poniedziałek, 23 grudnia 2013
Miłosierdzie gminy XXI (z tomu "Lekcja języka londyńskiego")
– Kurwa! Znowu jestem spóźniony!
Był jak mawiało się niegdyś, wtedy, kiedy jeszcze używało się słowa „niegdyś”, jak gradowa chmura.
Który to już taki poranek? Szósty rok? Nie rejestrował pór roku, nie niosły bowiem żadnej nadziei – lato nie zapowiadało wakacji, a zima to nie były już śnieżne bałwany, kule, dźwięk dzwoneczków przy saniach i górskie widoki.
Czas – przebiegał jak brudny, kaleczący, lepki piasek między palcami. Piasek przyklejał się i przywierał do każdej myśli, zmieniał nawet te, które już były, i piętnował te, które dopiero będą, na wiele lat do przodu.
„A miało być tak pięknie! Inspirująca praca dla dobra ludzi, poczucie misji i dobra płaca” – szydził ze swojej wrodzonej naiwności.
A teraz? Spojrzał na swoją zarośniętą twarz. Ledwo ją widział, nie tylko z braku snu i odpoczynku, ale i z powodu znacznej krótkowzroczności. Niestety okulary stracił parę dni temu. Właśnie siedział przy biurku, pisząc tekst, jaki to dobrobyt teraz mamy, nie to, co było za komuny, i zdjął na chwilę z nosa okulary, żeby przetrzeć utrudzone oczy i poprawić wiadro, z którego obok jego biurka, z nieszczelnego i starego okna spływała po parapecie deszczówka, a tu pojawił się redakcyjny kolega – nie dość, że strącił okulary, to je jeszcze zdeptał! Tragedia! Mówiąc „sorry”, szybko uciekł.
A w kieszeni, tydzień po wypłacie – wiadomo – już nie ma, jak zwykle, ani grosza. Tyle dobrego, że długi spłacone, u życzliwej pani Ani z jadłodajni „Biedronka” też. I już nie ma nawet na bilet na autobus, a co dopiero okulary!
Pochylił się prawie nosem do samego lustra, zaczął skrobać tępą żyletką po policzkach i szyi. Krwawił chwilę potem.
– Kurwa... kłamcy – wykrzykiwał sam do siebie.
Okazało się, że kilkucentymetrowa piramidka, która miała czynić cuda, także ostrzyć tępe żyletki, była o dupę potłuc.
A teraz jeszcze trzeba było umyć zęby, ale czym? Wiedział, że od tygodnia w tubie już nie ma pasty, ale od czego jest się inteligentnym człowiekiem z wyższym wykształceniem? Zbawcą niewyedukowanego społeczeństwa, nie bójmy się powiedzieć – ciemnogrodu? Ma się rozumieć, zbawienie jak zwykle przyjdzie etapami, nie zaraz dla wszystkich, po czasie chwilowych wyrzeczeń i zamieszania. Czyli jak zwykle i jak zawsze.
Rozciął tubę nożyczkami i wyskrobał łyżeczką jeszcze na jedno mycie.
Teraz już było dużo łatwiej. Droga do pracy jest w linii prostej ze cztery kilometry, nie można się zgubić nawet bez szkieł na nosie, a później już rynek, na którym wysiadywali od rana mężczyźni w dresach, które dostali od kogoś – więc zaroiło się na rynku od cherlawych niby sportowców, którzy mieli na ubraniach napisy – „Reebok”, „Adidas”.
– Daj pan siedemdziesiąt groszy do wina, tyle nam brakuje – prosił dziennikarza niewielki mężczyzna, najwyżej trzydziestoletni, wyglądający jednak na pięćdziesiąt, z niepełną zagrodą przednich zębach.
– Ja dopiero wróciłem z więzienia i ... – jakby zaczął grozić.
– Nie mam – odpowiedział dziennikarz i bardziej postawił kołnierz spranej jeansowej kurtki, niegdyś zdaje się czarnej, a teraz szarej.
