niedziela, 25 lutego 2018

Metaświętoszek?



„Świętoszek” w Żeromskim to polski debiut Ewy Rucińskiej, reżyserki tzw. nowego pokolenia. I dzięki wielosieczności tekstu Moliera, która ujawniła się na scenie, być może nawet wbrew woli reżyserki, ten start jest udany. Ba… Taki rodzaj spektaklu był od jakiegoś czasu nawet oczekiwany. I choć jest „utkany” według znanego wzoru, otworzył wiele możliwych perspektyw odczytania. A to już w dzisiejszym teatrze przecież nie mało. Zaproponuję zatem moje.

A jest ono m.in. sprowokowane tekstem pióra kulturoznawcy Jana Sowy, zawartym w Gazecie Teatralnej towarzyszącej premierze. Zabawnie i strasznie zarazem jest słyszeć rozczarowanie płynące ze środowiska ludzi, którzy przez ostatnie kilkadziesiąt lat zwalczało i tresowało w poprawności politycznej polskich „katoli”. Wykazywało anachroniczność ich wiary, która nie jest – jak dowodzi socjolog – w żadnym razie „ostoją całości oraz pewności”. By w końcu zamiast się ucieszyć, co by było zrozumiałe  – „zapłakało”, konstatując – oto „jesteśmy” (czyli Oni są) krajem bardziej „pogańskim niż chrześcijańskim”. Dlaczego płacz, rozczarowanie i zapowiedź dalszej „pracy” nad opornymi? Bo… w większości odmówiliśmy gościny muzułmańskim „uchodźcom”. Nie spodobali się „środowiskom” Polacy, co wolą jednak pracować dla siebie, a nie na obcych i jednak groźnych dla naszej cywilizacji ludzi. (Obcy, biegnę z wyjaśnieniem, to taka figura, pomagająca w kontroli mających inne na istotne tematy zdanie, niż „elity”, niekiedy w podobnym miejscu pojawia się inna figura retoryczna tzw. populizm). A może ta decyzja większości Polaków nazywa się  pragmatyzmem?  I czy czasem nie powinno się pogratulować mieszkańcom kraju także nad Silnicą, że idąc tropem św. Augustyna potrafili oddzielić sprawy wiary od spraw rozumu? A może pomogę i przypomnę za Einsteinem, że głupotą jest robić wciąż to samo i tak samo, oczekując innych rezultatów. Przybysze bowiem nie wiadomo dlaczego (a może wiadomo?), chcą zawsze w każdym miejscu stwarzać opresyjny świat który opuścili, niestety wciągając w to autochtonów…

A przy okazji… Warto wspomnieć także, że chrześcijaństwo wysoko ceni sobie… roztropność. "Roztropność jest cnotą, która uzdalnia rozum praktyczny do rozeznawania w każdej okoliczności naszego prawdziwego dobra i do wyboru właściwych środków do jego pełnienia. (...) Roztropność jest "prawą zasadą działania", za Arystotelesem pisze jeden z ojców kościoła zwany św. Tomaszem.  A „człowieka roztropnego (mądrego) charakteryzuje przenikliwość i przewidywanie” – można wyczytać w Katechizmie Kościoła Katolickiego. Tyle cytatów.

Propozycja Ewy Rucińskiej  jest być także narracją o… braku… roztropności. Przynajmniej jest taka dla mnie w tej chwili. Na szczęście ta rzecz nie jest łopatologiczną krytyką chrześcijańskiej hipokryzji.  Pozwala nam to zatem pospekulować na temat Moliera. Np.  jakby się zachował dziś… Byłby kimś w rodzaju  pisarza Michela Houellebecqa, z jego „Uległością”? Pokazałby, że w miejsce wypieranych religii, pojawiają się inne – np. te świeckie, ze swoimi dogmatami jak np. neomarksizm?  (A czy zamiast posążka Maryi postawiłby na scenie – popiersia Spinnellego i Gramsciego?)  Pokazałby, że te dogmaty podane „ludowi”, to tylko narzędzie manipulacji, użyte do ich kontroli… Do zdobycia i utrzymania władzy. O tę kontrolę i o to kto kontroluje pyta dramatycznie w kontekście tego spektaklu jego autorka. Cóż.. przywilej młodości. Ale o tym później.  Czy raczej podzielałby Molier poglądy ludzi pokroju cytowanego socjologa?

Teraz kilka zdań o tej mojej interpretacji. Do domu Orgona przybywa, człowiek znikąd chciałoby się powiedzieć „uchodźca” – Tartuffe. Potrafi manipulować nowym środowiskiem, odwołuje się do jego dogmatów – zwłaszcza miłosierdzia i pojęcia grzechu, chociaż nie podziela tego systemu wartości. Ba.. Nawet nim gardzi i uważa to za zachowania ludzi słabych. Zyskuje zaufanie. Przejmuje  majątek gospodarza,  gwałci jego żonę Elmirę i symbole tego świata (scena na „kratce”). By w końcu z „gościa” stać się właścicielem majątku i przy pomocy „pożytecznych idiotów” i hipokrytów (Pan Układny) narzucić dyktat także prawny dawnym mieszkańcom, czyni ich „uchodźcami” we własnym kraju, unieważnia jego historię, świętości i mity.

