czwartek, 20 maja 2021

Dać świadectwo prawdzie...


Umarło dwóch moich wujków w odstępie trzech tygodni. Nie byli kimś z żadnego świecznika. Doszli już kresu swoich możliwości biologicznych. Obydwaj ciężko chorowali od kilku lat. Maciej od trzech nie podnosił się już z łóżka.

Pierwszy Julek (pisałem o nim już wcześniej, więc teraz w skrócie), to był dzielny facet - trafił od wojska w PRL-u w l. 50, kiedy szalał stalinizm - wolał być bity „w mordę” przez dowódców i siedzieć w anclu o chlebie i wodzie, w zimnie (całą służbę 2-letnią spędził pod namiotami, a zimy wtedy były siarczyste), niż powiedzieć, ze marszałkiem Polski jest Konstanty Rokosowski. Nigdy nikogo się nie bał, nigdy nie uległ czyjeś presji. Szedł "wyprostowany wśród tych co na kolanach" - jak napisał o takich Poeta.

Drugi Maciej był w młodości szalenie utalentowanym sportowcem - równolegle w II lidze grał w piłkę nożną i boksował, nie mógł się zdecydować na jedną dyscyplinę, a kiedy trafił do marynarki (3 letnia służba wojskowa) - miał także sukcesy w pływaniu. Później skończył studia, elektryfikował wsie (świętował te sukcesy na "wiankach", które trwały po trzy dni), a potem z tzw. czasem projektował (instalacje elektryczne) dla licznie powstających przedsiębiorstw. Zarabiał dobrze. Jednak nie dbał o pieniądze - jego żywiołem był... alkohol i zabawa. W pogardzie miał też wygody. Lubił okresowo żyć jak nomad, bywać w dzikich zakątkach przyrody. Geny?

Zapomniałem... Więc dodam... ta gałąź rodziny (nie mam tej krwi) miała tatarskie korzenie... Kiedy wujek był już przykuty do łóżka opowiadał, że wciąż nawiedza go jeden sen. Śni mu się że galopuje na koniu po bezkresnym zielonym stepie.

Marzył też żeby przed śmiercią jeszcze raz odwiedzić swoją działkę, którą zagospodarował od „zera”.

Pamiętam jako wczesny nastolatek, jak na puste pole przywieziono małą chałupkę na metalowej ramie. Studnie wykopał tam mój ojciec (był wtedy jeszcze mężczyzną o którego sile, krążyły zresztą uzasadnione legendy. Był prawie całe życie szczupłym atletą, a na starość kurczył się i zapadał sam w siebie). A wujek posadził dziesiątki krzewów i wspaniałych, w tym iglastych drzew. Z czasem sięgnęły nieba i wypełniły swoim życiem, a także towarzyszącym im życiem wolno żyjących zwierząt, spopielałą dawną przestrzeń. Był to bezpieczny azyl, kryliśmy się w cieniu tych iglaków i trzymetrowego żywopłotu. Spędziliśmy tam przy ognisku, alkoholach i "zagrysce", w tym "działkowych" pomidorach nabrzmiałych i pękających od letniego słońca, dziesiątki szczęśliwych dni. Lubiłem podjechać do niego niezapowiedziany na rowerze, a po drodze kupić kilka zimnych piw, chleb i pęto kiełbasy. Kiedy żył Kłopcio mój pies, szliśmy do wujka często razem. Na miejscu musiałem uważać, żeby Kłopcia nie skrzywdziła półdzika kotka, mieszkanka działki, dokarmiana przez wujka, pilnująca dopiero co urodzonych swoich kociąt.

"Działka" była miejscem gdzie często bez zapowiedzi, spontanicznie spotykała się, na co dzień rozproszona, moja rodzina. A wujek będąc już na emeryturze siedział tam od pierwszych wiosennych dni, po zimowe mrozy. Potrafił iść też tam w grudniu, czy styczniu żeby chociaż popatrzeć na skamieniałe od zimna owocowe drzewa i na popruszoną zieleń iglaków. Z utęsknieniem wypatrywał wiosny.

