, że piastowanie określonego stanowiska nie oznacza posiadania władzy. Co
więcej, większość współczesnych politycznych stanowisk to atrapy, za którymi
mogą ukrywać się globalistyczne ośrodki władzy. Zaczęłam badać, co dokładnie
robi Schwab i co się dzieje w Davos – mówi w jednym z wywiadów autorka.
Kim
jest tytułowy Klaus Szwab? To założyciel Światowego Forum Ekonomicznego w Davos,
człowiek który w 2020 roku ogłosił Wielki Reset. Warto wspomnieć, że historię ludzkości ten ekonomista-ideolog podzielił na tę „After
Christ” i „After Coronavirus” – sygnalizując swoje ambicje nie tylko światowego
lidera w dziedzinie ekonomii. Zatem z punktu antropologii nowym mitem ludzi –
już to obserwujemy od lat - jest Mit Matki Ziemi, a jego kapłanami są
globaliści. Szwab to także autor wpływowych książek – „COVID-19: The Great
Reset” i „Czwarta rewolucja przemysłowa”. Wyraził w nich pogląd, że nasz
dotychczasowy świat trzeba przebudować od podstaw. A nowe technologie połączą ten
fizyczny, cyfrowy i biologiczny – w wyniku czego powstanie „nowy człowiek”. (W
istocie zamysł ten - to skuteczny atak na cywilizację łacińską – opartą na
greckiej logice, rzymskim prawie i chrześcijańskiej etyce - sprzeczną z marzeniami
o dominacji „Szwabów”).
Tzw.
Nowy ład zaproponowany na bazie „pandemii” stanowi początek świata
zaplanowanego w kręgu tego niemieckiego ideologa. Trzeba od razu zauważyć, że to
niebezpieczna wizja, w której wąskie grono globalistów dzięki technologii
sprawuje absolutną władzę nad resztą społeczeństwa, kontrolując każdy ich
aspekt życia, a nawet tego życia długość. (O takim świecie marzył jeden z
poprzedników Szwaba – także rzecznik stworzenia „społeczeństwa stabilnego”,
filozof Bertrand Russell (1872-1970). Dowodził, że m.in. dzięki nowym technologiom
w przyszłości „bunt owiec przeciwko wilkom nie będzie możliwy”). Mamy już tę
technologię i już dziś czujemy tego przedsmak - widać jak można nie tylko utrudnić,
ale i uniemożliwić życie „nieposłusznym” (wg globalistów) obywatelom.
Wielomska-Ziętek
w swojej pracy na bazie ogólnie dostępnych dokumentów, wyjaśnia źródła
inicjatyw Szwaba i szeroko niebezpieczeństwa, które nam z tego tytułu grożą.
„Celem
tej i kolejnych publikacji jest przywrócenie rozumienia rzeczywistości w epoce
dominacji irracjonalności, która stanowi prawdziwą esencję Nowego Mitu -
wyjaśnia filozofka.
To
na bazie tej „nieracjonalności” (prekursorem tego nurtu był m.in. religioznawca
Frederic Spiegelberg, który postanowił obalić „tyranię abstrakcyjnego rozumu”)
– globaliści zbudowali wewnętrznie sprzeczną narrację o „pandemii”. Te
opowieści przekazywane przez zorkiestrowane mass media ponad 50 proc. zarządzanych
strachem obywateli w każdym z „demokratycznych” społeczeństw przyjęło, wbrew
faktom za rzeczywistość. Ale tylko kilka procent otwarcie mówi temu swoje
„NIE!”.
Ta
nowa rzeczywistość, to świat w którym każdy może być chory i poddany terapii
wbrew swojej woli. A o tym kto jest chory nie decydują już objawy (pojawiło się
bowiem pojęcie chorego bezobjawowo), ale niediagnostyczny test i urzędnik
orzekający na tej bazie o losie konkretnego człowieka. Świat w którym noszący
stygmat „zakażonego” są utożsamiani z
chorymi. Świat w którym przy pomocy techniki cyfrowej oznacza się i dzieli całe
grupy ludzi, poddaje się ich także nieracjonalnej i sprzecznej z zasadami nauki
o medycynie izolacji, a co najgorsze łamiąc prawo – inwigilacji. Świat w którym
„niezaszczepiony” jest stygmatyzowany i oskarżany za to, że jakoby zagraża „zaszczepionemu”.
Świat w którym już niektórzy politycy śmiało mówią o fizycznej likwidacji
opornych.
Jak
podpowiada Magdalena Wielomska-Ziętek jeszcze nie przegraliśmy walki z
globalistami. Jeszcze możemy przeciwdziałać naszemu uprzedmiotowieniu – a skutecznym
narzędziem jest do tego edukacja. A najważniejszym teraz celem jest przerwanie
narracji globalistów powołujących się na pseudonaukę reprezentowaną teraz w mass
media przez funkcjonariuszy Nowego ładu i wskazanie prawdy.
Jest
jeszcze jedno szczególne niebezpieczeństwo które grozi tylko Polakom – jasno je
formułuje filozofka. „Klaus Schwab, […] do tej skomplikowanej układanki wnosi
jeszcze jeden element: niemieckie koncepcje imperialne i gospodarcze, które
wyrastają z niemieckiej tradycji potępiającej indywidualizm i liberalizm. Pod
ich sztandarami Adolf Hitler rozpoczął w 1933 r. swój własny Wielki Reset,
który wtedy przegrał z liberalizmem i komunizmem”.
Krzysztof
Sowiński