Jak to wszystko możliwe? Przecież intryga – widzimy to – jest szyta aż nazbyt grubymi nićmi… Uwłacza elementarnej logice, sprawiedliwości i przyzwoitości. A od czego jest propaganda? Od czego?! Dzieje się to wszystko, w imię kolportowanego domniemanego „kryzysu” wartości, w imię opowieści o degeneracji sytych, chociaż widzimy, że „syte” są tylko „elity”, w imię likwidacji opresyjnego systemu patriarchalnego, w imię utopi postępu i zmiany.  A cóż dostajemy za to? To samo… Tylko w wersji z którą nie da się już dialogować. W wersji, która być może dojrzeje do tolerancji za kilkaset lat, a może nigdy… Ba… Nawet wszystkim tym ruchom przyklaskują seniorzy typu Pani Perelle.  Przez moment wydaje, że ten absurd przerwie nowe pokolenie reprezentowane przez Walerego, ten gdzieś pod dresem przez moment poczuł, że ma nawet, coś co nasi przodkowie nazywali „jajami”, ale gdzieś się gubi w swoim własnym światku, zawiesza... Nawet Marianna zamienia „narzucony” przez ojca strój harcerki (militarny), na nowy niby wolnościowy, a jednak precyzyjnie zaprojektowany dla  takich jak ona  uniform i ulega… syndromowi sztokholmskiemu. Brutalna siła jest bowiem… pociągająca.

Reżyserka Ewa Rucińska na szczęście, jak to czyni już niewielu nic nie „dośpiewała” do tekstu Moliera. Chwała jej za to. Zrezygnowała tylko z pewnej partii tekstu, warto osobiście zobaczyć z której. Okazało się, że ten stary Molier w nowym „silnicznym” i ślicznym opakowaniu jednak się obronił.

A… i obiecana kontrola. Kto kontroluje? Jak masz jakiekolwiek i kiedykolwiek wątpliwości – zawsze idź jak podpowiadają mądrzy – śladem pieniędzy. Kontroluje ten, u którego po „rewolucji” znajdziemy zagubiony kuferek ze złotem poprzednich właścicieli. Proste? Prawda?

Teraz z gry aktorów. Okazuje się, że ja też mogę podziwiać kreacje Magdy Grąziowskiej,  zwłaszcza kiedy narzuci się jej precyzyjne granice roli. Jej Elmira jest równie zblazowana, co i tragiczna. Justyna Janowska – świetnie rozegrała słowem i ruchem, postać rodzinnej pacynki Marianny. To niewolnica patriarchy, czy tylko swojego umysłu? Ta scena z jej udziałem zapada w pamięć, także i przez to, że rozgrywa się na przekór grawitacji. Bartłomiej Cabaj… Wiem… Nadużywam słowa – wiarygodny, ale oglądam jego rolę po raz kolejny i jakoś mi teraz, to do niego pasuje. Edward Janaszek (Molier, Kleant), Jacek Mąka (Orgon) i Beata Wojciechowska (Pani Pernelle) – nie… nie wypominam wieku… Przypominam tylko ich warsztat (chyba nie lubię tego słowa, kojarzy mi się ze smutnym stolarzem Józefem, chodzi mi o tzw. kulturę teatralną, świadomość technik i konwencji, czyli pozbywanie się na scenie rzeczy… zbędnych), nienaganną dykcję  i  myślę, że… to już się nie wróci. Nie wiem jeszcze czy ze smutkiem. Dawid Żłobiński (snuje się w masce przez pół spektaklu, przestawia krzesła etc.), ale kiedy ma „swoje” jako Pan Układny jak często – porywa. Jeszcze Jakub Sasak, jako współczesny Walery. Bez tej kreacji nie byłoby transferu Moliera z czasów dawnych na te dzisiejsze – hiphopowa artykulacja tekstu dawnego mistrza i gest, który temu towarzyszy wciągają i bawią. Czy wszyscy już? Nie. Antonina Antoniewicz, fascynuje jako buntownicza i sprytna Doryna. Przypomina ta postać różniej maści współczesne aktywistki-hipokrytki. I na koniec Wojciech Niemczyk… Ciężko mi się pisze na jego temat, wielu wie, że się znamy. Więc powiem tak – ktoś miał, a może to przypadek (?), przewrotny pomysł obsadzenia w roli manipulatora Tartuffe, właśnie aktora, który ma w dorobku filmową kreację prawego i „niezłomnego”, z różańcem w ręku wypełniającego swoją straceńczą, tragiczną misję. Co z tego wynikło można zobaczyć w Żeromskim. Sądzę, że warto.

Zapomniałem o orkiestrze w harcerskich mundurkach, dziewczynkach. Czy czasem nie zostały wprowadzone w sieć manipulacji? Kontroli? Pani Reżyserko…





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz