niedziela, 11 grudnia 2016

Bez porozumienia



Sadząc po „poprawnościowych politycznie” tekstach zamieszczonych w towarzyszącej spektaklowi Gazecie Teatralnej - o „innych”, o „uchodźcach” miało to być zdaje się przypomnienie Polakom, że nie są wystarczająco „solidarni”, jak mówią prominentni, samowybieralni i nieusuwalni politycy unijni, którzy – posługując się językiem spektaklu – nie używają waluty biedaków. A wyszło jednak coś innego – stanowczo za długa sztuka o klęsce multikulturalizmu - obnażająca nie wprost jego utopijny charakter i fałsze inżynierii społecznej, pokazująca ludzkie dramaty. A to nie mało.

Przy okazji w kieleckim teatrze po raz pierwszy pojawiło się niepokojące zjawisko – czy redaktorzy Gazety Teatralnej – stali się stroną w sporze politycznym dotyczącym fali uchodźców i wszystkich dogmatów podanych do wierzenia prostszemu, spośród prostych ludowi, temu zjawisku towarzyszących?

Niepokoi mnie podtrzymywanie narracji main streamu o "innym/obcym" w "Spotkaniu z obcym", artykule pióra Honoraty Gruchlik. Czy rzeczywiście można się zgodzić z nią kiedy chociażby pisze: "Przez wieki pokutował radykalizm, który przypisywał Obcemu jedynie negatywne cechy, a poprzez pojawiające się stereotypy kulturowe, megalomanię, przejawy nacjonalizmów i ksenofobii – kojarzono Obcego wyłącznie z dziwnością i niechęcią". Jedynie negatywne rzeczy? Zdaje mi się, że było także sporo pozytywnych np. my Polacy, zawsze podziwialiśmy organizacje pracy i myśl techniczną naszego zachodniego sąsiada i tak zdaje się jest do dziś. Zastanawiam się także nad rolą jaką odgrywa rozmowa  pt. "Naszym piekłem jest lęk", z psychoterapeutką Beatą Zadumińską, która sugeruje, że obiekcje wobec "obcego", nie mają racjonalnego uzasadnienia są tylko "siłą mechanizmu projekcji" własnej wrogości. I kiedy ironizuje mówiąc także: "[...] dziwię się: ponad 90 procent katolików w Polsce, a oni ciągle są prześladowani?". Kiedy przedstawia koncepcję widzenia w każdym przybywającym człowieku do Europy "uchodźcy", któremu my Polacy nie chcemy pomóc "co wymaga wtórnej racjonalizacji" i pownniśmy być "solidarni" w kwestii ich przyjmowania.
Nie ma w tym numerze gt niestety innego punktu widzenia.
Więc może spróbuje przedstawić własny, nie tylko linearnie dotyczący zagadnień dotyczących wspomnianych wypowiedzi?

Czy wszyscy przybywający do Europy są ofiarami wojny, czy rzeczywiście korzeniami tej wojny jest europocentryzm? Z badań wynika, że dominują emigranci ekonomiczni, młodzi mężczyźni, a głównym graczem na terenach, skąd przybywają - jest wielkie mocarstwo światowe z innego kontynentu, które dawno stworzyło własną cywilizację, tej Europa jest podporządkowana i przez nią formatowana.

Czy prawdziwa jest opowieść, że nie jesteśmy wystarczająco „solidarni”? A przecież tzw. unia zupełnie ignoruje fakt, że do Polski przybyło około miliona mieszkańców Ukrainy, którym tzw. Zachód odmawia prawa do wjazdu poza Odrę. Nawet tym z terenów wojennych. Unia też od lat zachowuje „solidarne” milczenie w sprawie repatriacji Polaków np. z Kazachstanu. Widocznie ludzie niegdyś porwani siłą ze swoich domów nie należą do grupy „wykluczonych”.

Czy rzeczywiście my Polacy boimy się „Innego”, dlatego, że go nie znamy? Dlatego, że nie podróżujemy, żyjemy w patriarchalnej kulturze, zamkniętej na zmiany? Cóż… Może warto zauważyć - nie ma dziś  w Polsce wsi, z której ktoś by nie wyjeżdżał do pracy na Zachód, gdzie się musiał zetknąć z „Innymi”. I jego opór wobec „Innych” wynika m.in. z tego doświadczenia. To nie jest lęk, tylko moim zdaniem roztropność. Może i chłopska, ale jednak. Nie są to bowiem doświadczenia wyniesione ze sterylnej, odrealnionej wymiany w ramach np. Erasmusa, ale z kontaktów z rzeczywistymi ludzkimi problemami, zderzenia dwóch cywilizacji, których zdaniem wielu myślicieli asymilacja nie jest możliwa. A wobec czego widać, że w powietrzu wisi rozwiązanie siłowe. Przemoc.

Czy Polacy już w czasie II wojny światowej, nie „wystarczająco” pomagali Żydom i tę postawę reprezentują i dziś? O absurdzie takiego podejścia mówił bohater buntu żydowskiego w getcie warszawskim Kazik Ratajzer – z jego opowieści wynika wniosek - owszem w takiej sytuacji pomoc zawsze nie jest wystarczająca. Nie można bowiem schować np. nagle kilka milionów ludzi, w okupowanym kraju, których świetnie zorganizowana niemiecka machina postanowiła unicestwić w pierwszej kolejności, równolegle dziesiątkując pozostałych w tej samej Generalnej Guberni. W sytuacji ekstremalnej ujawniają się tak bohaterowie, jak i kanalie, a najwięcej jest spętanych strachem. Ale jak wielokrotnie mówił sam bojownik – nie wie, czy będąc sam w odwrotnej sytuacji – zrobiłby chociaż tyle, ile zrobiono dla niego.
Pomijając fakt, że w ogóle ta asocjacja jest zupełnie niefortunna - „uchodźcy” dziś nie oczekują od nas chleba i schronienia, ale „godnego życia”, na koszt przyjmującego, na poziomie u nas niedostępnym dla większości miejscowych. Poza tym niosą ze sobą gotowy projekt religijno-polityczny nie uwzględniający systemu wartości gospodarza – jakby na to nie patrzeć – systemu negocjowanego przez dobrych kilka stuleci.

Czy Polacy nie chcą przyjmować tzw. „uchodźców”? I to jest zdaje się prawdą. Jesteśmy w tym zgodni. Nie chcą ich przyjmować nawet politycy lewicy, zieloni i tzw. neoliberałowie, którzy hasła „solidarności”, „równości”, „tolerancji” i „pomocy” mają na sztandarach. Mimo deklaracji żaden z nich, a wielu z nich to nieprzeciętnie zamożni ludzie - od wielu lat nie przyjął na swój koszt ani jednej osoby, chociaż gotowi ich przyjąć tysiące na koszt nie zgadzającego się na to podatnika.
Powiedzmy jasno – prawo w Polsce, żaden rząd - nie zabraniają nikomu chętnemu niesienia pomocy komukolwiek, zwłaszcza we własnym domu.

A jeszcze o katolikach w Polsce, którzy wg dominującej, postępowej narracji wciąż czują się marginalizowani, chociaż stanowią 90 proc. społeczeństwa. Nie ma nic w tym dziwnego, ani „urojonego” – ta większość zwyczajnie nie ma swojej politycznej reprezentacji. Dopiero teraz to się trochę zmienia, ku głośno wyrażanemu niezadowoleniu (także w niektórych teatrach) 10 pozostałych procent.

Na koniec tej części – słowo „fantazmat”. Oczywiście – jakżeby inaczej – w ujęciu lacanowskim, z koncepcją wyparcia. To narzędzie dyscyplinujące.

Teraz o sztuce. „Zachodnie Wybrzeże”, Bernarda-Marie Koltesa, to kolejna propozycja kieleckiego teatru Żeromskiego. Kilka lat temu na tej scenie wyreżyserowano „Samotność pól bawełnianych” tego samego autora, w reżyserii Radosława Rychcika, u którego w rolach głównych wystąpili Wojciech Niemczyk i Tomasz Nosiński. Propozycja spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem nie tylko kieleckiej publiczności, spektakl zbierał laury, nadal jest zapraszany na festiwale w wielu miejscach świata. Postawił wysoką poprzeczkę!

I nie wiem czy tekst „Zachodniego Wybrzeża” jest zwyczajnie gorszy (a może to kwestia przekładu? To zagadnienie zostawiam specjalistom przedmiotu), a może Kuba Kowalski, nie ogarnął materii dramatu (może się tego nie da uporządkować?) – bo jego propozycja nie przebiła dokonania poprzednika. Jest dobra, ale nie aż tak dobra. Acha… Scenografia Agaty Skwarczyńskiej mi się podobała, ale jest ta oferta jakby „uszyta” nie na tę okazję. Na tę jest muzyka grana na żywo przez Radka Dudę. Spaja tę propozycję, określa jej zapętlający rytm.

„Zachodnie Wybrzeże” w interpretacji Kowalskiego to zbiór luźno powiązanych scen, (często efektownych), co nie jest nawet szczególnym mankamentem – stało się to przecież rutyną w teatrze postmodernistycznym, ale… Najgorsze, że coś jest nie tak z podawanym tekstem dramatu na scenie – widać, że nie jest wystarczająco sprawnie zorganizowany – np. najpierw pada pointa sceny, by za chwilę pojawił się długi i nudny fragment ją egzemplifikujący. Ciężko to przyjąć, przeczy bowiem ludzkiemu, być może tylko przyzwyczajeniu – potrzeby budowania napięcia opowieści i je rozładowania. Zapewne jeszcze ciężej było też aktorom, w tym Wojciechowi Niemczykowi, który zagrał główną rolę Karola. I jak się mawia – niósł całość. I doniósł. Choć jego rola rozbija się na wiele epizodów, z każdego wychodzi wiarygodny. (A widz nieco zdezorientowany). Zresztą jak pozostali aktorzy w tym spektaklu. W sumie ratują tę propozycję. Urzeczywistniają te długie, nierealistyczne, jakże często logicznie sprzeczne monologi udające rozmowę.

Karol jest częścią rodziny, która przed laty wyemigrowała ze swojego kraju i osiadła na peryferiach jakiegoś dużego miasta. Towarzyszy mu siostra nastolatka Klara (Anna Antoniewicz), matka Cecylia (Joanna Kasperek), Rudolf, jej mąż (Dawid Żłobiński), kręci się wokół nich, milczący Abad (Piotr Stanek) i zwłaszcza wobec Klary Fak (Andrzej Plata). Zajmują się drobnymi kradzieżami, napadami na nieostrożnych, poszukiwaniem porzuconych przez bogatych na wysypisku rzeczy.  Żyją tutaj w środowisku ludzi sobie podobnych. Rzadko mają kontakt z „innymi” – bogatymi ludźmi z centrum. Okazuje się, że mimo, że dorasta tutaj drugie pokolenia – nadal ono nie zasymilowało się z miejscowymi. Nie mają szans na to, powiedzmy sobie szczerze – nie tylko ze względu na brak pomocy socjalnej, owszem byt jakoś określa świadomość, ale jej ostatecznie nie determinuje, jest także potrzebna osobista wizja drogi. I być może jej nieobecność, stanowi główne przesłanie dramatu. Czyni go uniwersalnym.

„Przybysze” jednak zdegradowali przestrzeń w której żyją, upodobnili ją do świata z którego uciekli („To była kiedyś fajna dzielnica”…- mówi jedna z bohaterek spektaklu pochodzącą z „lepszego” świata Monika Pons, w tej roli Beata Pszeniczna). Przejęli natomiast tylko od miejscowych kult pieniądza. Fantazjują - co by było gdyby mieli ich wystarczającą ilość? Ale co znaczy wystarczająca? Ta dla rodziny Karola, która mogłaby ich wydobyć z nędzy, to dla Maurycego Kocha (Jacek Mąka), bogacza z „plastikowymi”, „prawdziwymi” pieniędzmi, jaguarem i rolexem na ręku – jest niczym. Bogacz  pojawił się w tej dzielnicy szukając śmierci, nie mając już motywacji do dalszego dostatniego życia. (Pocieszenie dla biednych, że nawet miliarderzy mają swoje problemy? Ponowienie narracji o sprawiedliwości i równości, która na nas czeka w obliczu śmierci? Eschatologia?) Ale chce, żeby ta śmierć, była jak jego życie – łatwe, lekkie nad planem którego czuwała armia służących, ekonomicznych niewolników. I teraz oczekuje, że to ktoś go zabije i najważniejsze chce, żeby nie bolało. Bo w jego świecie najgorszy jest fizyczny ból. Towarzyszy mu wykwintnie ubrana, a potem rozebrana – Monika Pons. Wokół krąży milczący Abad (Piotr Stanek), wspólnik Karola. Jakoś na „siłę” przez reżysera kreowany na „Innego”, najbardziej „wykluczonego”, nie wiadomo dlaczego nazywanego „Ciapatym”. Tzn. wiadomo dlaczego. Ma niby korespondować z nazwą jaką ludziom w dżalabijach nadali polscy emigranci w Wielkiej Brytanii. (Tyle, że Abad raczej obraża uczucia religijne tych, którzy noszą dżalabiję – pręży bowiem bezwstydny, nagi coraz bardziej zamalowany tors, jakby coraz bardziej pochłaniała go ciemność). Pojęcie „Ciapaty” ma podkreślać zdaje się wyjątkowość naszej niechęci do „innych”. Jest też przypomnieniem o tych, którzy „oburzają” się, dzielą stygmaty i... kontrolują. Zapewne bezinteresownie…

Abad miałby być tylko bardziej wykluczony z powodu milczenia? Jedno co go wyróżnia, to fakt, że przy pomocy słów nie snuje planów co do tzw. przyszłości, rozumie – zdaje się, że takiej nie ma. Słowa nie reprezentują realności. Wywołują dodatkowe problemy. Karol odwrotnie – uważa cały czas, że z Abadem coś mogliby zrobić, żeby żyć jak zwykli ludzie - mieć kobietę, jakąś stałą pracę, a ta ostatnia urasta do miana gwiazdki z nieba. Być może jeszcze się nie dowiedział, że taka praca nie chroni przed ubóstwem. Ale kim mógłby być Karol? Co umie, co mógłby „sprzedać” światu po tamtej lepszej stronie rzeki? Okazuje się, że nic. Może co najwyżej pofantazjować na temat zawodu „goryla” w jakimś tanim barze. Świat bogatych mógłby jedynie kupić ich zdolność do posługiwania się przemocą. Ale i w tym nie są wystarczająco dobrzy. Jak mówi Karol, pojawiło się bowiem pokolenie piętnastolatków, które używa tam kastetu, gdzie oni pięści, tam broni palnej, gdzie oni mogliby najwyżej użyć noża. Kiedy przychodzi pora na potwierdzenie swoje rynkowej przydatności tak on, jak i Abad cofają się przed brutalnym zabójstwem. Nie ma innego miejsca dla nich na tym świecie. Karol woli sam odejść. Ich umiejętności, czy ich rodziców, za które mogliby być szanowani w swoich „ojczyznach” i „matczyznach” – wojownika, pasterza, szamanki, mędrca, głowy rodziny, źródła wzorotwórczego – są tutaj zbyteczne, nawet groteskowe. I wiedzą, że to się nie zmieni. Wie o tym także były rebeliant chodzący w szynelu wojskowym i kalesonach Rudolf, uciekający w zapomnienie (przez dłuższy czas trudny do rozpoznania Dawid Złobiński).

Co ich powstrzymało przed zabijaniem? Karol i Abad nie wiedzą dokładnie. Zagubili swój system wartości. Nie mają nawet na co przysięgnąć, kiedy trzeba coś obiecać. Nic się nie liczy, niczego nie ma, oprócz brudu, niedostatku, cierpienia. Nawet braterstwo wspólników nie jest ważne. A jednak cofają się przed odbieraniem komuś życia – czy to ślad po tym, kiedy ich przodkowie byli chrześcijanami, o czym wspomina matka Karola – Cecylia (Joanna Kasperek), mroczna i przekraczająca granice jednej egzystencji monologiem w Keczua - języku przodków rodziny, który dla nas odbiorców nic nie znaczy. Jest tylko mroczną, obsesyjną melodią. Z boku dzieją się inne nie mniejsze dramaty – Klara, szuka swojego miejsca na ziemi, jest nie głupia, ale w końcu pada w sieć konieczności, według obowiązującej tutaj matrycy i na brudnej skale – doświadcza pierwszego zbliżenia, które ani nie było piękne, ani wzniosłe, ani przyjemne. Jeszcze jedna zapowiedź czegoś wielkiego okazała się farsą (świetnie to wyraziła Anna Antoniewicz). Jej partnerem jest Fak (Andrzej Plata, zdumiewająco inny niż zwykle – wygadanego ironisty, w roli małego zacinającego się cwaniaczka i defloratora).

Wbrew zapewnieniom specjalistów od „dialogu”, ten - podpowiada dramaturg - nie jest możliwy. Nikt nikogo do niego nie zmusi. Niekiedy przeżywamy iluzję, że wielcy tego świata jakiś z nami prowadzą, a w istocie oni tylko dzielą nas, produkują nasz „słuszny gniew”, oczekiwaną przez siebie „opinię” – racjonalizują w istocie swoją dominację. Jedyne co jest możliwe to porozumienie, ale takiego nie da się zaplanować i wdrożyć.

Sypie się pewien projekt polityczny nazywany szumnie „solidarnością”. Nie wierzą  w niego nie tylko wielcy bankierzy i opasłe owczarki polityki, ale nawet oddane sprawie aktywistki i aktywiści, którzy jednak boją się swojego binarnie postrzeganego świata, i tego że ich refleksję opieczętuje się stemplem ksenofobii, albo czymś jeszcze gorszym.

Pewnie Kotles nie przewidział, że także takie sztuki jak jego - o ludziach niepotrzebnych, zapomnianych, upokorzonych – mogą być wykorzystane nie tylko jako źródło może nieco banalnych, ale mających oparcie w doświadczeniu refleksji nad kondycją człowieka, ale także jako narzędzia propagandy.
Przewraca się w grobie?

Krzysztof Sowiński





niedziela, 9 października 2016

„Wyzwolona czyli sformatowana”?



Kolega Wojtka N. po spektaklu powiedział: „Mieszkałem w Uxbridge i ile razy szedłem tam do pracy, myślałem, czy nie lepiej to właśnie dziś skoczyć z mostu”. Znam to uczucie. To skojarzenie jest najlepszą rekomendacją dla tej propozycji.

To ciśnienie i poczucie beznadziei mógł dotąd zrozumieć, być może tylko - ten kto tam żył. Ja mieszkałem w Londynie i „Harper” jest dla mnie rekapitulacją, tej pozbawionej iluzji części, tego wszystkiego, czego doświadczyłem w tym mieście. Znam wiele podobnych historii. Z klimatów londyńskich zabrakło mi tylko w tej propozycji londyńskiego rytmu. Obsesyjnego pośpiechu. Za to świetną egzemplifikacja tego miasta i tych mniejszych jak Uxbridge, czy Manchester – jest scenografia budzącą skojarzenia z tube, autorstwa Mirka Kaczmarka – niepokojąco odczłowieczona, ostateczna niczym prosektorium.

 „Harper”, to także rzecz, która po raz kolejny stawia też pytanie: kim jest teraz aktorka (aktor)? Jakie są granice zawodowych zadań, które można im powierzyć? Lub polecić...
A i zasadnicze, czy bez nagich ciał na scenie jest możliwy współcześnie spektakl? Mnie w zasadzie to nie przeszkadza – lubię – mówiąc językiem spektaklu – patrzeć na gołe c…i, ciała. Bywają dziełami sztuki same w sobie, bez zbędnych objaśnień. Bywają.

Kilka dni temu moja znajoma, która nigdy nie mieszkała za tzw. granicą, opowiadała jak się żyje w Wielkiej Brytanii, mnie człowiekowi, który zaliczył tam dobrych kilka pór roku - i nie było to stypendium dla klasy uprzywilejowanych, dla "równiejszych". Oczywiście ona wiedziała o moim tam pobycie. Wiedziała też lepiej ode mnie, jakie wspaniałe życie tam mają imigranci, a także miejscowi, wbrew licznym moim przeczącym temu relacjom. Ale wg niej jeśli ktoś „tam” nie podołał, to tylko z własnej winy. (Biedaczka, niestety nie czytała dotąd tekstu o manipulacji społecznej autorstwa Chomskyego).

Kiedy tam przyjechałem przed laty, nie znałem prawie języka i wciąż się zastanawiałem o czym wokół mnie mówią ci szlachetni ludzie, sądziłem, że pewnie głównie recytują sobie sonety Szekspira. Nie to co my: prymitywni, ksenofobiczni, pełni nieuzasadnionych uprzedzeń, jak „pisze” o „nas” co dzień przez blisko 30 lat mainstream. Bardzo się chciałem nauczyć tego nobliwego języka. Po kilku miesiącach już coś tam dukałem i zacząłem rozumieć pierwsze wersety (fragment mojej nowelki pt. „Kruk”): „Nauczyłem się od nich „Fucking day”. Pożerają batoniki usta tłustych, zabieganych urzędniczek, dla których nie ma już nadziei, będą już tylko sobą i swoją czterdziestokilogramową nadwagą. Nauczyłem się od nich „Fucking boss… Ass hole…Mother fucker”…wypowiadanych między jednym, a drugim śpiesznym gryzem”. No i jeszcze parę innych słówek przyswoiłem. Ale zyskałem jeszcze jedną cenną informację – za fasadą poprawności językowej „How are you”, kryją  się namiętności wyskakujące poza zwyczajową grzeczność i normę, brak empatii zakodowany w języku, bowiem zawsze pierwszeństwo tam ma  „I”, ono zaczyna wbrew pozorom kończy i formatuje alfabet, niechęć do obcych takich jak ja, jak mój kumpel ze Słowacji, szykanowany w pracy przez „niebiałych” (tak już dobrze?), moich przyjaciół z Rosji i Białorusi, których zawsze uważa większość Brytyjczyków za ludzi drugiej kategorii. Oczywiście ja nie mam o to pretensji, nie chcę też od nikogo przeprosin, nie chcę żeby mnie ktoś bronił – w końcu zasłużyłem na swój los, wybierając kiedyś jako studia, zbędną dla emigranta humanistykę i ciesząc się w swojej głupocie ze zwycięstwa spółki Mazowieckiego i „bezkrwawej” rewolucji - przykładu  dla całego ”demokratycznego” świata. Słowem – w końcu i ja to dostrzegłem - tamtejsi ludzie też mają na szyjach obroże, ale dla niepoznaki najczęściej jedwabne.

Bohaterką (tak ta opowieść ma jasno sprecyzowanego głównego bohatera, a nawet coś co kiedyś nazywano „akcją”, nawet punkt kulminacyjny!, nie na darmo autor „Harper Regan”, Simon Stephens, czytywał Eurypidesa), jest Harper Regan, czterdziestoletnia kobieta, matka nastoletniej córki, w sytuacji, którą reżyser kieleckiej inscenizacji Grzegorz Wiśniewski – określa mianem w „łazience”, która go interesuje bardziej – jak mówił - niż ta sytuacja z „salonu”. Gdyby tylko tak było, to moglibyśmy ponarzekać, bo człowiek różne rzeczy robi w łazience, np. może się zmagać z zatwardzeniem, lub rozwolnieniem, z czym często – trzeba przyznać - spotykamy się w życiu. Być może zresztą to jest właśnie najważniejsze, bo jak mawiało wielu filozofów, a nawet jeden nauczyciel buddyjski – życie to zasadniczo obok oddychania – jedzenie i sranie. Rozmarzyłem się - może nawet doczekamy się na kieleckiej scenie przełamujące kolejne tabu, także sztuki i na ten temat.

Ale… taka interpretacja działalności reżysera w Kielcach, byłaby zdaje się zbyt pochopna. Istotniejsze jest to, że Grzegorz Wiśniewski, sięgnął po tekst pokazujący kobietę, tytułową Harper – jak to mawiał Karl Jaspers, w sytuacji granicznej. Nie będę opowiadał treści sztuki. Nie chce mi się. Każdy też sobie znajdzie informację o brutalizmie - nurcie w dramaturgii brytyjskiej, do którego spokojnie można zaliczyć utwór Simona Stephens’a. Mamy w Kielcach wszystkie jego wyznaczniki – przemoc, seks, narkotyki, patologia, wulgarne słownictwo, a nawet perwersję. Nie każdemu to się spodobało – zwłaszcza golizna, kiedy Magda Grąziowska (Harper Regan), zaczęła się rozbierać na scenie i stanęła na niej naga w ostrym świetle ukazującym tym dobitniej szczegóły jej ciała,  z moich ust wyrwało się ciche – „K..a znowu!?”, a  jeden z włodarzy miasta demonstracyjnie opuścił teatr, zaś widz przede mną – lekceważąc, no nie wiem już które w polskim, a także kieleckim teatrze łamanie tabu, zapadł w pokrzepiającą drzemkę, a wielu innych – sądząc po ich twarzach – czuło tylko stare i dobrze znane zażenowanie. A jak się zaczął rozbierać jak zwykle brawurowy - Krzysztof Grabowski, grający ojca zwykłej, normalnej, jakich wiele rodziny… To… Nie. Nie chodzi mi o jakieś moherowe skrypty, jak chciałoby sądzić wielu „postępowych” artystów, ale bardziej o szacunek dla ludzkiego ciała i tę część jego nazywaną sferą intymną. Wcale bym się nie zdziwił gdyby aktorzy  kolejnej propozycji na scenie uprawiali seks, przecież też się go uprawia i w łazience – więc wart jest pokazania. Ale… Nie chciałbym wulgaryzować tej propozycji. Ma ona zdaje się głębsze tło niż sądzi wielu „postępowych” ludzi. Zapomnieli o jednym - jak pisze publicysta Arkadiusz Stelmach, autor konstatacji „Wyzwolone czyli sformatowane”: „W cywilizacji chrześcijańskiej status kobiety rósł z jej wiekiem – od panieństwa poprzez zamążpójście, bycie matką, dostojną matroną czy w końcu babką. Dziś jest zgoła odwrotnie – kobieta jest wartościowa dopóty, dopóki może się wykazać młodością i atrakcyjnością fizyczną…”. Czy nagość aktorki nie jest czasem, potwierdzeniem tego odhumanizowanego paradygmatu? Czy to właśnie kobiety nie powinny przeciwko temu zaprotestować? Słowem – czy ta nagość to czasem nie tylko „towar”, formatujący recepcję sztuki? Czy i bez tego Magda Grąziowska – tak naprawdę to już Magdalena – nie jest „poważną” aktorką?
Spektakl otwiera dialog Harper z Mickey (nie wiem jak mam to napisać, może tak – absolutnie wiarygodny w tej scenie i w dalszych swoich partiach - Wojciech Niemczyk). Harper jest najlepszą pracownicą, w firmie zarządzanej przez Mickeya. Kobieta prosi o kilka dni koniecznych, aby spotkać się z chorym ojcem, który trafił do szpitala. Szef jednak manipulując nią nie zgadza się. To ważna scena – wyzwalająca następujące po sobie nieuchronne wydarzenia, pokazująca współczesne niewolnictwo oparte na opisywanym przez prof. Annę Pawełczyńską w „Głowach hydry” – przymusie ekonomicznym, który zastąpił (zapewne tylko tymczasowo) przemoc bezpośrednią.  W świecie wielu domniemanych wyborów, okazuje się, że nie mamy zbyt wielu możliwości, biorąc pod uwagę, że drugą z nich  jest skok na głowę z wysokiego mostu. Harper jednak stawia się korporacji. Jednak zdecydowała się za późno – ojciec umarł i już się nigdy córka nie dowie co czuł i co powiedział w ostatnich momentach życia. Jakie to smutne. Smutne… (Ale… Dziwna jest ta ciekawość, tych którzy zostali na tej ziemi – ta nadzieja, że ich przodkowie w końcu coś powiedzieli sensownego). Iluzji co do wagi tej ostatniej przemowy męża nie podziela zdaje się jego żona (w tej roli Joanna Kasperek), prezentująca nową jakość – żałobę bez... żałoby…

Lubimy jednak mimo tego kultywować mity na temat swoich bliskich – taki mit wobec swojego ojca Setha Regana (w tej roli dawno oczekiwany przeze mnie, wciąż niedoceniany Artur Słaboń), żywi Sarah Regan (świetna w roli zblazowanej, jakich widziałem tuziny (może jednak za mało zblazowanej? Jednak zdaje się za inteligentnej?) młodej, „etnicznej” Angielki – Anna Antoniewicz). Ta nie chce dopuścić do siebie, że jej ojciec jest pedofilem. Woli go widzieć jako ofiarę systemu sądowniczego. A kim on jest „naprawdę”? Może jest tylko miłośnikiem dziecięcej urody? Przecież nie jest zbrodnią robić ukradkowe zdjęcia ośmiolatkom w parku i jak mawiają prości, a wyrozumiali ludzie – wąchać siodełka dziewczęcych rowerków. I czym miałaby być ta jakaś „prawda” i to o nas? No czym?

Wszystko w  tym spektaklu rozpływa się w powszechnym niedookreśleniu. Relatywizmie w który – nie chcę pisać pogrążyła się, bo to raczej sterowane wstąpienie, zatem wdepnęła jak w g…., za to jakie postępowe - Europa. Tylko Tobias Az-Za’im (tutaj tę rolę dobrze wypełnił Adrian Brząkała), emigrant z Syrii, wie jak postawić temu opór – tym czymś co mu pomaga jest Bóg. Nastolatek „wierzy”, że bez tego nie wiadomo co byłoby czym, a życie byłoby bez sensu. Nie wiadomo jednak czy chodzi o Boga chrześcijańskiego, czy islamskiego. A to jednak różnica, dająca coraz mocniej o sobie znać.
Nie żebym szukał łatwego pocieszenia w jakiejś taniej deklaracji z transcendencją w tle. Nie żebym popadał w „moherowe” nadzieje. Raczej boję się, naprawdę boję, że wszystkie "harperowe” wątpliwości mogą zostać szybko i dramatycznie unieważnione.

Krzysztof Sowiński
PS. Acha… Podobało mi się… Niewiele się nudziłem.

niedziela, 2 października 2016

Lizanie tabu, konwencji i juwegenitaliów



Mam problem z tym spektaklem. Doceniam młodzieńczą chęć otwierania drzwi, nawet tych już dawno otwartych, ale… zostaje to „ale”. Całość jednak męczy nadmiarem. Wieje partiami…  nudą. Twórcy próbują być „kontrowersyjni” – mówiąc językiem tej propozycji – m.in. poprzez dosłowne „lizanie cipki” jakiś metr od widzów, „wytrenowanych już przez wiele dość mocnych spektakli”. Jest jednak w tej propozycji kilka świetnych scen, znakomitych kreacji, których nie wolno przeoczyć. I jakaś przewrotność. Mam nadzieję, że świadoma.

Okazało się np., że zaklasyfikowane dawno już „ciało” Mirosława Bielińskiego, „ciało-padlina”, jest zupełnie czymś innym, niż to do którego byliśmy przyzwyczajeniu kreacjami tego aktora z przeszłości! Znamy tak często wykorzystywany komediowy sznyt, sceniczne hołubce Mirosława Bielińskiego, a teraz mamy inną jakże odległą od tego stronę jego aktorstwa.