To takie z kieszeniami na metalowe guziki były przedmiotem marzeń za komuny. To w takiej od zawsze chodził Wielki Więzień, Mistrz Pióra i Założyciel, Wielki Wydawca, który trzęsie sumieniami inteligentów i narodu, nieomylnie decydujący o tym, co jest prawdą, kto jest plugawcem i antysemitą, kto będzie sławny, a kto na zawsze zapomniany. Ale naród jak to naród – niewdzięczny jest, rasistowski i głupi. Szkoda gadać... Tylko najinteligentniejsi potrafią zrozumieć, że aby było lepiej, najpierw musi być gorzej.
Raz w roku dziennikarz mógł Mistrza, Nauczyciela, Pisarza wraz z setkami innych pracowników zobaczyć z daleka na zjazdach firmy – jak mawiali najbardziej gorliwi – Mateczki – wysłuchać jego Proroka słów:
– Pracujecie w pierwszym wolnym medium!
Aplauz! Aplauz! Aplauz! Klaszczą prawice... nawykłe tylko do stukania w rozchybotane klawiatury.
Zdanie to później powtarzali pomniejsi wykonawcy jego myśli, uzupełniając: „Pracujesz w pierwszym wolnym medium! Czy to do ciebie dociera!? A ty pytasz o podwyżkę?! O podwyżkę!”
O zaiste, drodzy Państwo, są jeszcze na tym świecie i banalni ludzie! Są!
A czasami ktoś dostępował nadzwyczajnego zaszczytu:
– Szefie, to Krzysiek z Kielc.
Wielki Szef: – Co tam, Krzysiek, słychać w Kielcach?
Krzysiek o mało nie zemdlał z wrażenia! Mówiła do niego legenda, być może przyszły laureat Pokojowej Nagrody Nobla i chuj wie jeszcze czego, zwiastującego na koncie Wielkiego Szefa, kolejne setki tysięcy dolarów!
– OK... OK. Szefie.. Tylko... Wiesz... U nas...
– Nie zawracaj Szefowi głowy takimi sprawami dziś. Dziś jest święto. Święto naszej firmy, „Mateczki”.
– Tak rozumiem. Rozumiem – zanim się wyjąkał, Krzysiek już widział plecy Wielkiego Szefa i słyszał: – To jest Grzesiek z Rzeszowa...
– Co tam, Grzesiek, słychać w Rzeszowie?
– OK... OK. Szefie... Tylko... Wiesz... U nas...
A później już nic nie słyszał – szumiało w głowie lejące się litrami najtańsze piwo, przekąszane chlebem ze smalcem i ogórkiem, w towarzystwie dziesiątków facetów w takich samych czarnych, jeansowych kurtkach i niezbyt pięknych, ładnych trzeba przyznać – też nie – co najgorsze kobiet. I pary poszły w wir tańca i inne wiry. Oj! Co to było! Chudy stażysta prosił do tańca panią Prezes! Drugi po Wielkim Szefie młodą praktykantkę w wyciągniętym swetrze! Kolega redakcyjny koleżankę. Słowem bal ... nad bale. A jakiś czas potem i chrzciny i redakcyjne legendy o wielkiej miłości, która tak nagle spadła jak grom albo niczym kilka piw i pół litra na głowę...
Rano, kiedy rozsadzało mu czaszkę i nawet nie wiedział, jak wrócił ze stolicy, pierwsze słowa, jakie usłyszał:
– Co to za sianie defetyzmu? Z takimi pytaniami do Szefa? Co ty, kurwa, sobie wyobrażasz? Jak ci się nie podoba, to wypierdalaj! Na twoje miejsce są dziesiątki chętnych. Zobacz, ile mam podań! Pełną szufladę! – dowodził słusznie Mniejszy Szef Krzysztofa. Malkontenctwo bowiem trzeba tępić w zarodku. W zarodku.
Ale teraz Krzysztof śpieszył się, jak mógł. Deszcz nagle przeszedł w lepki deszcz ze śniegiem, jak to niekiedy zdarza się w grudniu. Jutro będzie Wigilia Bożego Narodzenia. Na Rynku przyozdobiono drzewka tysiącami migoczących lampek. Na Krzysztofa już czekał surowy wzrok Mniejszego Szefa. Na szczęście wszedł równo o ósmej trzydzieści...
– Co tak późno? Kiedy do kolegium się przygotujesz? Masz jakiegoś newsa? Nie masz? – odzywa się Mniejszy Szef.