Raz wracał stamtąd pieszo, trzymał jak zwykle swoje imponujących rozmiarów silne dłonie w kieszeniach kurtki (nigdy nie używał rękawiczek, taki miał zwyczaj). Poślizgnął się i nie zdołał ich wyjąć, upadając trafił idealnie lewym okiem na pionową sterczącą z gruntu ostrą grudę lodu. Mimo starań wielu medyków nie udało się uratować oka, a w zasadzie przywrócić widzenia w tym oku wujka. Ten nie złorzeczył, nie żalił się z tego powodu. Z czasem zaczęło mu niedomagać także drugie oko.

Kiedyś poszedł na grzyby, powłóczyć się po lesie. Ale stracił tam orientację. Zapadł zmierzch. A noce wtedy były już bardzo zimne. Szukał go bezskutecznie syn. Wujek znalazł się po kilkunastu godzinach (w zasadzie natknął się na niego jakiś mieszkaniec pobliskiej wsi usytuowanej na skraju lasu). Wujek był ubłocony, przemarznięty, w jednym tylko bucie. Nie bardzo też potrafił powiedzieć kim jest. Oczywiście nie miał dokumentów, a telefonu zwyczajowo nie nosił. 

Po tym incydencie gwałtownie się zestarzał. Stracił samodzielność, miał wtedy już jakieś 80 lat i wkrótce po tym położył się do łóżka z którego już nigdy nie wstał. Wspomnę, że jego ojciec mówiliśmy na niego dziadek K. przeżył 86 lat, do końca był sprawny fizycznie. Szczupły, lubił się przechadzać - ubrany elegancko w trzyrzędowy garnitur, szykowną koszulę i krawat, z laseczką o pięknej srebrnej rączce, którą trzymał w dłoni na której błyskał herbowy sygnet - latem po ulicy Sienkiewicza. O jego witalności, w tym także seksualnej krążyły legendy. Wujek, jak wiele razy mówił dostał ten sam garnitur świetnych genów - jak mówił "od Bozi". Ale tym darem szastał całe życie jak tylko mógł. Toteż na starość się roztył i miewał problemy z ciśnieniem, o które nie dbał. Mawiał: "Żyje się raz! I trzeba żyć na pełny gaz!". I tak żył. Ale... Wciąż mu było gorąco i wszędzie gdzie się zjawił otwierał okna. Spodziewaliśmy, że kiedyś po kolejnej biesiadzie alkoholowej dozna wylewu - zostanie sparaliżowany, albo od razu umrze. Tak się nie stało. Rzeczywistość jeszcze raz unieważniła nasze dywagacje.

Zajrzałem na jego działkę jakoś grubo ponad rok temu – już tam wtedy wujka nie było. A bez niego czuć było pustkę. Widać też było ślady po kradzieżach i dewastacjach, a po ogrodzie "hulała szarańcza". Zimny wiatr brutalnie wtaczał się tam poprzez otwór, który został po zagarniętej (jak to bywa w naturze) przez kogoś metalowej furtce.

Jego marzenie nie spełniło się. Był masywnym, grubokościstym facetem (pod „koniec” się straszliwie skurczył), który już nie mógł chodzić, a mieszkali na bardzo, bardzo wysokim czwartym piętrze bez windy i nigdy go nie znieśliśmy na dół. Chociaż marzyłem o tym, żeby wujek chociaż na noszach jeszcze raz poczuł zapach wiosny na swojej działce. Jednak nie drążyłem tej sprawy, miał przecież wujek swojego syna. Ale syn akurat był zajęty budową domu.

Postanowiłem rok temu kupić działkę wujka, okazało się jednak, że się spóźniłem z ofertą kilka dni. Zaczęło się wtedy szaleństwo z fałszywą pandemią i działki nagle, wobec braku alternatywy spędzania wolnego czasu, wróciły po latach zapomnienia do łask. Kupił ją ktoś inny. Ta strata wyrwała z mojego serca kawał mięsa i wspomnień. Naprawdę nie spodziewałem, że mnie to tak dotknie. Naprawdę.