Acha… Teraz… Uniwersalność, o której autorzy tej propozycji wspominają w Gazecie Teatralnej (Nr 56, 2016)  jest bardzo… ograniczona, do tych którzy nadal na serio biorą freudowskie „schizy” za pewnik. Które to zresztą już pokolenie jest wtłaczane w tę część neomarksistowskiego (nie)porządku? Więc zamiast demaskować system opresji, mam wrażenie, że jest on i równolegle na scenie konserwowany.

Reżyser tzw. młodego pokolenia Bartosz Żurowski i jego współpracownik Marcin Cecko, autor adaptacji - na małej scenie kieleckiego teatru Żeromskiego proponują sztukę „Kieł”, na podstawie filmu (2009) Etfymisa Filippousa i Yorgosa Lanthimosa.
Pokazują „jakąś” rodzinę, w bliżej nieokreślonym miejscu (sytuuje je trochę plakat towarzyszący inscenizacji – niedokończony dom z pustaka; symbol greckiego cwaniactwa, a i polskiej kwadratowej „zaradności”), która spełniła swoje marzenie, związane z własnym domkiem z ogródkiem. Solidny dom, z betonową piwnicą, o której językiem budującym grozę, opowiada Ojcu (Mirosław Bieliński), Sąsiad (w tej roli swojski, a tym bardziej przerażający Janusz Głogowski – nawet nie z pozoru jak się często mawia, ale po prostu „normalny człowiek”, tym mocniej winny współuczestnictwa w trwaniu patologii. W sumie bez takich „zwykłych” sąsiadów, dotrzymujących „tajemnicy”, „nie pchających nosa w cudze sprawy” - świat nadużyć musiałby się niepokojąco skurczyć).

Z Ojcem mieszka Matka (znakomicie uwiarygodniająca absurd sytuacji Teresa Bielińska), Brat (miejscowy człowiek-kameleon Dawid Żłobiński), Siostra (już nie zapowiadająca się dobrze, jak zwykli pisać o takich przypadkach powiatowi recenzenci, ale znakomita Dagna Dywicka) oraz Młodsza siostra (przekonująca w tej roli, coraz bardziej z każdym wydawanym przez siebie dźwiękiem, aż szkoda, że tylko gościnnie w Kielcach - Julia Trembecka).
Życie toczy się pod „dyktando” ojca – za realizację regulaminu Ojciec regularnie nagradza, za odstępstwa jest kara, także chłosty. Surowy starotestamentowy władca. Matka zaś realizuje projekt „poprawności politycznej”, co prawda nie stygmatyzuje i nie penalizuje za „słowa nienawiści”, słowa spoza obowiązującego kanonu – „tylko” pełni skromniejszą, ale niezwykle destrukcyjną funkcję dyżurnego autorytetu-objaśniacza, z rzędu proroków mniejszych. I tak według niej np. cipa, to nie narząd m.in. płciowy, ale np. jakiś przedmiot. Mimo tego dziewczęta obserwują i dowiadują się, że „lizanie cipy”, to może być jednak przyjemna rzecz. Co nie jest jakimś szczególnym odkryciem na miarę Tesli, ale burzy jednak porządek tej małej społeczności. Największym przestępstwem jednak jest opuszczenie przestrzeni posesji, za którą jak dowodzi Ojciec czai się zło, przed którym najmocniej przestrzega on sam. A nawet pokazuje dowody działania tych wrogich sił – niby szczątki starszego syna, który zbuntował się, zlekceważył ojcowski zakaz i opuścił domostwo.

Rodzinę odwiedza tylko raz Sąsiad. W zasadzie rytm jej życia „przecina” od czasu do czasu wizyta Ochrony (tym razem to „ona” przełamująca tzw. tabu - Ewelina Gronowska). Tak Ojciec dba o potrzeby seksualne Syna. Za każdym razem Ochrona otrzymuje za to pieniądze i… szklankę pomarańczowego soku, który obsesyjnie, z dokładnością lepszej sprawy przygotowuje Matka. Sok, który staje się obiektem marzeń… połowy widowni. Ochrona nie może wiedzieć jaka jest droga do posesji, dlatego ma zawsze zasłonięte oczy czarną opaską i przyprowadza ją zawsze Ojciec. Potrzeby córek nie są ważne, dlatego przebudzone erotycznie dziewczęta, same fantazjują na temat swojej seksualności. Czy to jest i scenicznym wabikiem dla… widza… Tanim? Czy jednak wyrafinowanym?

Cykl rodzinnego życia wciąż jest obsesyjnie ponawiany. Za którymś tam razem – widz orientuje, że kolejne zatoczone koło („wiecznego powrotu”?)  już nic nie wnosi i widz jak to widz – zawsze niewdzięczny, osadzony jak w fotelu, w innym, swoim kontekście - zaczyna spoglądać na zegarek. Dopiero z tego nastroju wybija go nagłe i niespodziewane zakończenie – Ochrona niepomna zakazów Ojca, zostawia potajemnie oczekiwane przez Córkę kasety do obejrzenia (jest wśród nich i tyle „inspirująca”, co „nieprawdziwa”, ale politycznie poprawna i politycznie oczekiwana, nagradzana, opowieść narzędzie plutokracji - o dzielnym bokserze Rockym, zawodniku „trzeciej, czy czwartej klasy”, który jednak…). Rzecz wychodzi na jaw i Ojciec poddaje karze także i Ochronę, być może zadaje jej nawet karę ostateczną – śmierć. Ale wraz z tym pojawił się inny problem - nie ma kto realizować potrzeb rodzinnego „rodzynka” – syna. Matka z Ojcem postanawiają, że od tego momentu dla bezpieczeństwa rodziny – rolę Ochrony będzie pełniła starsza córka. Po akcie zaspokojenia Brata, zdruzgotana córka obiecuje, że jeśli jeszcze raz się to przydarzy to… wypatroszy pozostałych członków rodziny. Nie miała orgazmu? Jednak nie…Nie... Nie!!!
Całość kończy się zatem „banalnym”, „staroświeckim” („drobnomieszczańskim”?) dramatem dziecka, który ma wstrząsnąć odbiorcą. Czy wstrząsa?  A już myślałem, (szczerze plotę) - że będzie głosem, w stylu mocno słyszalnego prof. Jana Hartmana, który uważa, zręcznie odwracając kota penisem - że "warto rozpocząć dyskusję na ten temat", czyli kazirodztwa, które jest nadal największym, zdaje się tabu.

Czy zatem to jest rzecz o tym, co skrywają za betonowymi murami swoich domostw tzw. porządni ludzie? Nie sądzę. Nie zgadzam się ani z Freudem, ani z lacanowskimi odniesieniami. Bliższy mi jest Andrzej Łobaczewski autor „Ponerologii politycznej”. W zasadzie propozycja Bartosza Żurawskiego widzę jako rzecz o patologii. A jeśli jest o tym – to nie jest o lęku przed „innymi”, jak wciąż chce przekonać nas, „wkrzyczeć” w nas najbardziej współcześnie dominująca narracja, zmierzająca do postawienia znaku równości między roztropnością, a np. ksenofobią - ale o braku odwagi. A mówiąc współczesnym językiem jest także o dobrze rozpoznanym i starym jak świat „zarządzaniu” strachem.
A Ojciec… Nie znamy jego motywacji… Zawiódł jednak jako naturalny przywódca rodziny. Jak podpowiada prof. Zbigniew Stawrowski: "Podstawową cechą prawdziwego męża stanu - wskazywał na to Carl Schmitt - jest umiejętność identyfikacji wrogów własnej wspólnoty. Nie chodzi tu o to, abyśmy sami w sobie pielęgnowali wrogość wobec innych, ale o zwykły realizm - zdolność dostrzegania, że wokół nas mogą być ludzie, wspólnoty czy państwa, które chcą nas zniszczyć. Kto tej umiejętności nie posiada, staje się bezbronny jak dziecko”.
Komu i po co zależy żebyśmy nie dostrzegali tego przesunięcia semantycznego w języku? Jakie będą tego konsekwencje?

A może ten spektakl jest opowieścią o tym, żebyśmy uważnie przyglądali się komu powierzamy władzę? Jak ona jest dystrybuowana? Komu „uwierzyliśmy”? Jakim hasłom? Jeśli chodzi o mnie - najbardziej nie ufam tym o postępie, równości, o tym, że cel uświęca środki, o „dialogu”. O dialogu o którym wciąż wspominają twórcy przedstawienia. Ten rozbrzmiewający wokół monogłos, paradygmat o… dialogu, korzeniami tkwiący w filozofach pokroju Emmanuela Levinasa, ma jeden słaby punkt, który łatwo wychwytujemy nawet bez pomocy Michela Foucalt’a, którego najważniejszym spostrzeżeniem jest refleksja o tym, że przemoc jest zawsze ukryta w dyskursie i wygrywa silniejszy i ten narzuca swoją wolę. Ten punkt wskazuje uwaga filozofa Bogusława Wolniewicza - dialog jest niemożliwy bez porozumienia, a nawet wbrew niemu. Niemożliwy. A jednak wciąż słychać w mediach mainstreamu  mantrę o tym, że wszystko może być przedmiotem dyskursu. Nie może. Historia jeśli czegoś uczy to właśnie tego. I jako powiedział mój znajomy o imieniu Kamboras, że kiedy w końcu doświadczamy przemocy: "Nie ma się co obrażać na to, że obcy testują naszą zdolność utrzymania naszego miejsca na Ziemi. Gdyby widzieli naszą siłę, nawet by nie próbowali. Próbują? Czyli dostrzegli coś co wzięli za słabość. Czyżby nas było coraz mniej? Czyżby zaczynali dominować słabi starcy? Czyżbyśmy wciąż się upierali, że wszystko da się przedyskutować i osiągnąć konsensus?" Niestety nie. Raczej zdecydowanie zmierzamy w kierunku, który tak określił Bertrand Russell: „Bunt plebsu stanie się nie do pomyślenia, podobnie jak zorganizowana insurekcja owiec przeciwko jedzeniu baraniny".

Rewolucja zatem straciła swoje kły (czy jej kiedykolwiek miała?), pod jej szyldem dokonuje się regularne, niekiedy dramatyczne podtrzymywanie władzy grup uprzywilejowanych, którzy na tę okoliczność mają zawsze kilka alternatywnych planów. Któż by jeszcze ufał rewolucji? Chyba jeszcze jest paru uparciuchów z pokolenia dzieci kwiatów, które nie załapały się na ideologiczne synekury. Paru niedobitków z tych, po premierze w Kielcach nie mogło znaleźć „przesłania” sztuki.
I na koniec sobie i Wam drodzy twórcy, szlachetni widzowie - dedykuję „kawałek” z Buddy: "Nie wierzcie w jakiekolwiek przekazy tylko dlatego, że przez długi czas obowiązywały w wielu krajach. Nie wierzcie w coś tylko dlatego, że wielu ludzi od dawna to powtarza. Nie akceptujcie niczego tylko z tego powodu, że ktoś inny to powiedział, że popiera to swoim autorytetem jakiś mędrzec albo kapłan, lub że jest to napisane w  jakimś świętym piśmie. Nie wierzcie w coś tylko dlatego, że brzmi prawdopodobnie. Nie wierzcie w wizje lub wyobrażenia, które uważacie za zesłane przez boga. Miejcie zaufanie do tego, co uznaliście za prawdziwe po długim sprawdzaniu, do tego, co przynosi powodzenie wam i innym".

Krzysztof Sowiński

niedziela, 31 lipca 2016

Pokolenie rasistow... auto...

Uświadomiłem sobie wczoraj, że tylko nieliczni z mojego pokolenia mają więcej niż jedno dziecko, a większość, z czego znakomity procent to świetni ludzie, UMRZE BEZPOTOMNIE: Agnieszka, Joasia, Paweł, Magda, Wojtek, Mikołaj, Małgorzata, Andrzej, Julia, Michał, Paulina, Maria, Jan, Kubuś, Jarek, Grzegorz, Krystyna, Kasia, Marzenka i dziesiątki innych.

To my przez ostatnie 30, albo nawet więcej lat, słyszeliśmy adresowane do nas - katastroficzne wizje przeludnionego świata, które zapadły nam w umysły. To nam "pomagano" na różne sposoby żeby tych dzieci nie było (jednak jak się okazało z perspektywy lat - tylko w tej części świata, w kontekście tej cywilizacji). A nikt nie oferował nic, dla tych, które się jednak pojawiły.

Nauczono nas patrzeć z pogardą na tych, którzy jednak decydowali się na potomków. Wielu z nas w skrytości serca odkładało ten moment na czasy, kiedy "będzie lepiej", by w końcu usłyszeć, że "lepiej" już było. Wielu z nas odkładało ten moment tak długo, że stało się na to już za późno.
A pensje większości z nas nigdy nie były tak relatywnie małe jak teraz. Tylko nasi szefowie (mówię o tych budżetowych), zarabiają od nas, jak ostatnio wyliczyłem - 8 do 15 razy miesięcznie więcej. (Pamiętam jak za komuny irytowało nas jak zarabiali 2, 3 razy więcej niż my przeciętni pracownicy. Jedno się jednak nie zmieniło - te wysoko płatne miejsca pracy - to synekury partyjne. Nie znam nikogo, którego awans miałby związek tylko z jego wiedzą, doświadczeniem). Wokół słyszę, że to dlatego, że mogliby "uciec" do "biznesu", ale nie oszukujmy się - kto o zdrowych zmysłach by takie osoby zatrudnił?

A najgorsze, że przez 30 minionych lat mimo "postępowych" programów nauczania, pracy "nowoczesnych" mediów pełnych troski o "wykluczonych" - nauczono nas... tylko pogardy!
Na posiadających dzieci mówimy "dziecioroby", na biedniejszych zawsze - "patologia". W końcu nauczono nas rasizmu...
Wielu z nas, z nienawiścią mówi o sobie - Polakach, o dzieciach "starych", czy jak niektórzy mówią "etnicznych" Europejczyków.

Po aktywowaniu programu 500+ być może jedynego programu socjalnego w historii Polaków - na posiadaczy dzieci wylała się fala gnojówki - a najwięcej plują beneficjenci poprzedniego systemu, martwiący się wciąż, ze aktualna władza narusza konstytucję - choć wiadomo, że większość w niej zapisów były, są i będą zawsze martwą literą. Zawsze były tylko pobożnymi życzeniem. Jak choćby to z artykułu 38 - "Rzeczpospolita Polska zapewnia każdemu człowiekowi prawną ochronę życia". Brzmi jak groteska - codziennie na portalach społecznościowych - słyszę błagania rodziców o pomoc dla swoich chorych i nieleczonych z powodów ekonomicznych pociech. Dzieci skazanych na cierpienie i przedwczesną śmierć, mimo, że istnieją możliwości ratowania. To hańba o której wokół cisza. O której zwłaszcza milczą specjaliści od "wykluczenia", ścigania tych, którzy jakoby godzą w prawa człowieka, nadawców "słów nienawiści".
A jedyna zmiana na jaką w konstytucji możemy liczyć, to na pojawienie się zapisu (oczywiście w trosce o "zrównoważony rozwój i zarządzanie zasobami świata") - o tym, że nie mamy już prawa do wody, a później do powietrza i na potwierdzenie - że nic nie jest chronione.

Tymczasem wciąż wokół słyszę wołania o pomoc "innym". Tylko wołający zapomnieli nam powiedzieć, że "inny" to także "ja".

k

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Pany i chamy - o "Dzikiej róży" inaczej


To unikatowa w skali Polski impreza. Wczoraj po raz 24. odbył się finał przeglądu premier sezonu 2015/2016, zwanego Plebiscytem Publiczności "O Dziką Różę". Widzowie wybierają swoich ulubionych aktorów i spektakle. Warto to kultywować i.... szanować. Gratuluję wszystkim wyróżnionym. Pora jednak na kilka uwag.

W poprzednich edycjach przedstawiciele mediów i urzędnicy traktowali finały jako okazje do darmowej reklamy swoich firm i autoprezentacji. Ich nudne, nadęte wypowiedzi ciągnęły się w nieskończoność.
W tym roku organizator spotkania Teatr im. S. Żeromskiego, postanowił ograniczyć czas mówcom, z korzyścią dla widzów. Niestety to co się udało skrócić, zawłaszczył Piotr Gumulec, konferansjer, który zdaje się postanowił zostać może nie jedyną, ale za to główną gwiazdą tego spotkania. A na mój rozum, pomylił też imprezy.
Michał Rydlewski z Uniwersytetu Wrocławskiego w pracy „Zwodnicze imaginarium. Antropologia neoliberalizmu” - pisze o "kulturowym upokarzaniu", określił je nazwą „pan – cham”. Według tego modelu, ten, który ma mikrofon w ręku jest "panem". Zaatakowana przez niego osoba, nie ma szans na żadną ripostę. Pointą jest rechot tłumu. Uczestnik spotkania staje się bezbronnym "chamem".

Piotr Gumulec wpisuje się w ten model, być może nawet nie do końca robi to świadomie. A to w Kielcach, zakpił sobie z... Kielc (to już jest tak nudne i przewidywalne, że się chce...), posługując się kalką prowincji. To nic, że spektakl z tej "prowincji" święci nieustające triumfy nawet poza granicami kraju. A to z urzędnika, którego zjadła na scenie trema i zafiksował się na nazwisku aktora. A to do jakiegoś widza adresuje niewybredny żart i groteskowy "prezent".  Dostaje się nawet aktorom, "bohaterom" wieczoru i dziennikarzom. Nie trudno też się domyślić jego preferencji ideowych, które z trudem tłumi... z cicha pokpiwając z obecnego na spotkaniu przedstawiciela aktualnego polskiego rządu.
I tak przez bite dwie godziny mało wyszukanych dowcipów. Reprodukowania niestety - wzorca "podległości i podporządkowania", który filozof Janusz Hryniewicz nazywa relacją "kultury folwarcznej".

W ten model wpisują się też... media. I nie tylko, w ten sposób, że jakże często go reprodukują i "twórczo" rozwijają. Mają jeszcze jeden w Kielcach, przy okazji finałów, podtrzymywany i przemilczany "grzech".
Ale pora do nich zaapelować! Co roku wręczają aktorom nagrody od swoich redakcji. A to... zestaw do pielęgnacji włosów, a to jakiś bilet za... sto parę złotych. Słowem - nagrody nikłe nie tylko od strony wartości materialnej, ale i najczęściej zwyczajnie źle trafione.
Proszę Państwa - przestańcie ośmieszać swoje firmy (zresztą... to możecie robić), ale... na miły Bóg - przestańcie zawstydzać nagradzonych!

Krzysztof Sowiński

niedziela, 12 czerwca 2016

Nie wbija gwoździem ideologii



Chciałem się mięciutko „przejechać” po „Szalbierzu” i mieć to z tzw. głowy. W końcu mnie w odróżnieniu od Bogusławskiego, nikt za to co robię teraz nie płaci, a żyć jakoś trzeba. A mam inne rzeczy pilne do roboty. A i słońce za oknem. Ojczyzna też wzywa, Macierewicz będzie rozdawał karabiny, to nawet ok, ale zdaje się później będzie także przydzielał, w trybie nie znającym sprzeciwu i wezwania na nie naszą wojnę. A to już nie ok. Ale… Im więcej rozmyślam o propozycji Pawła Aignera, tym mocniej widzę kunszt i wielopoziomowość jego propozycji.

Kiedyś cenzura, taka powiedzmy instytucjonalna, to było kontrolowanie przez państwo mediów, wydawnictw etc. (czyżby cenzury nie było wtedy jak kontrolują je korporacje i wpływowe lobby?). Dziś cenzurą jest już – jak donoszą media, którym nie pod drodze jest z aktualnym rządem – jeśli odpowiedni organ państwowy – nie dofinansuje oczekiwaną sumą (!), projektów związanych z tzw. kulturą, autorstwa podmiotów (w tym prywatnych), które te media wykreowały na „autorytety”. Wtedy „wpływowe” media podnoszą wielki krzyk! Nawet o „faszyźmie”. Wiadomo, bowiem media wiedzą najlepiej, że jak ktoś się z nimi nie zgadza – to musi być co najmniej reżimowcem. Niestety to są te same ośrodki, które tak skrupulatnie przez lata, oczywiście pod hasłami wolności słowa i równości - budowały o wiele gorszą formę nacisku, przycisku i ucisku – autocenzurę.  Jak łatwo zaobserwować - codziennie rośnie lista zakazanych słów, tzw. słów nienawiści. Sądzę, że w miarę rozwoju technologii, penalizowane będą także myśli nienawiści. Będzie to forma cenzury prewencyjnej.  Być może i o tym procederze jest m.in. właśnie zdawałoby się nieco już archaiczny „Szalbierz”, najnowsza propozycja Teatru im. S. Żeromskiego.

Jakoś nieliczni tylko protestują przeciwko autocenzurze, jej „postępowej” formie opartej na sieci oczekiwanych tematów, grantów, nagród, promocji, dystrybucji, pochwał, nagan i hagiografii. Ideologia w całej krasie. Klęczymy przed nią, z twarzą do ziemi, z dupą do góry, merdamy słowami nieustannego dialogu i niekończącego się pojednania, zapewnień o naszej winie i dobrej woli - niczym aktorzy prowincjonalnego gubernianego teatru przed portretem cara. Do czego to doprowadza pokazuje książka „Granice. Polityczność prozy i dyskursu kobiet po 1989 roku”, Ingi Iwasiów, w której autorka z pozycji naukowca przechodzi na pozycję ideologa, tworzy listy „koniecznych” tematów dla kobiet, piętnuje błędy, wypaczenia i zaniechania. To pouczająca lektura.
Tę epokę „bez cenzury” (poprzedzającą oczywiście PiS), zdaje się krótko określa Paweł Aigner, reżyser kieleckiej inscenizacji „[…] nie ma niczego nowego, cały czas wydaje się, że teatr kręci w kole tych samych znaków”. (Gazeta Teatralna nr 55, czerwiec 2016). I ciężko się z nim nie zgodzić.

„Czy zdecydował się Pan na wybór tytułu ze względu na aktualność tematu w obecnej sytuacji
społeczno-politycznej? Spiró nie podobał się władzom PRL, a „Szalbierz” był ostatnio wystawiany w lutym 2015, czyli jeszcze przed wyborami” –  podrzuca trop oczywiście „obiektywnie”, w stylu „wpływowych” mediów Pawłowi Aignerowi, Anna Zielińska (GT nr 55). (Zuch dziewczyna!) Widocznie ona też widzi zagrożenie „pisowską” cenzurą, a może oczekuje jej z wielkimi nadziejami? Niestety reżyser jednak chyba nie podziela jej lęków i nie daje sprowadzić swojego „głosu” do politycznej doraźności, widzi problem o wiele szerzej: „Spiró mówi, że właściwie w każdym reżimie czy w każdej sytuacji, w której artysta jest w jakiś sposób cenzurowany – a zawsze jest, był i będzie – to nie jest problem dla twórców, ale uwikłanie się we władzę już jest problemem”.

Pełna informację o „Szalbierzu” można znaleźć na stronie teatru: http://www.teatr-zeromskiego.com.pl/application/images/gazeta/GT_06_2016.pdf
I nie ma sensu tego powtarzać. Krótko. Jest to połączenie dwóch przedstawień. Pierwsze - do prowincjonalnego teatru (tutaj w Kielcach) przyjeżdża, witany czołobitnie przez miejscowych aktorów, styrany życiem człowiek podający się za słynnego „ojca” polskiej sceny  – Wojciecha Bogusławskiego. O prototypie postaci znajdziesz więcej tutaj: https://pl.wikipedia.org/wiki/Wojciech_Bogus%C5%82awski
W tej części (akcie?) Bogusławski zgadza się za sowite honorarium wystąpić w Kielcach w roli Tartuffe’a w Molierowskim „Świętoszku”. Przystępują do prób. Aktorzy grają źle, z wyobrażoną prowincjonalną manierą (naprawdę znakomity występ zespołu Żeromskiego – tak grać, żeby było widać, że fatalnie grano!). Bogusławski targuje się z Każyńskim dyrektorem i zarazem reżyserem przedstawienia. A ten nie ma wyboru – miejscowa publiczność wiedziona sławą Bogusławskiego, wykupiła trzy razy więcej biletów niż jest miejsc na widowni. Każyński (energetyczna rola Mirka Bielińskiego) w końcu ma szansę choćby na chwilowe odbicie się z finansowego dołka. Ma tylko jedną uwagę – kielecka sztuka ma wyrazić hołd wobec miejscowych władz – rosyjskiego gubernatora (w tej roli ustylizowany raczej na zimnego, profesjonalistę enkawudzistę z początku lat 50. XX wieku niż na carskiego urzędnika, w końcu wykorzystany w pełni Marcin Brykczyński), akcja bowiem się toczy na początku 19 stulecia, w Polsce będącej – pod rosyjskimi zaborami. Bogusławski przystaje na to. Pytanie tylko czy z postanowienia się wywiąże?

Każyńskiemu staremu pragmatykowi, co z wieloma władzami się dogadywał, nie chodzi o jakieś wnikliwe „odczytanie” dzieła Moliera, chodzi o wpływy do teatralnej kasy i „grant” od gubernatora. I żeby się nie narazić. O resztę nie dba. To proste oczekiwania nie jest łatwo zrealizować – Każyński musi dokonywać niezwykłych cudów ekwilibrystyki ze swoją godnością, pomaga jej przy pomocy… wódki, po premierze upija się do nieprzytomności. (W zasadzie to on jest głównym bohaterem propozycji pióra Gyorgy Spiro).

Bogusławski jednak chce czegoś więcej, prawdy zawartej w dziele Moliera, spostrzeżenia wewnętrznej (istniejącej obiektywnie, można by rzec, idąc za Platonem) logiki dzieła. Uczy interpretacji „Świętoszka”. Przy okazji – czy to czasem, to nie sam Paweł Aigner w artystycznej formie (tak formie, bo jego propozycja ma precyzję i ostrość staroświeckiej brzytwy, przy której bledną liczne jednorazówki) – nie mówi czegoś o manierze postmodernistycznej, tak często brutalnie i selektywnie, pod dyktat ideologii, obchodzącej się z tekstami dramaturgów? Czy nie mówi do nich - Panowie i Panie, najpierw wypadałoby zrozumieć sam tekst może… Żeby…
Coraz bardziej mnie propozycja Pawła Aignera wciąga. (Więcej o nim tutaj:  http://www.kulturalna.warszawa.pl/osoby,1,2151,Pawe%C5%82_Aigner.html?locale=pl_PL
Jego przedstawienie ma naprawdę wiele przenikających się warstw. Nie wszystkie uchwyci zapewne po jednorazowej wizycie w teatrze widz, a co dopiero prowincjonalny recenzent.

W drugiej i ostatniej części propozycji reżysera, grany jest „Świętoszek”. Aktorzy prowincjonalnego teatru przechodzą metamorfozę, każdy chce i „wscenowstępuje” na wyżyny przy legendarnym Bogusławskim.
Reżyser wszystko dopracowuje w każdym detalu! Ruch sceniczny (przy niezwykle barwnych w tej części kostiumach), tempo akcji, kwestie podawane ze sceny - robią znakomite wrażenie! Każdy z osobna aktor robi dobre, a co najważniejsze i wszyscy razem. No i na dodatek, jak obiecał reżyser, tak zrobił – nikt się nie rozebrał, ani do snu, ani do czegoś innego.
To znakomity akt, po pierwszej – jakby nieco przydługiej części.
Spektakl „plecie” się  w pierwszej, a eksploduje w drugiej wokół postaci Bogusławskiego, kreowanej, przez znakomitego, choć odrobinę staroświecko manierycznego Pawła Sanakiewicza. A co jest zabawne, ta jego maniera, ten ulubiony gest i sposób artykulacji, zostały świetnie sparodiowane na scenie (Rogowski - Janusz Głogowski), kiedy prowincjusze próbują się buntować przeciwko wymaganiom Bogusławskiego i szydzą z mistrza. Nawias w nawiasie! A gdzie i kiedy, to niech już sami widzowie odnajdą.

Jeszcze prawie już na koniec… Mała uwaga.. Tekst Gyorgy Spiro, był nieprzychylnie przyjęty w swoim czasie przez polskie władze komunistyczne. Zarzucano pisarzowi demitologizowanie Wojciecha Bogusławskiego, naruszanie świętości narodowych. Zajmującą opowieść o tym można znaleźć w GT. Można tam też przeczytać tekst pióra prof. Marzeny Marczewskiej, zatytułowany „A u nas bez zmian…”. Mówi ona tam w kontekście „Szalbierza” o narodowych mitach, demitologizacjach.  O „naszych” (nie podzielam opinii, że to tylko nasze, widziałem sporo innych narodów) cechach narodowych.
„Zawsze funkcjonujemy w pewnej historycznej narracji, w odurzeniu narodowymi mitami i zbiorowymi wyobrażeniami,  klatce aktualnej propagandy” – pisze badaczka.
Pozwolę sobie, sparafrazować to zdanie – „Zawsze funkcjonujemy w pewnej historycznej narracji, w odurzeniu mitami o postępie, o zateizowanej wersji eschatologii i zbiorowymi wyobrażeniami na ten temat, w klatce nie takiej znów nowej propagandy”.
Bowiem ruch „postępowy” jak wykazał Ernest Tuveson w artykule "The Millenarian Structure of the Communist Manifesto", ma religijną naturę. I choć się tyle razy skompromitował wykazując brak jakiejkolwiek logiki, to niestety nie odszedł, religie bowiem nie łatwo umierają, co napawa smutkiem i nadzieją – tak mnie, jak i Panią Profesor..

Oczywiście nie będzie rewolucji po tym spektaklu, nikt nie wyjdzie na ulicę w gniewie (nic tak nie racjonalizuje bowiem gorących emocji, jak kredyt do spłacenia  we frankach. Zadbała o to tajemnicza ręka wolnego rynku i jego mit). A miejscowa „władza” nie zdejmie sztuki z afisza. Z kilku powodów, a te dwa chyba wystarczą - po pierwsze teatr nie jest już miejscem (czy w ogóle był kiedykolwiek, czy to tylko taka miła dla ucha narracja?) w którym się kształtują jakieś istotne opinie mogące wpływać na jakąś rzeczywistość poza sceną. Po drugie, ilu z nas, ludzi żyjących w „nowej epoce”, a może ktoś z „władzy” także - jest w stanie wysłuchać wciąż ponawianych zdań wielokrotnie złożonych?

I już naprawdę na koniec… Czy na pewno człowiek podający się za Bogusławskiego to był słynny Bogusławski? A może tylko niegłupim, zręcznym oszustem żerującym na snobiźmie? Na micie prowincji i „nieprowincji”? A może Paweł Aigner po raz kolejny kpi ze wszystkiego i pokazuje jak bardzo manipulują nami cudze opinie?
Ale jedno jest najważniejsze - jak mówił przed premierą i co można było naocznie i nausznie stwierdzić - nie wbija gwoździem ideologii.

Krzysztof Sowiński

niedziela, 15 maja 2016

Pacyfistka? Piękna idea, ale….



Nie wiem czy świadomie, czy też nie – ale… najnowsza propozycja Teatru Żeromskiego, poruszającą problematykę kobiet żołnierek, nie jest do końca zgodna z panującymi dogmatami feministycznymi (o tradycyjnych rolach kobiet i mężczyzn), chociaż z taką przesłanką startuje. I już sam ten fakt zasługuje na uwagę.
Jeszcze jedno - ma niepokojące przesłanie – o zmianie paradygmatu - trudniej nam znieść zabicie niewinnego zwierzęcia, niż zabicie człowieka.

 Spektakl rozpoczęła na korytarzu teatralnym Joanna Kasperek, ubrana w piękną czerwoną suknię, była zdaje się alter ego samej Swietłany Aleksijewicz. Pytała widzów co by zrobili, gdyby wybuchła wojna - czy by uciekli, czy by zabijali... Wiele pytanych kobiet odpowiedziało, że zabijałyby, a wiele osób, że nie wie. Przez cały spektakl postać grana przez znakomitą Joannę Kasperek, była gdzieś tuż, tuż, jako świadek tej historii. A później nawet jej ofiara.

W propozycji reżyserki Elżbiety Depty - "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" na podstawie książki noblistki Swietłany Aleksijewicz o tym samym tytule, kobiety wołają o dostrzeżenie w nich… kobiet. Jest im trudniej na froncie, są słabsze fizycznie, statystycznie mniejsze. A armia nie nadąża za zmianami – nie ma nawet dla kobiet butów o odpowiednim rozmiarze (no może nie dla wszystkich), nie wspominając o stosownej bieliźnie. Kobiety muszą się męczyć zatem w zbyt obszernych „małonietylkotwarzowych” mundurach, z problemami swojej fizjologii (np. cykle menstruacyjne), z problemami z realizacją higieny osobistej, w tym myciem długich włosów.
W końcu ktoś z armijnej „górki” wpada na pomysł i każe obciąć włosy kobietom, jak męskim rekrutom. Oczywiście wojskowy fryzjer robi to niedbale i oszpeca kobiety (widocznie piękno jest jednak konstruktem kulturowym, skoro my widzowie odbierany to jako oszpecenie?). Ale czy obcięcie włosów to tylko sprawa higieny? Nie tylko.
Pamiętam, a jestem ostatnim zdaje się z poboru pokoleniem, które szkolono w koszarach, które miało kałacha w rękach – jak obcięto nam włosy (a większość nas miała wówczas długie, taka była moda), po tej czynności – wszyscy wyglądaliśmy tak samo i sami siebie nie mogliśmy poznać. Nasze prywatne ubrania zostały spakowane do foliowych worków, jak po umarłych i wysłane do naszych domów. Nasza część cywilna przestała istnieć, teraz politrucy zabrali się za to co mamy w naszych głowach, a celem było – jak w każdej armii, wyhodowanie nowego człowieka – posłusznego autorytetom. A jest na to, jeden skuteczny sposób, budowanie pogardy, etykietowanie, wymyślanie wciąż nowych grup „wykluczonych”, które zawsze dzielą i… automatyzm w nauce strzelania, a przede wszystkim zaniechanie elementarnej… logiki. Ten sposób organizacji świata niestety został zaszczepiony na grunt cywilny (z wyjątkiem strzelania) i dziś – codziennie media – produkują z rok na rok coraz sprawniej nasze „poglądy”, a nawet „słuszny gniew” tak potrzebny do rozpętania wojen. Więc wojna jest nieunikniona. Może nawet jeszcze i w tym roku, także u nas. Nasze elity te miłujące „demokrację” i te „demokracji broniące” - od lewa, do prawa bowiem prą do wojny i dawno nie były tak jednomyślne. (Mam nadzieję, że propozycja Elżbiety Dept nie jest prorocza).

Można by zapytać – dlaczego przez tyle stuleci, wojna to była w dominującym procencie męska sprawa? Z powodu „męskiego” widzimisię? Przyczyna była zdaje się prozaiczna. Nie wynikała z ról społecznych, te były wtórne wobec biologii. Dziś wojna to już nie bardzo konfrontacja oko w oko z przeciwnikiem. Siła mięśni przeciwko innej sile. Noszenie ciężkiej broni i oporządzenia. Dziś żeby kogoś zabić wystarczy w istocie ruszyć tylko jednym palcem. A kobiety mają takie same – może statystycznie odrobinę mniejsze – takie same palce, nawet może sprawniejsze, delikatniejsze nie zerwią niepotrzebnie spustu. (Wystarczy prześledzić, ile kobiet snajperek, niektóre z nich to sportswomenki klasy olimpijskiej, wynajmuje się, po jakiejś stronie w różnych konfliktach wojennych, na Ukrainie także). Ile kobiet operuje joystikiem, sterując dronami!  Poza tym ich cykle biologiczne, przy pomocy farmakologii – można zrównać do tych męskich, mało przeszkadzających w wojennej tułaczce.


Ale obraz kobiet żołnierek w tej propozycji teatralnej jest nieco zbyt uczesany, „sentymentalny”, zbyt bliski (nie spodobałby się zapewne Judy Butler) „konstruktom” wtłaczającym kobiety w ich „tradycyjne” role społeczne. Dla pełni zabrakło jakiegoś znaku psychopatii, która nie jest przecież zastrzeżona dla świata mężczyzn. Przecież takie kobiety są także – na myśl przychodzą mi w takich okolicznościach zawsze nie wiem dlaczego, pewnie bez przyczyny - panie pokroju Hilary Clinton. Czy jej postać dowodzi, że „wojna nie jest rzeczą męską”? Czy to wystarczający dowód?


Przypominam sobie,  sentencje mojego kolegi – że wszystko już zostało opowiedziane, ale nie wszyscy sobie jeszcze opowiedzieli. Teraz pora na pokolenie Elżbiety Depty, która jest jeszcze studentką reżyserii. W teatrze jeszcze liczy się (chociaż zaledwie trochę i jakby coraz mniej) jak to „wszystko” zostanie opowiedziane. I trzeba powiedzieć, że w tym przypadku zostało opowiedziane bardzo sprawnie – jak to ostatnio mało „dziania się, dużo gadania”. Reżyserka uszyła swój spektakl według schematu charakterystycznego dla tzw. teatru postmodernistycznego, a o tym można łatwo znaleźć informacje, więc wyjaśnienia sobie daruję. Potrafi się też znaleźć w roli widza, kiedy na scenie zaczyna się robić odrobinę (zwracam uwagę na tę „odrobinę”) nudno, aktorki zaczynają krzyczeć, śpiewać, podskakiwać, tańczyć, albo wszystko na raz. I robią to świetnie! Wiele przejmujących scen (bo to zlepek scen, a raczej fragmentów opowieści o koszmarach wojennych), zagrały Anna Antoniewicz (zdaje się debiut w Kielcach), Dagna Dywicka i Magda Grąziowska (zagrała już Żeromskim w „Dziejach grzechu”). To trio wycisnęło nie jedną łzę ze swojego i „widzowego” oka. Wyglądały bardzo młodo, dziewczęco – i były… tym bardziej przejmujące. Jedna z aktorek A. Antoniewicz (Snajperka) opowiada, jak zastrzeliła niewinnego źrebaka, który niepomny wojny, wybiegł na łąkę pohasać sobie zgodnie z jakimś prawem (a może nie ma żadnych praw, wszystkie dawno „zostały zastrzelone”, tylko nasza pamięć jest tak krótka, i klepiemy „narrację” o ich istnieniu, dlatego, że wokół siebie (podkreślam – siebie), jednak bardzo lubimy same dobre wiadomości?), które jednak unieważniła kula. Jak Snajperka tłumaczyła - w zasadzie nie wiadomo dlaczego zastrzeliła to zwierzę. Nie wolno tej sceny zlekceważyć – bo po pierwsze dowiadujemy się, że eksperyment z uczeniem zabijania w jej przypadku się powiódł, jej wyszkolone ciało zadziałało wbrew jej woli, a po drugie, że zmienił się paradygmat (wśród nas widzów) dotyczący starego systemu wartości – zabicie zwierzęcia odbieramy jako bardziej opresyjne niż człowieka.

„Próbujemy więc pokazać to, co jest maksymalnie uniwersalne, w żadnym wymiarze nie ideologiczne, ani patriotyczne, ani hipisowskie” – mówi reżyserka. Nie wiem, co dla niej się kryje pod tymi pojęciami. Szkoda. Ja np. lubię to co jest wymykające się temu co można zuniwersalizować. Bo np. tzw. wartości uniwersalne często oznaczają tylko „nic” - nieostrość, którą można wykorzystywać uznaniowo, narzędzie dominacji wpływowych mniejszości nad resztą.

Słabością tej propozycji jest przyjmowanie garści stereotypów dotyczących ról męskich – m.in. z naczelnym „łatwiej im zabijać”, kobietom trudniej. Dwie postaci mężczyzn – wysokiej rangi dowódcy (w tej roli znakomity, hipnotyczny, wielopoziomowy Edward Janaszek), jest postacią groteskową, a drugą charakteryzuje symbol na rozchełstanym mundurze (jakby szyty na tę miarę Krzysztof Grabowski!) – napis „hero” – wyraża go kult siły, konkurencji, dominacji i… folgowanie sobie w… gwałtach. Nawet na dzieciach, chociaż wiek, w którym dziecko staje się kobietą jest zapewne „konstruktem” kulturowym. A gwałt zdaje się nie jest takim konstruktem. Wiele powiedziano o gwałtach. Coraz bardziej zmienia on swoją funkcję – pełni także rolę zatarcia genotypu znienawidzonego poprzez swój opór wroga. Coraz bardziej ten sposób jest używany jak broń, nawet tam gdzie nie pada nawet jeden wystrzał. To część żywej jak nigdy dotąd inżynierii społecznej.


A przecież wojna jest także traumatyczna dla… mężczyzn. Jako przykład niech służy dokument o żołnierzach armii GB biorących udział przed wielu już laty w konflikcie na Falklandach. W operacji wzięło udział blisko tysiąc żołnierzy z GB. Zginęło kilkudziesięciu. Byli szkoleniu według wówczas prekursorskich zasad nowoczesnego zabijania, wymyślonych przez tęgie profesorskie głowy od tego, co jest w ludzkich umysłach (nie wiem, czy w tym szacownym gronie „wynalazców” były także kobiety) i ich skuteczność była porażająca - garnizon Argentyńczyków poniósł przerażające straty.  Po latach okazało się, że prawie 30 proc. żołnierzy brytyjskich, nie dając sobie rady ze wspomnieniami, z traumą wojny  popełniło samobójstwa, liczba ta – mimo upływu lat – stale się zwiększa.
Okazało się, znowu, że łatwiej człowieka nauczyć zabijać, niż nauczyć go jak o tym zabijaniu zapomnieć. Ta refleksja powinna nas… cieszyć, a smucić, że ci, którzy uczą i decydują o wysyłaniu na tzw. front nigdy za to nie ponoszą odpowiedzialności. I tylko traktują żołnierzy, teraz i żołnierki - jako głupie bydlęta używane w realizowaniu polityki.