– Ja was wszystkich na zbity pysk wywalę! Z kim ja pracuję?! – motywował także i innych Mniejszy, choć wysoki. I kto mógł, schodził mu z drogi. Każdy go zresztą rozumiał – przyjechał ze stolicy, a tu było jak zesłanie. Akurat dlaczego na „zbity”? – rozwiązywał intensywnie problem językowy Krzysiek.
W końcu strudzony Mniejszy wysoki mógł zarzucić nogi w wyglansowanych starannie, trzeba oddać prawdę – czysty z niego chłop – butach na biurko, napić się kawy i poczęstować tortem podanym przez czujnego na każdy gest zastępcę.
– Pójdziecie na spotkanie wigilijne do tej nowo otwartej noclegowni. Wiecie gdzie... I szybko mi wracać, bo jest kupa roboty. A jak się ktoś spóźni, to go w dupę kopnę! – zarządzał sprawnie, zadowolony już Mniejszy Szef. Przypomniał od rana, że porządek i idące zanim posłuszeństwo, to rzecz bardziej święta od świąt i jakie jest miejsce każdego w zaprzęgu.
Wyszli. Dziennikarz i Paweł fotoreporter. Wsiedli do zdezelowanego malucha. Dziennikarz wsiadając, uderzył głową w ramę mikroskopijnego auta. Guz jak byk!
– Kurwa, to przez to, że nic nie widzę...
– Wybacz, ale ja też nie mam pieniędzy i nie mogę ci pożyczyć – tłumaczył się Paweł. Maluch zarzęził, ale w końcu odpalił.
– No, mamy szczęście dzisiaj – powiedział Paweł. Dobry z niego jest chłop. Podzielił się teraz rogalikiem. Śniadanko zaliczone. Teraz była szansa na obiad!
– Słuchaj, Paweł, ja dopiero widzę z odległości mniejszej niż metr, mnie weź tam za rękę i podpowiadaj, kto do nas mówi.
– OK.
Ale szczęście nie może trwać przecież wiecznie, a fortuna się przecież kołem toczy. Niekiedy wyłysiałą oponą, a nawet czterema – każda z innej parafii, nie licząc zapasu. Trzy przecznice przed noclegownią maluch zawył, umilkł i na dobre zamarł.
– No to pchamy. Nie ma innego wyjścia – mówił Paweł, który znał doskonale swój samochód, na jego szybie nakleił dumne logo „pierwszej wolnej” i wiedział, że już od dawna połowa silnika dawała dramatyczne sygnały, które on ignorował.
Pchali. Pchali. Pchali. W błocie i słocie. Słocie i błocie. Błocie pośniegowym i poślizgowym, i lepkim śniegu. W pisku hamulców. Przez skrzyżowania, ulice i uliczki, uliczeczki.
– Jakie ja mam szczęście, że ty ze mną pojechałeś, a nie Iwona – nie tracił ducha Paweł. – Jakie mam szczęście...
Pchali. Pchali. Filozofowie spokoju wśród trąbiących na nich innych kierowców, którzy mieli w końcu szansę odreagować swoje stresy.
– Kurwa! – krzyczeli przez opuszczone okna. – Do rowu z tym rzęchem! Do rowu! Kurwa! Wypierdalać!
W końcu dopchali, mokrzy od potu i deszczu ze śniegiem, pod świeżo wymalowany budynek. Weszli, pachniało farbą. Jak przez mgłę dziennikarz widział lśniące parkiety i piętrowe metalowe łóżka, jak w wojsku.
– Prosimy dalej! Prosimy! Są jeszcze miejsca przy stołach – zapraszała radosna, grubawa starsza pani, zdaje się tutaj kucharka.
– To my już... kurwa, tak nędznie wyglądamy? – szepnął do ucha dziennikarza Paweł. I żeby zatrzeć ochlapane błotem wrażenie, wyciągnął z obszarpanej torby lśniący na czarno długi niczym koński penis, obiektyw.
– Ja panów bardzo przepraszam... – zmieszała się kobieta. – Panowie z mediów?!
I już osobiście posadziła ich przy honorowym stole, ustawionym niczym ołtarz w kościele, przy którym siedzieli już biskup i kilku pomniejszych księży, wojewoda, urzędnicy od pomocy biednym i inni. Dziennikarz i fotoreporter usiedli obok prezydenta. Naprzeciwko mieli przed sobą rzędy stołów, za którymi oczekiwali nadpsuci życiem i pożółkli jak stary ząb mężczyźni o czerwonych nosach i poodmrażanych dłoniach, ze zrogowaciałymi paznokciami o czarnych obwódkach, mrowie głów nienawykłych do czesania, które zdobiły odświętne przedziałki. Niekiedy spod rękawa mignął więzienny tatuaż – sylwetka nagiej kobiety i nieśmiertelne PSM. Albo data pierwszej kopulacji. Ech... To były czasy.... Byli to robotnicy, którzy przyjechali do miast w 70. latach XX wieku. A i niekiedy trafił się były nauczyciel czy pracownik kultury, który nieroztropnie wybrał niegdyś taki zawód i teraz na emeryturze przymierał głodem. Chciałoby się powiedzieć, dobrzy ludzie – dureń sam sobie winny.
Dziennikarz nie za wiele widział, czuł raczej zapach niezbyt czystych ciał, szorowanych naprędce szarym mydłem i nieskazitelny zapach garniturów i wody kolońskiej od Armaniego, Bossa, Kleina, dyskretny urok dobrze wydanych pieniędzy swoich najbliższych towarzyszy. Ktoś rozważnie uchylił okno. Przyjęli to z niemą wdzięcznością, ci zza „ołtarza”.
– W taki dzień, w Wigilię Bożego Narodzenia, nikt nie może czuć się opuszczony. Bóg bowiem o wszystkich pamięta. Oto narodził się Jezus, też biedny i opuszczony wówczas jak wy, jak my... – przemawiał pięknie rumiany biskup, wszyscy wiedzą, ludzkie chłopisko z którym i ten najmniejszy z nas mógł podejść i zamienić słówko.
Lecz jak tu ogarniać święte i prawdziwe słowa, kiedy nosy bezdomnych same poczęły łowić zapachy dochodzące z kuchni – zupka grzybowa (mniam...), zapach wysmażonej na rumiano rybki, kluski z makiem i pierogi! Mój Boże – kiedy to takie ostatnio jedliśmy? I kompot ze śliwek!
Później przemawiał prezydent, o tym, że gmina nikogo nie opuści w potrzebie. Ale jaką konkurencję słowa te stanowią dla mis gorącej zupy, którą zaczęły wnosić kucharki. Nie zabrakło też opłatka, którym ze względu na ciżbę dzielono się tylko z najbliżej siedzącymi. W końcu słychać było tylko mlaskania i siorbania.
– A pan prezydent gdzie spędza święta? – zagaił inteligentnie dziennikarz.
– Muszę odpocząć i pobyć z rodziną. A pan?
– A... pojadę na narty do Austrii – zażartował dziennikarz.
– To może się spotkamy? Bo ja też będę w Wigilię w Austrii... Owszem, bardzo chciałbym być w tym czasie w naszym mieście, ale synowie to zapaleni narciarze... Rozumie pan. Trzeba dbać o rodzinne więzi.
– Mój kolega żartował... My jak zwykle na posterunku w święta. Może jeszcze raz w noclegowni? Kto wie? – rzucił Paweł, który już „zapisał”, co miał zapisać i też zabrał się ostro do grzybowej.
Zobaczą jutro ludzie na pierwszych stronach gazet, usłyszą w rozgłośniach radiowych jak elitom nie obce są problemy biednych! O! Jest i telewizja. Pan redaktor usiądzie tutaj! Prosiemy!
Tymczasem trwały przy honorowym stole uczone dysputy. Co będzie dalej? Co będzie choćby z tradycyjną polską Wigilią? – frasowała się wówczas nie jedna mądra głowa. Niestety upadek obyczajów! Nadzieja tylko jeszcze w starej gwardii i w garstce młodzieży. Iskierka nadziei jak lampka na choince, która błyskała z kąta.
Na koniec do stołu podszedł jakiś łysawy mężczyzna w zielonych, sztruksowych spodniach i sfatygowanych, niegdyś białych, ale całkiem jeszcze dobrych, adidasach, które zostawił koło śmietnika jakiś miłosierny człowiek.
– Dobrzy panowie... mam pytanie?
– Słucham? – spytał prezydent.
– Czy panowie... będą jedli tego makowca, bo na naszych stołach takiego nie ma...
– Proszę brać. Proszę... – zachęcali panowie.
Jak jeden mąż dziesiątki konarzastych rąk łapczywie sięgały do pańskiego stołu, zrazu nieśmiało, później coraz dzielniej sobie poczynając. Po chwili był oczyszczony do ostatniego okruszka.
– To my jutro na dworcu. Jak co roku – na pożegnanie rzucił do towarzyszy jeden ze smakoszy makowca.
– Jak zawsze... Józuś... Jak od lat...
Zebrał się pośpiesznie i kwiat miasta, a w zasadzie świąteczny stroik, zdobny w kolorowe bombki.
– Pan też teraz na Wigilię do Narodowego? – do dziennikarza zwrócił się wojewoda. – To chętnie podwiozę... Chętnie...
– Tak. Tak... Teraz spotkanie z twórcami... Dziś ani chwili wytchnienia nie ma... Ani chwili... Ale cóż zrobić. Cóż... A mówię panu, dyrektor Narodowego, ten to zna się na kuchni, jakiego wyśmienitego tam podają sandacza! Palce lizać... Palce lizać... – delektował się już prezydent.
Pomknęły limuzyny.
A kiedy następnego dnia dziennikarz siedział przy wigilijnym stole, zapikał jego telefon. SMS.
„Załatwiliśmy ci pracę w Anglii. W Londynie. Kierowca. Wszystkiego «najlepszego!»”
I wiedział, że zaczęło się dla niego nowe życie. Słyszał wokół „Bóg się rodzi”. I płakał ze szczęścia.
Kielce, 2000
niedziela, 15 grudnia 2013
Ostatnia Wigilia ("baśń polska", z cyklu "Ukryte poematy")
I.
Bary nie wiedział, że jest Wigilia Bożego Narodzenia. Mróz (oj... dawno takiego nie było), z minus 30 stopni.
- Jak sam „sk…” - obrazowo zauważyli okoliczni sędziwi prorocy, o roztrzęsionych rękach, ale spokojnych sumieniach, pod sklepem z najtańszymi winami.
Pies od dawna szukał jakiegoś ciepłego kąta, który czuć by było choć trochę starym drewnem. Nie znalazł. Ostatnie stare przybudówki wyburzono już latem. Rok za rokiem powoli wypychały je okazałe, nowoczesne mieszkania. Próbował się nawet dwa razy wcisnąć do ciepłej klatki schodowej (raz mu się to udało kiedyś i pysznie wyspał się na wycieraczce), poprzez uchylone w pośpiechu, przez ludzi z pełnymi siatami pachnących rzeczy, drzwi. Ale za każdym razem go przeganiano. Nawet raz dostał boleśnie zamykanymi drzwiami w pysk. Zebrał też i kopniaka, ktoś bowiem był nad wyraz odważny i nie przestraszył się jego wzrostu. Tylko zadudniły wychudzone psie żebra.
Znowu zaczął prószyć śnieg. Skrzypiał pod ludzkimi stopami.
- Tato, czy to prawda, że w Wigilię zwierzęta mówią?
- Zwierzęta nie mówią. W ogóle nie zawracaj głowy teraz. Mama czeka - odpowiedział masywny mężczyzna i pełną siatką prawie zepchnął Barego pod nadjeżdżające auto. Ten zdążył tylko skulić ogon i położyć uszy po sobie. Auto minęło go o zapchlony włos. Kierowca gwałtownie zahamował. Otworzył drzwi i darł się nie wiadomo do kogo:
- By mi kurwa, zderzak zniszczył! Jebana łajza!
Po czym gwałtownie ruszył. Klient czekał!
W tym momencie na sekundę - mawia się - pies i pięcioletnie najwyżej dziecko spojrzeli sobie w oczy. Chłopiec dojrzał ból, lęk, ale i zaciekawienie. Pies zamachał nieśmiało ogonem. Chłopiec chciał go nawet pogłaskać, ale ojciec...
