Zacznę od zabawnego incydentu. Ponad 10 lat temu wracałem na rowerze z niedzielnej „szychty” w Muzeum Narodowym w Kielcach. Nagle na ulicy Warszawskiej z piskiem przede mną zatrzymał się biały sportowy Saab. I wysiadł z niego… Kasa. I mówi do mnie: „A Ty k… wciąż jeździsz na tym samym rowerze! To po nim Cię rozpoznałem”.
Rzeczywiście od trzydziestu lat wciąż jeżdżę na „góralu”, amerykańskim trecku. Marce wówczas po raz pierwszy sprowadzanej do biednej Polski (pewnie dlatego zapamiętał ten przedmiot Kasa, który chciał wyrwać się z tej zgrzebności). Ten treck był wtedy jako powiew „wolnego świata”. Jak jednak okazuje się i ten Zachód także konsekwentnie zmierzał ku realizacji projektu… globalnego obozu koncentracyjnego, tyle że nowoczesnego, cyfrowego.
Krzysztofa „Kasę” Kasowskiego uważam za gościa błyskotliwego i z poczuciem humoru. Do dziś pamiętam jeden z jego tekstów, których garść złożył w Wydawnictwie Domu Środowisk Twórczych w Kielcach (byłem tam redaktorem). Traktował o smażeniu jajecznicy.
Nie powinien się tylko wypowiadać o rzeczach na których się nie zna. Przepraszam, że tak protekcjonalnie „przyganiam”. Ale… nie ma w tej chwili nic ważniejszego niż walka z dyktaturą sanitarną wdrażaną pod pretekstem tzw. pandemii. Wróćmy znowu do Kasy. Tak odpowiadał dziennikarce Annie Bilskiej z Echa Dnia: „Pytasz czy wierzę w wirusa? Wierzę. Tak jak w inne choroby. […] Ja jestem absolutnym zwolennikiem szczepień. […]”. Świadczy to, że rzeczywiście w młodości sporo wagarował zamiast chodzić na lekcje biologii, czy matematyki. Bowiem, obecność wirusa nie jest kwestią wiary, tylko faktów. A pandemia statystyki. A z liczb za 2020 wynika, że pandemii w Polsce nie było i nie ma.
Niegdyś artyści miewali intuicje, przeczuwali przyszłość. A dziś… Trudno…
A teraz ponownie o motywie smażenia jajecznicy. To był zabawny wiersz, który świadczył o tym, że jego pokolenie chciało opuścić Herbertowskie i Różewiczowskie ścieżki. Gdyby nie perturbacje związane wówczas ze zmianą ustrojową, Kasa zadebiutowałby najpierw jako pisarz i to w Kielcach.
Pamiętam jego muzyczne początki. Na jednym z pierwszych „Scyzoryków” (wymyśliliśmy tę imprezę wtedy z Jarkiem Gawlikiem), w związku z tym, że Kasa nie miał wówczas szans na występ na głównej scenie (tak była jednak zarezerwowana dla znanych muzyków tamtego okresu) – zorganizował sobie koncert w toalecie Domu Środowisk Twórczych. Wystukiwał kijem od szczotki rapowe kadencje.
Kasa chciał się wtedy za wszelką cenę wyprowadzić z Kielc. Odwrotnie było z Michałem Zduniakiem. Ten absolwent Akademii Muzycznej w Katowicach, odwiedził Kielce i… postanowił wówczas w nich zostać. I w zasadzie to za jego sprawą, powiało wielkim światem w tym mieście. Zaczęło z Michałem występować tutaj wielu wybitnych muzyków głównie, ale nie tylko jazzowych. To przy nich „uczyli się” fachu artysty, wszyscy z tamtego pokolenia, z raperami włącznie.
K.A.S.A założył wtedy grupę o nazwie Zespół Downa. W 1991 r. pokazali się w eliminacjach do festiwalu w Jarocinie i… zostali zdyskwalifikowani, za używanie wulgaryzmów. Ale… od tego momentu kariera Kasy nabrała rozpędu. W końcu stał się też zamożny i mógł mieszkać w Warszawie. Apogeum jego kariery przypadło na koniec lat 90. Było chętnie zapraszany do programów telewizyjnych. Przeobraził się w muzyka w kapeluszu, hawajskiej koszuli i w jasnych marynarkach (ustalił swój image trwający do dziś, ja go natomiast pamiętam w raperskiej czapce z dachem odwróconym do tyłu). Sięgał po elementy muzyki latynoskiej, ragga. Jednak powoli z bystrego obserwatora i krytyka naszej rzeczywistości, parodysty – zmierzał ku propozycjom komercyjnym.
Z czasem przestało być o nim głośno.
Ale nie o jego karierze muzycznej przecież chciałem pisać. W 2012 wydaje swoją debiutancką powieść pt. „Kontrakt”, uznaną za pierwszą próbę ukazania polskiego show biznesu. To świat widzimy oczyma poczatkującego rapera Krisa, który podpisuje swój pierwszy kontrakt ze znaną wytwórnią płytową. Także druga powieść, która się niedawno ukazała „Upadek króla rapu”, jest oparta także na wątkach biograficznych. Jak powiedział Kasa „w ponad 90 procentach główny bohater tej powieści, to ja”. Akcja utworu dzieje się w 1991. Dwudziestolatek Dolar chce być sławny, opuścić swoje rodzinne miasteczko, zakłada pierwszy raperski „crew” o nazwie „Zespół Downa”. Narrator przekazuje realia lat 80. i 90. głównie kieleckiego środowiska artystycznego, w tym także tancerzy break dance (Kasa m.in. tańczył u Liroya). To rozliczeniowa powieść pokazująca narodziny polskiego rapu, czasu kiedy Kielce były jego kolebką i stolicą. Jednak jak twierdzi Frederick Barlett (w nadal aktualnym „Remembering”, 1932), przypominanie nie jest nigdy prostą kreacją wychodzącą od uprzednio istniejących wzorców. Jest działalnością intelektualną. Wędrówką po labiryncie historii. Ścieżkami dawnych doświadczeń i emocji. Jakie to ścieżki sprawdźcie już sami.
Krzysztof Sowiński
poniedziałek, 22 lutego 2021
Król rapu w hawajskiej koszuli… wspomina
niedziela, 7 lutego 2021
Urządzamy się w d….e!
(Tekst z 23 styczniua 2021 roku).
Wobec fałszywej,
nieweryfikowalnej w kategoriach metody naukowej, strategii walki „naszego
rządu” z tzw. pandemią - w wyniku czego
tenże rząd ogłasza niekończące się m.in. ludobójcze lockdowny - buntują się
kolejni Polacy. Nie ma niestety wśród nich tzw. artystów.
Do nielicznych dotąd skutecznie
pacyfikowanych przez wyspecjalizowane państwowe mundurowe formacje miłośników
wolności, ostatnio dołączają stojący już nad przepaścią restauratorzy. W
Kielcach na razie protestuje kilku – są szykanowani i zastraszani przez
miejscową policję i tzw. sanepid. W innych częściach Polski buntowników jest na
szczęście znacznie więcej. Niestety wśród osób protestujących przeciwko okradaniu
nas z wolności, zdrowia i dorobku życia, przeciwko zarządzaniu nami z
psychopatyczną konsekwencją strachem i poczuciem winy – nie ma artystów, w tym
aktorów.
Za to gwiazdy polskiego ekranu
i main streamowego teatru haniebnie rezonują globalistyczne propandemiczne matryce
i frazesy. Zaś ci pomniejsi - swoje frustracje wyrażają na portalach
społecznościowych. Jak nigdy dotąd modne stały się wywiady. Liczni aktorzy
robią je z innymi… kolegami i koleżankami aktorami. Czy to coś ciekawego? Niestety
to bardzo mocno „branżowe” rozmowy, przywołujące na myśl grupy wsparcia, a nie
platformy dyskusji o sztuce w czasie „zarazy”. A dominującym językiem tych
wywodów jest, ten już tyle razy krytykowany - postpsychoanalizy (nota bene –
zdumiewa jak to się zagnieździło w ludziach! Niebywałe!). Ale nie to jest
najgorsze! Poraża zgoda tych aktorów na ten „pandemiczny” fałsz. Ta ich niemoc
do szukania prawdy na własną rękę i oporu!
A przecież kiedyś ludzie z
takiej Pomarańczowej Alternatywy (przypomnę młodszemu pokoleniu, że to był
antykomunistyczny ruch happeningowy) kruszyli ironią mury totalitaryzmu. A dziś...
Na portalach społecznościowych widać zdjęcia aktorów w masce - symbolu tresury
społecznej i bezradnie pytających - „kiedy to się wszystko skończy?!”.
Więc im odpowiem - to
dopiero początek! I to Wy pozwoliliście na to, wtedy kiedy po raz pierwszy
założyliście, wbrew literze nauki, maskę na twarz! Reszta to już tego konsekwencje.
A teraz… Właśnie
przedstawicielka nowego bidenowskiego rządu w USA – stwierdziła, że będzie
forsować ideę noszenia… już nie jednej, ale dwóch masek! Niewątpliwie i nas –
jako kraju zewnątrzsterowalnego – także będzie to dotyczyć. Oczyma wyobraźni
już widzę zdjęcia aktorów masowo podporządkowujących się i tej nowej „dyrektywie”.
Niedawno moi młodzi
przyjaciele z grupy Covid-1984 borykając się m.in. z brakiem rekwizytów teatralnych,
zorganizowali happening na ulicach Kielc - przeciwko zamachowi stanu w Polsce
pod pretekstem „pandemii”. To byli tylko tzw. amatorzy. A w tym samym czasie "zawodowe"
aktorki z naszego teatru "uczyły" ludzi (na propagandowych filmikach)
jak zakładać maski i trzymać tzw. dystans społeczny. Prawda, że to przeraża?
„To, że jesteśmy w dupie
to jasne. Problem w tym, że zaczynamy się w niej urządzać” - pisał niegdyś Stefan Kisielewski w czasach
starej komuny. W czasach niewątpliwie nowej, nasi ulubieńcy znani nam ze scen realizują
i to proroctwo dawnego mistrza. Jeszcze lepiej się „urządza” dyrekcja Teatru
Żeromskiego w Kielcach? A może się tylko czepiam i żądam niemożliwego? „Piórem”
specjalistki ds. marketingu zawiadamia: „[…] przygotowujemy się do realizacji
prapremiery pt. "Expiria" w choreografii Agnieszki Kryst”. Dalej, że
to będzie: „studium kobiecego ciała”. Prawda, że odkrywcze i na czasie? Później,
że to „Koprodukcja z Nowym Teatrem w Warszawie oraz Art Stations Foundation z Poznania”.
Szykuje się długa… zatem lista płac. Jak zwykle.
Jakie jeszcze ma
propozycje „Żeromski”? Warsztaty aktorskie dla dzieci. Oczywiście online. I
także online wykład jakiejś reżyserki. Ale… Mimo „pandemii” jak się wydaje –
dyrektor placówki Michał Kotański ma szansę zrealizować wszystkie zaplanowane
premiery! To że widz ich nie zobaczy, zdaje się mało komu przeszkadza.
Dominuje hasło: „Zaproś
teatr do domu!”. Więc biegnę przypomnieć, że w domu to ja mam Netflixa i np.
rewelacyjnie, perfekcyjnie nakręcone filmy (jak jest to np. w przypadku „Czarnego
lustra”), oparte na rewelacyjnych i mających związek z tzw. rzeczywistością w
tym „pandemią” i jej konsekwencjami, absolutną kontrolą ludzi - scenariuszach. Produkcje
parafilmowe naszego teatru wyglądają przy tym marnie, amatorsko, a na dodatek poruszają
(nie pierwszy to już raz) tematy…
banalne. Mam tutaj na myśli chociażby „Dropie”, spektakl oparty na powieści Natalki
(ten infantylizm… czy to znak rozpoznawczy sztuki epoki trockizmu? Wspomnę, że
wywołana Natalka ma 33 lata) Suszczyńskiej, w reżyserii Anny Mazurek.
Jest to mówiąc językiem
Bocheńskiego – bełkot. I co najgorsze wtórny. Dajmy tego próbkę: "Przeżywałam
kolejne dni według harmonogramu: makaron z pesto, leżenie aż do zaśnięcia,
spanie aż do wybudzenia, a potem kolejne odcinki Świata według Kiepskich".
(Tzw. czytanie tej propozycji dostępne jest na fanpage'u teatru i na yt).
Trochę,
ale jedynie trochę, to jednak i broni się ten „nasz” teatr. Np. zrealizowanym
słuchowiskiem dokumentalnym pt. „Harcerz na wojnie" w reżyserii Tanji
Miletić-Oručević (dostępny na yt). Tekst propozycji został oparty na
wspomnieniach ojca (Jan Kinastowski, bohater tej propozycji) Anny Kinastowskiej,
„zaś tło historyczno-społeczne lat 20. XX kreśli historyk dr Marek Maciągowski”.
(Tak nota bene to ten sam historyk, który nie bał się kiedyś napisać rzetelnego
eseju o trudnych relacjach polsko-żydowskich w Kielcach, szkoda, że tę pracę
naukową odrzucili niegdyś twórcy w swoim manipulacyjnym tworze zatytułowanym „1946”).
Słuchowisko – jest pozornie nudnawe, monotonne, nie pokazuje bohaterstwa w
stylu amerykańskich produkcji o herosach, niczym w polskim filmie „nic się nie
dzieje”. Ale…. zamiast tego… ujawnia przykrą codzienność wojenną – głód (mamy
wiele opisów potraw z tamtej epoki), brud, zmęczenie, wyczerpanie, zwątpienie, traumy,
rany, pobyty w szpitalach polowych, śmierć kolegów i cudowne ocalenie głównego
bohatera audycji. To ostatnie jest przypomnieniem fundamentalnej kwestii
(metafizycznej?) w naszym kręgu cywilizacyjnym – czy o naszym życiu decyduje przypadek, czy przeznaczenie?
To jest pytanie dotyczące współczesnego sporu – przypadek, czy Logos?
Reasumując
ten cały ustęp. „Wykorzystamy” szansę na odrodzenie sztuki słuchowiska?
Jak widać nie wiele dzieje się wśród
„artystów”. Dla sprawiedliwości dodam, że w innych placówkach kultury w mieście
– także mamy bezradne „czekanie na normalność”, albo raczej na tzw. nową
normalność. Tymczasem ja rozmarzyłem się o nowej Pomarańczowej Alternatywie… w
Kielcach. Ale nie sądzę, żeby coś takiego zaistniało. Bowiem nad wolność współcześni
rewolucjoniści-artyści, tak bardzo identyfikujący się na scenie z biedą,
„wykluczeniem”, prekariuszami, prekariuszkami i prekariusz(wstaw odpowiednią
końcówkę, albo jej reprezentację braku) - dziś przekładają… mieszczański komfort.
Jak dotychczas tylko
jeden ze znanych mi aktorów, tęskniący za żywym kontaktem z widzem,
zapowiedział, że wystąpi „chociaż to nielegalne” (wspomnę – że nielegalne to są
zakazy płynące od premiera) z monowypowiedzią np. w „Lidlu” przy Warszawskiej.
Prosił mnie, żebym mu pomógł szukać adekwatnego tekstu. Przyszło mi do głowy,
żeby mógłby zacząć od zaadresowanego do miejscowych przedstawicieli rządu wiersza
Czesława Miłosza, zaczynającego się tak:
„Który skrzywdziłeś
człowieka prostego
Śmiechem nad krzywdą jego
wybuchając,
Gromadę błaznów koło
siebie mając”.
I miejmy nadzieję, że
dzisiejsi „nasi” przywódcy polityczni skończą tak jak to obrazuje ostatnia
linijka tego tekstu. Zasłużyli na to.
Krzysztof Sowiński
W rękach „Proksów”
(Tekst z 12 grudnia 2020 roku)
Jak widać szaleństwo
„kowidowe” nie kończy się. I zdaje się, w założeniu, ma się nigdy nie zakończyć. Na jego bazie odebrano
nam już większość praw konstytucyjnych. A teraz rząd przy aprobacie tzw.
opozycji podjął także próby unieważnienia najważniejszej z naszych wolności
zagwarantowanej nam w Konstytucji RP w artykule 39.
Przypomnijmy jego
brzmienie: „Nikt nie może być poddany eksperymentom naukowym, w tym medycznym,
bez dobrowolnie wyrażonej zgody”. Chodzi oczywiście o tzw. wyszczepienie całego
narodu i zapowiedzi rządu łamania oporu
tych, którzy nie wyrażą na swoje szczepienie zgody. Jakbyśmy komuś powiedzieli
rok, czy dwa lata temu o realizowanym także w Polsce scenariuszu pt. „Pandemia”
zostalibyśmy oskarżeni o szerzenie „spiskowych teorii”.
Czy ktoś przewidział taki
rozwój przypadków? Oczywiście było ich wielu i nie korzystali ze szklanej kuli,
ale z obserwacji rzeczywistości. O jednym z nich już wspominałem - Lechu
Jęczmyku, którego jeszcze 10 lat temu chwalono „za to, że widzi to co jest
skryte”, pisałem w poprzednim numerze tego pisma. Dziś taki minister zdrowia
oskarżałby go o szerzenie „spiskowych teorii” i „kołtuństwo”, jak to robi wobec
tych naukowców, którzy mają czelność negować rządowe narracje. Teraz ujawnianie
tego co jest skryte, ba… nawet stawianie pytań dotyczących logiki scenariusza
realizowanego przez rząd – jest natychmiast stygmatyzowane, a ich autor zostaje
wykluczany z oficjalnego dyskursu. Często także pozbawiany pracy i prawa do
wykonywania zawodu.
Wielu spośród nas (w
nadziei, że jednak nie zostaliśmy metodycznie potraktowani jak „nawóz
historii”) za ten pozorny bezsens rządowych działań wini przypadek i tradycyjny
bałagan. Zobaczmy jak świetnie do opisu takiego toku myślenia pasuje taka
refleksja - „Mamy tutaj po prostu
doskonale kontrolowany bałagan, stwarzający pozory zarówno porządku jak i wolności”.
Jej autorem jest Janusz Zajdel. Zawarł ją w swojej powieści - „Limes inferior” (1983).
Opisał w niej świat
przyszłości zbudowany na propagandowym kłamstwie serwowanym „obywatelom” przez trzymające
władzę elity, na bazie którego tenże rząd trzyma w gigantycznym więzieniu cały naród.
(Czyż matka ziemia nie stała się ostatnio właśnie naszym globalnym więzieniem? Przynajmniej
w tej części gdzie „czwartą” władzę sprawują tzw. neoliberalne media. A gdzie
ich wpływ jest ograniczony, zauważmy, tam nie ma „pandemii”). Na ich nieustannej
inwigilacji (w powieści Zajdla funkcję
tę realizuje - obrączka na palcu każdego z obywateli, emitująca sygnał, który
umożliwia „służbom bezpieczeństwa” nieustanną obserwację „podejrzanych”, a
podejrzani są wszyscy). Czy nam to czegoś znowu nie przypomina? A wszystko to –
oczywiście dzieje się dla dobra
społeczeństwa.
Wyjaśnijmy Zajdel
uprawiał gatunek literacki nazywanym dystopią. Jest to wizja przyszłości oparta
właśnie na obserwacji rzeczywistości.
Wspomnijmy o tym także,
że jeden z bohaterów „Paradyzji” Zajdla nosi nazwisko Nikor Orley Huxwell. Jest
to anagram od nazwisk Orwella i Huxleya, klasyków antyutopii. Pierwszy z nich
to autor „1984” (1949), drugi „Nowego wspaniałego świata” (1932). Orwell nie
miał żadnych iluzji co do kierunku w jakim pójdzie przyszły świat, tuż przed
śmiercią (1950) tak to wyraził: „Jeśli chcesz wiedzieć jaka będzie przyszłość,
wyobraź sobie but depczący ludzką twarz, wiecznie!''. Huxley uważał, że elity
będą rządziły motłochem przy pomocy miksu propagandy i farmakologii (powieściowy
narkotyk nazywał się soma). Będą robiły to w taki subtelny sposób, że
społeczeństwo nawet sobie nie zda sprawy z własnego niewolnictwa. Nie ma w tym
projekcie bezpośredniej przemocy, która mogłaby implikować opór. Oczywiście są
więzienia-wyspy dla tych, którzy nie uwierzyli w rządowe narracje (czy taką
funkcję będą pełniły dziś naprędce postawione „polowe” szpitale?). A umiera się
w tej „nowej normalności” po ukończeniu 61 lat, bez objawów uprzedniego
starzenia. Wiadomo – człowiek stary to tylko koszty, nie inwestycja.