Często, zwłaszcza jak wujek "wypił" (bez alkoholu, z każdym rokiem bywał coraz bardziej milczący), ożywiał się i... robił mnie i mojemu bratu ciotecznemu (synowi Macieja) jak byliśmy mali - testy w podciąganiu na drążku i pompkach, a także w posługiwaniu się… suwakiem logarytmicznym, w rozwiązywaniu zadań z matematyki i znajomości filozofii, zwłaszcza starożytnych Greków. Także marksizmu. "Komunizm jest dobry. Tylko ludzie nie dorośli do komunizmu" – mawiał nie pomny na miliony ofiar tego ustroju. "Jezus był pierwszym komunistą" - dowodził. Ale na tym kończyło się jego zaangażowanie w marksizm. Za to czasami chwalił się świadectwem ukończenia krakowskiego technikum (nie dyplomem ukończenia politechniki). Uczyli go w średniej szkole głównie nauczyciele akademiccy, których w czasach "łysenkizmu" usunięto z uczelni za "reakcjonizm". Jak pokazywał wujek - na dyplomie z politechniki miał mniej wykładowców z tytułami profesorskimi, docentów, doktorów – niż  w technikum. To czasy kiedy ówczesna lokalna w Polsce "Czerwona Gwardia" niszczyła przedwojenną polską naukę i naukowców, np. m.in. wybitnego filozofa Władysława Tatarkiewicza.

Chciał żeby mój brat został sportowcem (miał mój brat wrodzone świetne warunki fizyczne jak jego ojciec). Ale mój brat jak Maciej wolał także zabawę i alkohol.

Julek i Maciek - jak napisałem - doszli już kresu swoich możliwości biologicznych. A jakieś skorumpowane s...ny wpisały im do aktu zgonu "kowid", mimo, że nawet nie wykonano im tego niediagnostycznego pcr i umarli bez przysłowiowego kataru. Dla rodziny Maćka to nie był problem - Maciek i tak się kazał skremować i wykonano jego wolę.

Dla Julka syna i synowej jest to problem emocjonalny - zwłoki Julka włożono bowiem bez ceregieli do dwóch worków foliowych i tak go zakopano. Będzie tak trwał, w powolnym procesie nienaturalnego rozkładu - jak wyliczyli fachowcy - być może nawet do pięciuset lat.

Może potomni kiedyś znajdą te zwłoki i zbadają jak my badamy szczątki minionych pokoleń i Julek jeszcze raz także po śmierci da świadectwo prawdzie i skali "pandemicznego" oszustwa.

„Niech się stanie”.

Na cmentarzu była już tylko z „tamtego” pokolenia moja matka i jej siostra, żona Macieja. Dwie zgięte w krzywą gałąź usychającego drzewa wiekiem starowinki. Tyle zostało z dużej niegdyś rodziny.

 

środa, 19 maja 2021

Małe „cuda” w czasach dyktatury sanitarnej

Podobno zdarzają się cuda. Inni mówią o takich chwilach – „przypadek”. Jednak nie będę się spierał o to, akurat w tym momencie. Jednak coś, co pozornie było już stracone na zawsze, ocalało i możemy tym się teraz delektować. Słowem, napiszę o tym jak przetrwał niebanalny kawałek naszej „kultury”, wytwór ludzkiej pracy i talentu.

Ponad 10 lat temu (5 maja 2008 ) trójka muzyków jazzowych (Andrzej Chochół, gitara, Henryk Gembalski, skrzypce, Krzysztof Majchrzak, bas elektryczny) dżemowała z Michałem Zduniakiem, wybitnym perkusistą jazzowym - w jego pracowni, którą zbudował ten ostatni własnymi rękoma w Wąchocku. Jak się okazało był to ich ostatnie wspólne granie. Michał niestety równo rok później przedwcześnie w wieku 51 lat zmarł wskutek choroby nowotworowej. Sesja została utrwalona na „dysku”. Jak się okazało nośnik dźwięku jednak został uszkodzony i jak orzekło wówczas wielu techników – „nagrania nie da się odtworzyć”. Była to niepowetowana strata.

