Umarło dwóch moich wujków w odstępie trzech tygodni. Nie byli kimś z żadnego świecznika. Doszli już kresu swoich możliwości biologicznych. Obydwaj ciężko chorowali od kilku lat. Maciej od trzech nie podnosił się już z łóżka.
Pierwszy Julek (pisałem o nim już wcześniej, więc teraz w skrócie), to był dzielny facet - trafił od wojska w PRL-u w l. 50, kiedy szalał stalinizm - wolał być bity „w mordę” przez dowódców i siedzieć w anclu o chlebie i wodzie, w zimnie (całą służbę 2-letnią spędził pod namiotami, a zimy wtedy były siarczyste), niż powiedzieć, ze marszałkiem Polski jest Konstanty Rokosowski. Nigdy nikogo się nie bał, nigdy nie uległ czyjeś presji. Szedł "wyprostowany wśród tych co na kolanach" - jak napisał o takich Poeta.
Drugi Maciej był w młodości szalenie utalentowanym sportowcem - równolegle w II lidze grał w piłkę nożną i boksował, nie mógł się zdecydować na jedną dyscyplinę, a kiedy trafił do marynarki (3 letnia służba wojskowa) - miał także sukcesy w pływaniu. Później skończył studia, elektryfikował wsie (świętował te sukcesy na "wiankach", które trwały po trzy dni), a potem z tzw. czasem projektował (instalacje elektryczne) dla licznie powstających przedsiębiorstw. Zarabiał dobrze. Jednak nie dbał o pieniądze - jego żywiołem był... alkohol i zabawa. W pogardzie miał też wygody. Lubił okresowo żyć jak nomad, bywać w dzikich zakątkach przyrody. Geny?
Zapomniałem... Więc dodam... ta gałąź rodziny (nie mam tej krwi) miała tatarskie korzenie... Kiedy wujek był już przykuty do łóżka opowiadał, że wciąż nawiedza go jeden sen. Śni mu się że galopuje na koniu po bezkresnym zielonym stepie.
Marzył też żeby przed śmiercią jeszcze raz odwiedzić swoją działkę, którą zagospodarował od „zera”.
Pamiętam jako wczesny nastolatek, jak na puste pole przywieziono małą chałupkę na metalowej ramie. Studnie wykopał tam mój ojciec (był wtedy jeszcze mężczyzną o którego sile, krążyły zresztą uzasadnione legendy. Był prawie całe życie szczupłym atletą, a na starość kurczył się i zapadał sam w siebie). A wujek posadził dziesiątki krzewów i wspaniałych, w tym iglastych drzew. Z czasem sięgnęły nieba i wypełniły swoim życiem, a także towarzyszącym im życiem wolno żyjących zwierząt, spopielałą dawną przestrzeń. Był to bezpieczny azyl, kryliśmy się w cieniu tych iglaków i trzymetrowego żywopłotu. Spędziliśmy tam przy ognisku, alkoholach i "zagrysce", w tym "działkowych" pomidorach nabrzmiałych i pękających od letniego słońca, dziesiątki szczęśliwych dni. Lubiłem podjechać do niego niezapowiedziany na rowerze, a po drodze kupić kilka zimnych piw, chleb i pęto kiełbasy. Kiedy żył Kłopcio mój pies, szliśmy do wujka często razem. Na miejscu musiałem uważać, żeby Kłopcia nie skrzywdziła półdzika kotka, mieszkanka działki, dokarmiana przez wujka, pilnująca dopiero co urodzonych swoich kociąt.
"Działka" była miejscem gdzie często bez zapowiedzi,
spontanicznie spotykała się, na co dzień rozproszona, moja rodzina. A wujek będąc
już na emeryturze siedział tam od pierwszych wiosennych dni, po zimowe mrozy. Potrafił iść też tam w grudniu, czy styczniu żeby chociaż popatrzeć na skamieniałe od zimna owocowe drzewa i na popruszoną zieleń iglaków. Z utęsknieniem wypatrywał wiosny.
Raz wracał stamtąd pieszo, trzymał jak zwykle swoje imponujących rozmiarów silne dłonie w kieszeniach kurtki (nigdy nie używał rękawiczek, taki miał zwyczaj). Poślizgnął się i nie zdołał ich wyjąć, upadając trafił idealnie lewym okiem na pionową sterczącą z gruntu ostrą grudę lodu. Mimo starań wielu medyków nie udało się uratować oka, a w zasadzie przywrócić widzenia w tym oku wujka. Ten nie złorzeczył, nie żalił się z tego powodu. Z czasem zaczęło mu niedomagać także drugie oko.
Kiedyś poszedł na grzyby, powłóczyć się po lesie. Ale stracił tam orientację. Zapadł zmierzch. A noce wtedy były już bardzo zimne. Szukał go bezskutecznie syn. Wujek znalazł się po kilkunastu godzinach (w zasadzie natknął się na niego jakiś mieszkaniec pobliskiej wsi usytuowanej na skraju lasu). Wujek był ubłocony, przemarznięty, w jednym tylko bucie. Nie bardzo też potrafił powiedzieć kim jest. Oczywiście nie miał dokumentów, a telefonu zwyczajowo nie nosił.