„Nie chcę, by jakakolwiek ideologia wkradła się i zawłaszczyła temat, bo dla mnie pełni on funkcję katarktyczną, uświadamiającą” – podkreślała przed premierą reżyserka.
Niestety trochę zawłaszczyła i podzieliła, a miała szansę być opowiedziana z perspektyw ludzkiej, nie kobiet, ani mężczyzn. Co do roli „uświadamiającej” problem - dobrze, że go przypomniała, co do „katartycznej”, to też się zmienia paradygmat w tej sprawie - coraz większe grono badaczy, uważa, że katharsis, o którym wspomina Arystoteles, mieli przeżywać… aktorzy, a nie widzowie.
Reżyserka deklaruje, że jest pacyfistką. Piękna idea! Mój pradziadek też był pacyfistą i do końca nim był, nawet wtedy kiedy jego sąsiedzi, którzy pacyfistami zdaje się nie byli – obcinali mu w kilku głowę na pieńku pordzewiałym toporem, w czasie tzw. wydarzeń na Wołyniu.



Krzysztof Sowiński


niedziela, 6 marca 2016

„Każdy chce żyć”? A może nie każdy?



 Ze wstrząśniętymi, a nie mieszanymi uczuciami słuchałem jak kielecka publiczność rechocze z dość niewyszukanego dowcipu o murzynach, jakim uraczył nas Hanoch Levin w swojej sztuce z 1985 roku pt. „Wszyscy chcą żyć”. Wiadomo u Levina to „kreacja”, a śmiech publiczności? Co ma znaczyć? Zadaję sobie pytanie…

Biorąc pod uwagę, że kielecką widownię wypełnili w większości miłośnicy tzw. lewicy, tylko gdzieś ukradkiem nie celebrowany, tylko odprowadzany, niechętnym spojrzeniem - przemknął bokiem z żoną senator Krzysztof Słoń, „pisowiec”, to zwolennikom "postępu" gorącym propagatorom multikulti etc., „równości” i piętnowania „nierówności”-  powinno się zrobić smutno. Tyle lat po „dobroci i po złości”, a coraz częściej w ostatnich latach po „złości” – „postępowej” edukacji, prelekcji o „wykluczeniu”, wystaw, przykładów, napomnień, wyroków, kształtowania nowego człowieka – „unijnego”, „przekuwania dusz” – jak mawiano za czasów towarzysza Stalina - poszło w gwizdek. No i po co wielcy filantropi tego świata marnotrawią kasę na krzewienie „równości”? No po co? Powiedzcie mili ludzie?



A sztuka? Dobra. Będzie się podobała. Już się podoba. Nawet bardzo dobra. Efektowna…. Klimatyczna. Trochę senny koszmar z motywem wesołego miasteczka, które wcale nie jest wesołe, przywołujący oniryczny klimat dzieł Federico Felliniego i teatru śmierci… Kantora. Tylko nie tak nudne.

A może jeszcze inaczej? Czy da się jeszcze coś zaskakującego opowiedzieć? Czy można tylko kawałkować, dekonstruować, rezonować to co już było? Bo przez cały czas oglądając spektakl, odnosiłem wrażenie, że to wszystko już było. A może temat śmierci jest wystarczającym pretekstem dla artystycznej produkcji?

Sztukę właśnie wystawia kielecki Teatr Żeromskiego. Próby do niej rozpoczął jeszcze, zmarły w maju, Piotr Szczerski. Kontynuacji podjął się Dawid Żłobiński (zdaje się to ostatnie akordy z „testamentu Szczerskiego”), który zarazem podjął się roli Bamby, czarnego niewolnika Pozny, głównej postaci.

To parę lat temu dla siebie i kieleckiej publiczności twórczość Hanocha Levina, „odkrył” Piotr Szczerski. Zdążył wyreżyserować, dobrze przyjętą przez krytykę i publiczność, sztukę dramaturga z Izraela „Jakiś i Pupcze”. Sylwetki pisarza nie będę przypominał. Informację o nim można znaleźć w ostatnim numerze Gazety Teatralnej, a i po jednym kliknięciu w internecie. Dam zamiast - jak to w postmoderniźmie cytat z cytatem - „Jak pisał Dani Tracz – Levin „dorastał wśród dźwięków języka polskiego” i dźwięki te nieustannie „wybrzmiewają” w jego sztukach. Trudno jednak zaprzeczyć temu, że Levin – ogólnie rzecz ujmując – nie żył w kulturze polskiej, a w hebrajskiej i izraelskiej. I właśnie z myślą o tej kulturze tworzył swoje sztuki, nierzadko wymierzając w nią ostrze krytyki, zwłaszcza w  takich tekstach jak  „Morderstwo”, gdzie bezpośrednio odwoływał się do konfliktu izraelsko-palestyńskiego” („Dramaty Hanocha Levina”, Agata Dąbek). Ta akurat sztuka jest mało związana z kulturą hebrajską, czy izraelską, jakby na siłę szukać związków można by się dopatrywać wpływu judaizmu na decyzje bohaterów odmawiających „zastępstwa”. Ale nie czas tu na teologię. W zasadzie „akcja” sztuki mogłaby się rozgrywać wszędzie, jeden z nielicznych elementów „żydowskości”, to przyjęty entuzjastycznie występ na żywo Tempero, zespołu nawiązującego do tradycji klezmerskiej.

Co wnosi ta sztuka? Znany już z innych propozycji sposób organizacji tekstu przez Levina – buduje go ze znanych motywów, ale nadaje im swoje osobiste piętno. Mamy to. Rozpoznajemy. Jego rodzaj humoru także. Nie będę pisał o tradycji literackiej do jakiej nawiązuje jego tekst. Napisali o tym m.in. liczni uczeni do Gazety Teatralnej, jaka towarzyszy propozycji Dawida Żłobińskiego. Warto do niej sięgnąć, m.in. żeby zobaczyć, że te autorytety, zwłaszcza psychologiczne, więc te autorytety… do debaty o śmierci, nic nie wnoszą. Naprawdę nic. Bo próba puddingu i śmierci polega zawsze na tym samym – osobistym doświadczeniu.

Dlaczego Szczerski sięgnął po Levina? Bo był miłośnikiem Becketta, a do tego Izraelczyk na pewno nawiązuje. Sięgnął, bo w poruszanej problematyce w „Każdy chce żyć”, Levin jest podobny Mrożkowi, którego Piotr Szczerski też nadzwyczajnie cenił. Czy Levin coś wniósł chociażby po „Wdowach”? Raczej powtórzył, że śmierć jest nieuchronna i tajemnicza i żadne racjonalizacje nie działają jak przyjdzie próba „puddingu”.

Nie chce mi się opowiadać kanwy utworu. Taki kaprys hobbysty pracującego pro publico bono, a nawet przeciw. Może tylko kilka zdań na ten temat - Poznę, głównego bohatera odwiedza anioł śmierci przypomina mu o rychłym „odejściu”. Pozna może się wykpić znajdując (ma tylko trzy dni) kogoś na swoje miejsce. Ale wbrew deklaracjom o miłości, nawet starzy rodzice, którzy gotowi zrobić „wszystko dla swojego dziecka”, nie chcą umrzeć za niego. Deklaruje swoją pomoc żona Pozny, Poznabucha (Beata Wojciechowska, właśnie obchodziła 30 lat pracy na scenie i mogliśmy podziwiać jej doskonały warsztat, że tak powiem, z całym szacunkiem - starego rytu), ale tylko po to, żeby przez chwilę popastwić się nad wiarołomnym mężem.  Podstępem zwabione za Poznę umiera w końcu dziecko. Tradycyjną formułę spektaklu rozrywa na chwilę pojawienie się Andrzeja Platy, który jest cytatem z samego siebie. Ale tylko na chwilę – śmierć nie zna innej konwencji niż jej własna.

Publiczność dobrze odbiera kolejne odmowy pomocy Poznie. My też po tej drugiej stronie sceny z satysfakcją przyjmujemy fiasko działań hrabiego. Umrze… Umrze… Mimo władzy, pieniędzy i pozycji. Będzie „jakaś” sprawiedliwość na tym świecie! My też kochamy nasze życia, choćby i na co dzień twierdzilibyśmy, że są do „życi”. Sztuka utwierdza nas w słuszności naszego egoizmu. Łagodzi dysonans. Tłumaczy, że jakieś „bohaterstwo” to absurd. W skrytości ducha wypieramy, że jednak byli i zapewne będą ludzie, którzy poświęcą swoje życie dla ratowania innego życia. Moja babcia nr 46499 więzień niemieckiego obozu zagłady Auschwitz , wspominała o ludzkiej podłości, o ludzkich sercach z kamienia, o typach psychopatycznych, poświęcających wszystko i wszystkich, także „swoich”. Smutne to są historie i często sprzeczne z obowiązującymi teraz poprawnościowymi narracjami. Ale mówiła też o tych, którzy gotowi byli sami umrzeć niż na śmierć narażać innych.
Nie chcemy słuchać takich historii. Tworzy się nowy paradygmat. Bo łatwiej nam przyjąć, że naszą niegodziwość determinuje biologia, czy środowisko. Łatwiej powiedzieć, że jak zrobiłem tak, a tak, to w momencie działania nie mogłem zrobić inaczej. Więc dla jednych - chociażby taka Inka - to bohaterka, wzór dla naśladowania, dla innych to tylko niepotrzebnie zmarnowane młode życie. Trwa spór, który łatwo się nie zakończy.

Teraz trochę o grze aktorów, główna postać Pozny grał Krzysztof Grabowski. Gra on często, co się podoba widzom na tzw. „kurwie”, czyli startuje na najwyższym poziomie energii, a później już… tylko napięcie rośnie… Tym razem jest w zasadzie cały czas na scenie – więc „kurwa” musiała się wyczerpać i wyczerpała, może i mógłby rozbudować swoją rolę bardziej, otoczyć ją kontekstami, „głębiami”, ale chyba nie taka była koncepcja reżysera – uczynił ze swoich aktorów znaki plastyczne, znaki odchodzenia, typy, znaki kurczowo trzymającego się życia. I wszyscy się świetnie się z tego wywiązali.

I żeby było „coś” na koniec. Z propozycji Levina wynika nauka, którą dawno pokazała chociażby „Tybetańska księga umarłych”. Jest nawet w tej tradycji medytacja trupa, leżąca pozycja - martwe ciało.
Warto ją  chociaż raz popraktykować, żeby zobaczyć co jest ważne.
Chociażby dla tej jednej chwili refleksji warto wybrać się na „Wszyscy chcą żyć”. Jednej chwili, którą za chwilę znowu zapomnimy porwani przez wir życia. Do następnego uświadomienia.

Krzysztof Sowiński