Na szczęście „dysku” nie wyrzucono. Leżał sobie gdzieś na półce latami i pokrywał kurzem. Na nowo odkryła go żona Michała - Ewa Wiśniewska-Zduniak. Komuś wpadło do głowy, że może by spróbować jeszcze raz odzyskać „spakowane” tam dźwięki. I dzięki nowej technologii, która pojawiała się w tzw. międzyczasie w tej dziedzinie, udało się to zrobić! Potem dzięki Fundacji im. Michała Zduniaka i wielu ludziom dobrej woli, na bazie tego zapisu wyprodukowano płytę (2019), zatytułowaną „Our last Session” (angielski to język uniwersalny w świecie jazzu). Składa się na nią 7 nagrań, z czego odwołujący się do wrażeń organoleptycznych „The scent of wine” („Zapach wina”) jest najdłuższe - trwa 13 minut i 11 sekund. Jest tam także „Lazy summer” i wszyscy mamy nadzieję, że właśnie takie będzie nasze zbliżające się lato. Znajdziemy na okładce „krążka” także symbolicznie nieostry napis - „Michał Zduniak in memoriam”. Całość „plastycznie” zaprojektowała Ewa Zduniak.

Na tych nagraniach muzycy zaprezentowali swój niewiarygodny kunszt. Ta muzyka momentami brzmi niesłychanie mrocznie, boleśnie (np. dla mnie, który znam pozamuzyczne związane z biografią Michała konteksty), tak jak mroczne i bolesne bywają fragmenty ludzkiego życia. Bo jak powiedział niegdyś Platon („Prawa”) – „nie można zrozumieć rzeczy poważnych […] i w ogóle jednego z dwóch przeciwieństw bez drugiego, jeśli ktoś ma być mądry”. Także życie nie miałoby wiele sensu bez śmierci. Po wysłuchaniu tej płyty na pewno jesteśmy „mądrzejsi”. Takich korespondencji można tam znaleźć wiele, można się oddać czynnościom wyznaczonym przez hermeneutykę. Nie będę jednak recenzował tej płyty. O nie! Wolę  pokłonić się talentowi, którego ponownie mogę doświadczać dzięki „cudowi”, czy „przypadkowi” i przypomnieć teraz jeszcze raz osobę Michała.

Na tym się jednak te artystyczne korespondencje nie kończą! Ewa Wiśniewska Zduniak zainspirowana ostatnimi nagraniami ś.p. męża, stworzyła m.in. cykl 9 obrazów  zatytułowany „Partytura – notacje wizualno-dźwiękowe” (powstał w ramach obrony jej pracy doktorskiej w dziedzinie sztuki). To przejmujące monumentalne, przytłaczające, surowe, ale sharmonizowane wg nieubłaganej matrycy przemijania - celowo nie oprawione w ramy płótna ujęte w dwa cykle – „Biały” i „Czarny”, do których plastyczka dodała także kilka grafik.

Nie będę przypominał biografii Michała, każdy nieco bardziej wyrafinowany odbiorca muzyki, mieszkający nie tylko w regionie Świętokrzyskim „coś tam” o nim mógł już wiele razy usłyszeć. Natomiast napiszę kilka zdań o Ewie Wisniewskiej-Zduniak. Bo chociaż stale obecna w życiu kulturalnym regionu mogła umknąć uwadze większości mieszkańców. Zatem trochę informacji formalnych - m.in. uzyskała dyplom w ASP w Łodzi, teraz uzyskała tytuł doktora sztuk pięknych na UJK. Słowem profesjonalistka. Tworzyła lub współtworzyła (od lat 90.) wiele inicjatyw muzycznych w Kielcach (Dom Środowisk Twórczych) i Wąchocku. Zajmuje się  malarstwem, grafiką, fotografią i sztuką performatywną. Od lat prezentuje znaki plastyczne, przy pomocy których próbuje przekodować świat dźwięków, na świat wizualny.

Właśnie i niestety, wystawa wspomnianych obrazów wystawionych w uniwersyteckiej bibliotece UJK w Kielcach, przeszła prawie niezauważona! A to ze względu na ograniczenia wynikające z fałszywej pandemii, na bazie której także m.in. „nasz” rząd po cichu i z przyzwoleniem nieświadomej skali kłamstwa większości Polaków, zmienił ustrój demokratyczny na dyktaturę sanitarną. I to dopiero początek terroru, który nas czeka! Nie łudźmy się chwilą „oddechu”, którą nam teraz „podarował” rząd. Te dyktatury godzą w nasze elementarne wolności konstytucyjne, także w sztukę „żywą” wymagająca bezpośredniego,  a nie zapośredniczonego przez internet i etc. – kontaktu.

Czy jest nadzieja? Historia świata pokazuje nam, że chociaż niekiedy dyktatury wydawały się niezwyciężone, to w przebudzonych ludziach jest taka potrzeba wolności, że w rezultacie naszych działań nasi oprawcy zostaną pokonani i osądzeni. Mam zatem głęboką nadzieję, że kiedyś zobaczę i usłyszę widowisko skomponowane z muzyki, którą współtworzył Michał Zduniak i towarzyszącymi temu obrazami Ewy Wiśniewskiej Zduniak. Na „żywo”.

Krzysztof Sowiński

 

O awansie kielczanki

Od eseldowskiego „no pasaran”, do pisowskiego łysenkizmu?

 Przez wiele lat moja znajoma A. M. P. niezmordowanie manifestowała swoje "lewicowe" poglądy. Nawet przez jakiś czas lubiłem w niej ten "rewolucyjny" zapał, jej wersję „No pasaran!” i socjalizmu o… ładnej buzi i wspaniałych blond włosach.

 Pamiętam jak przedstawiła nam (mnie i mojej żonie) swojego kandydata na męża – niskiego, drobnej postury, brodacza w typie młodego Che. Po wielu latach kiedyś nas  znowu odwiedzili. Mąż A.M.  przypominał późnego Marksa. Powspominaliśmy dawne czasy. Goście zobaczyli sobie przy okazji jak się biednie żyje na „prowincji”, w Kielcach, które przed laty zostawiła A. M. Do trzeciego spotkania już nigdy nie doszło. „Warszawska” kariera A. M. nabierała wyraźnego rozpędu.

Wystąpiła w ogólnopolskiej reklamie jakiegoś leku, który nam  szarakom pozwoli „kontrolować” niedomagania naszych organizmów. Piękna wegetarianka, smukła, profesjonalna, ponadprzeciętna przekonywała nas swoim kojącym, spokojnym, zrównoważonym głosem. (Aż dziw, że ją w swoje szeregi nie porwał wtedy jakiś tvn). Byliśmy z niej dumni, pokazywaliśmy znajomym - to „nasza dziewczyna z Kielc!”. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że A.M. i wielu jej podobnych ludzi stawali się trybikami w świetnie mielącej „prowincjonalność” machinie, przygotowującej i nas Polaków do myślenia typu – „można to kontrolować, wszystko, można temu zaradzić – tylko nam zaufaj!”. A później – „Tylko  słuchaj!”. Na wszystko jest lek, lub suplement – na syndrom niespokojnych nóg, niepokojące komunikaty płynące z ciała, depresje i lęki, a nawet wyrzuty sumienia. (Na te ostatnie pojawiła się wówczas np. m.in. pastylka „czubaszek”, rozrosło się to w całą tyralierę). Wystarczy tylko sięgnąć po to, co wskażą nam autorytety, zareklamują celebryci – wówczas przestaną istnieć prawa entropii, będziemy wiecznie młodzi, szczęśliwi, zdrowi i nieśmiertelni. To te m.in. działania sprawiły, że w większości staliśmy się tak bezradni wobec fałszywych opowieści o zarazie 21 wieku – kowidzie, posłusznie i bezkrytycznie w większości przyjmujemy każde polecenie manipulujących nami rządu i rządowych „autorytetów” medycznych, którzy od ponad już roku „kontrolują” i „zarządzają” pandemią i kresu tego nie widać. A w rezultacie tych starań wokół mamy tylko policyjny terror, sypie się w nadmiarze niekowidowy trup i  bankrutuje tysiącami polska klasa średnia, a znaczny procent społeczeństwa ogarnęła depresja i szaleństwo.

Pamiętam jak A.M. zaczęła się chwalić sweet fociami z takimi politykami jak Kwaśniewski, Borowski i gromadą pomniejszych postaci z SLD. Jak wspierała kampanie tej formacji. Za słowo krytyki wobec tych panów "obrażała się", a nawet usuwała z grona swoich znajomych. Taktownie, żeby nie wchodzić z nią w konflikt, nie psuć dawnych wspomnień „czaru”, najpierw przestałem komentować, później przestałem regularnie śledzić jej wpisy w mediach społecznościowych.