Po tym incydencie gwałtownie się zestarzał. Stracił samodzielność, miał wtedy już jakieś 80 lat i wkrótce po tym położył się do łóżka z którego już nigdy nie wstał. Wspomnę, że jego ojciec mówiliśmy na niego dziadek K. przeżył 86 lat, do końca był sprawny fizycznie. Szczupły, lubił się przechadzać - ubrany elegancko w trzyrzędowy garnitur, szykowną koszulę i krawat, z laseczką o pięknej srebrnej rączce, którą trzymał w dłoni na której błyskał herbowy sygnet - latem po ulicy Sienkiewicza. O jego witalności, w tym także seksualnej krążyły legendy. Wujek, jak wiele razy mówił dostał ten sam garnitur świetnych genów - jak mówił "od Bozi". Ale tym darem szastał całe życie jak tylko mógł. Toteż na starość się roztył i miewał problemy z ciśnieniem, o które nie dbał. Mawiał: "Żyje się raz! I trzeba żyć na pełny gaz!". I tak żył. Ale... Wciąż mu było gorąco i wszędzie gdzie się zjawił otwierał okna. Spodziewaliśmy, że kiedyś po kolejnej biesiadzie alkoholowej dozna wylewu - zostanie sparaliżowany, albo od razu umrze. Tak się nie stało. Rzeczywistość jeszcze raz unieważniła nasze dywagacje.
Zajrzałem na jego działkę jakoś grubo ponad rok temu – już tam wtedy wujka nie było. A bez niego czuć było pustkę. Widać też było ślady po kradzieżach i dewastacjach, a po ogrodzie "hulała szarańcza". Zimny wiatr brutalnie wtaczał się tam poprzez otwór, który został po zagarniętej (jak to bywa w naturze) przez kogoś metalowej furtce.
Jego marzenie nie spełniło się. Był masywnym, grubokościstym facetem (pod „koniec” się straszliwie skurczył), który już nie mógł chodzić, a mieszkali na bardzo, bardzo wysokim czwartym piętrze bez windy i nigdy go nie znieśliśmy na dół. Chociaż marzyłem o tym, żeby wujek chociaż na noszach jeszcze raz poczuł zapach wiosny na swojej działce. Jednak nie drążyłem tej sprawy, miał przecież wujek swojego syna. Ale syn akurat był zajęty budową domu.
Postanowiłem rok temu kupić działkę wujka, okazało się jednak, że się spóźniłem z ofertą kilka dni. Zaczęło się wtedy szaleństwo z fałszywą pandemią i działki nagle, wobec braku alternatywy spędzania wolnego czasu, wróciły po latach zapomnienia do łask. Kupił ją ktoś inny. Ta strata wyrwała z mojego serca kawał mięsa i wspomnień. Naprawdę nie spodziewałem, że mnie to tak dotknie. Naprawdę.
Często, zwłaszcza jak wujek "wypił" (bez alkoholu, z każdym rokiem bywał coraz bardziej milczący), ożywiał się i... robił mnie i mojemu bratu ciotecznemu (synowi Macieja) jak byliśmy mali - testy w podciąganiu na drążku i pompkach, a także w posługiwaniu się… suwakiem logarytmicznym, w rozwiązywaniu zadań z matematyki i znajomości filozofii, zwłaszcza starożytnych Greków. Także marksizmu. "Komunizm jest dobry. Tylko ludzie nie dorośli do komunizmu" – mawiał nie pomny na miliony ofiar tego ustroju. "Jezus był pierwszym komunistą" - dowodził. Ale na tym kończyło się jego zaangażowanie w marksizm. Za to czasami chwalił się świadectwem ukończenia krakowskiego technikum (nie dyplomem ukończenia politechniki). Uczyli go w średniej szkole głównie nauczyciele akademiccy, których w czasach "łysenkizmu" usunięto z uczelni za "reakcjonizm". Jak pokazywał wujek - na dyplomie z politechniki miał mniej wykładowców z tytułami profesorskimi, docentów, doktorów – niż w technikum. To czasy kiedy ówczesna lokalna w Polsce "Czerwona Gwardia" niszczyła przedwojenną polską naukę i naukowców, np. m.in. wybitnego filozofa Władysława Tatarkiewicza.
Chciał żeby mój brat został sportowcem (miał mój brat wrodzone świetne warunki fizyczne jak jego ojciec). Ale mój brat jak Maciej wolał także zabawę i alkohol.
Julek i Maciek - jak napisałem - doszli już kresu swoich możliwości biologicznych. A jakieś skorumpowane s...ny wpisały im do aktu zgonu "kowid", mimo, że nawet nie wykonano im tego niediagnostycznego pcr i umarli bez przysłowiowego kataru. Dla rodziny Maćka to nie był problem - Maciek i tak się kazał skremować i wykonano jego wolę.
Dla Julka syna i synowej jest to problem emocjonalny - zwłoki Julka włożono bowiem bez ceregieli do dwóch worków foliowych i tak go zakopano. Będzie tak trwał, w powolnym procesie nienaturalnego rozkładu - jak wyliczyli fachowcy - być może nawet do pięciuset lat.
Może potomni kiedyś znajdą te zwłoki i zbadają jak my badamy szczątki minionych pokoleń i Julek jeszcze raz także po śmierci da świadectwo prawdzie i skali "pandemicznego" oszustwa.
„Niech się stanie”.
Na cmentarzu była już tylko z „tamtego” pokolenia moja matka i jej siostra, żona Macieja. Dwie zgięte w krzywą gałąź usychającego drzewa wiekiem starowinki. Tyle zostało z dużej niegdyś rodziny.