Przyjrzyjmy się
współczesnym elitom i ich działaniom, ich sposobom „przekonywania”. Jak widać
współczesne są bardzo niecierpliwe i używają wszystkich dostępnych środków opisanych
przez wspomnianych pisarzy – wobec większości bezlitośnie stosują propagandę
strachu i poczucia winy, dla dysydentów mają tradycyjną policyjną pałkę i
więzienia. A kwestia jak serwować ludziom „somę” doustnie, czy przy pomocy
iniekcji, też została już dawno rozwiązana. Teraz chodzi tylko o to, żeby
„soma” była „dostępna dla każdego”.
Obserwując to wzmacniane
przez media szaleństwo, kłamstwa o pandemii jakimi jesteśmy co dzień precyzyjnie
po goebbeslowsku truci - przyszedł mi na myśl jeszcze taki fragment tekstu Janusza
Andrzeja Zajdla („Wyjście z cienia”): „Dla
naszych przodków wolność zawsze znaczyła tak wiele, że gotowi byli oddać życie
w jej obronie, przeciwstawić się przeważającej sile przeciwnika... Jak to się
dzieje, że wobec nielicznej stosunkowo garstki Proksów wszystkich opuściły
nagle — ta odwaga i determinacja, to przywiązanie do wolności... Powiedzcie,
jak to jest możliwe, że przez tyle lat pozwalamy ograniczać swobodę naszych
poczynań, że oddaliśmy się pod kuratelę jakichś obcych istot - i wszystkim
opadły nagle ręce... Każdy z osobna wie, że ten stan to ledwo zamaskowana
niewola, okupacja... A wszyscy razem - poddają się temu... - To nie jest sprawa
samych Proksów. Oni tylko umiejętnie wykorzystują pewne cechy niektórych ludzi.
Sami osobiście nie maczają w tym łap. Posługują się ludźmi - powiedział Milt z
goryczą”.
Zmieniłbym tylko jedno,
zamiast „każdy wie” użyłbym „wielu wie”. Z badań wynika, że dzisiejszych Proksów jest mniej niż 1 procent. Mniej niż
jeden.
Krzysztof Sowiński
„Od Aten do Sparty”
(Tekst z 20 listopada 2020).
Obserwujemy upadek m.in. kultury i powrót do… feudalizmu. Rządzący nagradzają swoich użytecznych trefnisiów i wbrew naszym konstytucyjnym prawom, ogłaszają swoją wolę na konferencjach prasowych. A na protestujących wysyłają wyspecjalizowane w pacyfikacji bojówki policyjne. Czy można było to przewidzieć? Jak najbardziej można… Byli tacy, którzy to zrobili. Dziś o jednym z nich.
Wielu
z nas jest jednak zaskoczonych „pandemią” i jej skutkami. Nie „wierzą”, że ktoś
może ich oszukiwać, uważać ich za „nawóz historii”. (Ci na pewno nie czytali
np. „Konrada Walenroda”). Jednak jak donoszą coraz częściej uczciwsi z lekarzy –
to dopiero w październiku umarło nieco
więcej Polaków niż w analogicznych minionych latach. Ale jest to tylko skutek
od pół roku zamkniętych drzwi placówek zdrowia dla „niekowidowych” pacjentów. I
że obrano celowo fałszywy kurs „ocalenia narodowego”, a przy okazji „zapomniano”
o jednym z fundamentów cywilizacji łacińskiej – „Primum non nocere”. Istnieje
zatem ogromne prawdopodobieństwo, że każdy z nas może umrzeć nie tyle z powodu
wirusa, ale ba… nawet zapalenia wyrostka robaczkowego. Naszemu znajomemu (39
lat) odmówiono pomocy medycznej. Żył w wieku niebezpiecznych idei transhumanizmu
i prywatnych statków wysłanych w kosmos przez Elona Muska, a umarł w mękach jak w średniowieczu. Wspomnę, że w
wiekach średnich na tę chorobę nie było ratunku, a określono ją jako „ból
boku”.