Wiem, że dzięki „starej” lewicy zaistniała publicznie, ale oddaję jej także cześć - włożyła w tę swoją obecność mnóstwo pracy, nota bene m.in. jest autorką fajnej publikacji zachęcającej do rekreacji ruchowej… Chwała jej za to.

Ale nie mogę też zmilczeć o tym, że długie lata pracowała w prestiżowym tygodniku o orientacji "lewicowej" i zawsze gorliwie rezonowała światopogląd pisma.

Później periodyk odkupił inwestor o orientacji nieco "nielewicowej". A. M. w proteście przeciwko tej zmianie... jednak się nie zwolniła. Tylko roztropnie publicznie.... zamilkła. „No cóż” - pomyślałem sobie, każdy z czegoś musi żyć, a... nie wielu potrafi zaczynać wciąż od "zera" i trwać za najniższą krajową.

I co się w końcu wydarzyło? A to… „Dzisiaj” przez przypadek na fb wyświetliła mi się "metryczka" A.M. Omal nie spadłem z krzesła. Nasza chluba jest jednym z dyrektorów pisowskiego (!!!) Ministerstwa Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu!

Ja wiem, ze PiS to partia lewicowa dla niepoznaki z odrobiną retoryki narodowej, ale w środowisku i wśród przyjaciół A. M. jednak nadal ta formacja uchodzi za "radykalną" prawicę! Na sporcie na pewno A.M. się zna, przynajmniej od strony treningu, była czynną sportwomenką, ale bez pretensji do najwyższych laurów. Kultura… Owszem, pamiętam ją jak ze dwa razy odwiedziła naszą miejscową scenę teatralną. Być może jednak w Warszawie stała się np. miłośniczką opery, znawcą muzealnictwa, a doświadczenie w zarządzaniu kulturą trenowała odwiedzając np. regularnie Teatr Powszechny i tam m.in. podziwiała np. spektakl – „Kuroń. Pasja według św. Jacka”. To rzecz o polityku zapewne bliskim i jej sercu. Czy zatem przyswoiła sobie należycie idee marszu trockistów przez instytucje kultury i sportu? Oto jest pytanie.

A może się mylę co do oceny światopoglądu A. M.? A ta zawsze była tylko bezstronnym fachowcem. Jest człowiekiem dialogu, a nie dyskursu. I jej awans jest tylko tego i niczego innego wynikiem.  Przecież z autopsji znam w naszym regionie tylu bezstronnych specjalistów pobłogosławionych przez PO, PSL, czy tych z SLD, kierujących dzielnie m.in. „naszą” kulturą. Pracownicy tych placówek żywili nadzieję (znam te nastroje jako związkowiec), że jak PiS znowu dojdzie do władzy, to te zazwyczaj znienawidzone osoby raz na zawsze zostaną wytaczkowane przez koło historii. Nic się jednak takiego nie stało. Wydaje się, że przeważyła u tych szefów, lubiana przez ich nowych szefów, właśnie ta cecha bezpartyjnego fachowca i umiejętność modelowania swojego głosu, zgodnego z aktualną prawdą etapu.

I co ja mam teraz myśleć?

Jak sobie samemu wyjaśnić, dlaczego (teraz zerknąłem) w mediach społecznościowych A. M. uwiarygadnia pisowski propandemiczny łysenkizm!

Dlaczego robiła w ostatnich miesiącach na swoim fb publiczne spektakle dotyczące konieczności bezsensownego z punktu wiedzy o medycynie noszenia maski i epatowała blankietem terminu swojego szczepienia, propagując zbędną (a zapewne i nadzwyczaj niebezpieczną) potrzebę wyprodukowaną przez Niedzielskiego, Pinkasa, Dworczyka, z Morawieckim na czele?!

Już wiem... Przypomniałem sobie takie zdanie - "Program partii, (sorki) rządu – programem narodu". Ufff... A jednak A.M.  zachowała wierność swoim pierwotnym ideałom. Na szczęście.... k

ps. Może już po następnych wyborach, z pisowskich list A. M. trafi do europarlamentu i zobaczymy ją tam jak "broni" "wartości" cywilizacji łacińskiej w Polsce... powiedzmy w stylu… Beaty Hubner. Któż to wie...

 

Krzysztof Sowiński