Do
pojęcia średniowiecza odwołał się także Lech Jęczmyk, tytułując swoją książkę –
„Nowe średniowiecze”. Pozycja ta została wydana w 2013 roku. Składa się na
zbiór jego „starych” felietonów. Kontakt z tą publikacją przekonuje nas, że
mamy do czynienia z geniuszem, któremu np. taki sławny Francis Fukuyama nie
dorósł do pięt. Mało tego – jego przekaz (Jęczmyka) jest precyzyjny, zwięzły, a
styl wyśmienity. Jest jeden problem – pisarz ten odwołuje się do wielu tropów
kulturowych, które jeszcze nie tak dawno były znane każdej wykształconej osobie.
Dla jednych będzie to zatem uczta duchowa, dla drugich… „wykluczenie”.
Czy
Jęczmyk ma zdolność przewidywania przyszłości? Nie. Ma tylko nadal zdolność logicznego
myślenia, dostrzegania symptomów powstawania jakiegoś procesu, jego rozwoju i
na tej podstawie wnioskowania o zamierzonych celach. Jak to często mówimy –
łączenia punktów. Zjawisko feudalizacji współczesnego „neoliberalnego” świata zauważył
w tekście zatytułowanym „Wycieczka z Aten do Sparty”. „Przejawia się to erozją
klasy średniej, która Arystoteles uważał za gwaranta demokracji, usztywnienia
barier społecznych, obniżenie poziomu kształcenia […]” – konkludował. Nie
trzeba być geniuszem, żeby stwierdzić, że właśnie takie procesy teraz w „czasie
pandemii” nadzwyczajnie przyspieszyły. Kim są tzw. kowidianie jak nie właśnie
ofiarami zarządzania strachem i systemu edukacji z którego wyeliminowano logikę?
Czy każdy z nich nie jest „człowiekiem czterominutowym” z tekstu opublikowanego
pod tym tytułem także przez Jęczmyka? Ludźmi, którzy np. zapomnieli już po
miesiącu, co mówił do nich ówczesny minister zdrowia Szumowski w marcu br. (wspominam
o jego kluczowej wypowiedzi). A dowodził zgodnie z literą nauki, że maseczka
nie chroni przed transmisją i ograniczeniem transmisji jakiegokolwiek wirusa.
Lech
Jęczmyk m.in. wspomina także, że dla współczesnego świata solą w oku są ludzie,
którzy… już przeszli na emeryturę. Według rządzących światem zachodnim – nie
oszukujmy się – psychopatycznych technokratów,
emeryci są już niepotrzebni – generują tylko koszty. (Wspominała o tym m.in. np.
unijna szycha, Ursula Gertruda von der Leyen, nomen omen – matka siódemki
dzieci, nawołująca jednak do radykalnego ograniczenia prokreacji). W Polsce idea
eutanazji, mimo promocji na szeroką skalę, nie zyskała jednak na popularności.
Jęczmyk już ponad 10 lat temu zaobserwował, że równie skutecznym, ale mniej zauważalnym
dla opinii publicznej, będzie w takich państwach jak Polska, sukcesywne
ograniczanie emerytom dostępu do służby zdrowia. A winę z to będzie ponosił
„chaos”. Nie trzeba być zatem prorokiem, żeby stwierdzić, że jeśli „pandemia”
potrwa jeszcze z rok (a zapowiada się, że inżynierowie społeczni już nam przez
siebie „raz zdobytej władzy nie oddadzą już nigdy”), to zrealizujemy w całej unii
ideę Sparty i pozostaną wśród żywych tylko silni, chociaż i los tych też nie
jest pewny. Bo elitom chodzi po głowie od przeszło stu lat głównie problem
przeludnienia. Oczywiście elity chcą redukcji, ale „innych”.
Na
miły Bóg… Nie po raz pierwszy próbuje nas Polaków ktoś zetrzeć z powierzchni
tego globu. Taki car Mikołaj I też próbował i niegdyś tak to spuentował: „Z
Polakami dalibyśmy sobie radę, ale te Polki!”. Moją nadzieję „na Polki”, nadwątliły
jednak marsze kobiet z transparentami - „To jest wojna”. I fakt, jak się
okazało, że to wojnę wypowiedziano… elewacjom zabytkowych budowli. Na szczęście
panie z mojego otoczenia wytłumaczyły mi, że maszerujące to tylko zaledwie
margines. Więc nie tracę nadziei. Zresztą proces oporu już się uruchomił.
Krzysztof
Sowiński