- Zobacz jaki on brudny i nie wiadomo na co chory. Jeszcze cię ugryzie. Pamiętaj na całe życie: psom się nie wierzy!
Za jakąś godzinę ustał ruch. W oknach bloków rozbłysły światła choinek. Bary z ciekawością patrzył w jedno z nich – najniższe, na parterze, które było kilka metrów, patrząc z chodnika, najwyżej ze cztery. Ujrzał w niej twarz tego samego chłopca z ulicy, który wyglądał (odświętnie) w poszukiwaniu pierwszej gwiazdki. Jeszcze raz spotkały się ich oczy. Chłopiec pomachał mu ręką i... Zabrała go matka i zasunęła firankę. Nawet na ulice dochodził głos kolęd.
Chłopiec: - Mamo ja chciałbym mieć psa!
Ojciec: - Nie zwracaj głowy. Psów nie trzyma się w mieszkaniu, są duże, śmierdzą i brudzą. Miejsce psa jest na dworze.
Chłopiec: - Jak tego tam?
Ojciec: - Jakiego? Nie zawracaj głowy.
Chłopiec nie zadawał już więcej pytań. Nawet wtedy, kiedy znalazł pod choinką pudło, a w nim... Dużego pluszowego psa...
Mama: - To dla Ciebie! Specjalnie taki duży, żeby cię zawsze strzegł! Cieszysz się?
Chłopiec: - Cieszę się mamo. A czy będę go mógł, o coś zapytać o północy?
Mama: ???
Tata: - Ten nie jest żywy.
A do mamy: - Jaki to jeszcze mały głupolek!!!
Pieszczotliwie pogładził włoski małego grubaska i sam się poklepał po wydatnym brzuchu, który ciasno opinała świąteczna koszula...
Tata: - Jeść! Jeść! Umieram z głodu! Od rana nic nie jadłem!
Chłopiec: - To ja zapytam później o coś tamtego.
Mama: - No, za dobrze was karmię.... – powiedziała wyraźnie zadowolona z siebie Mama, spoglądając z uwielbieniem na syna i jego tatę. Miała się do czego przytulić kobieta!
Połamali się opłatkiem. Jak setki innych dobrych, ale i tych zaradnych ludzi.
Bary spojrzał ostatni raz Chłopcu w oczy. Zerknął jeszcze na zasuwaną firankę. I... położył się tuż, tuż, na mikroskopijnym, w powodzi betonu, trawniku obok rachitycznego bezlistnego drzewka. Zwinął się w kulkę. Przykrył nos ogonem. Zamknął oczy. Głęboko westchnął. Jego nędzne futerko zaczął przykrywać biały śnieg. Zaczęło mu być pierwszy raz od niepamiętnych dni nawet trochę cieplej. Nawet tutaj dochodziło: „Bóg się roooodzi!”, „Byyyydlątka klękają”. A Bary nawet już leżał...
II.
Kilka godzin później mróz się jeszcze wzmógł! Przed północą, na ulicy zaroiło się od strojnie ubranych rodzin. Dopisywały humory zwłaszcza panom. Dzieci bawiło robienie śladów na niezmąconym niczyimi krokami śniegu. Tej radości i piękna nie mącił nawet widok niczyjego psa. Zwłaszcza, że ten spokojnie leżał. Dzieci robiły kule śniegowe i rzucały także i w dorosłych, a i jakiś odważny, „Zuch chłopak, wyrosną z niego ludzie!” – w psa. Wszyscy zmierzali do zimnego kościoła, gdzie w stajence jeszcze raz urodzi się malutki Jezus. Ktoś nawet specjalnie, dosyć ostrożnie, trącił psa w nos czubkiem wyglancowanego na błysk świątecznego buta. Ale pies nie „odpowiadał”.
Chłopiec też wyszedł przed blok, z mamą, która nosiła w brzuchu siostrę, tatą i dziadkami. Zatrzymał się przed rachitycznym drzewkiem.
Dostrzegł to Tata i szybko go pociągnął za rękę: - Chodź już chodź! Szybko, tam Jezusek czeka!
A do mamy dyskretnie: - Skąd się to wzięło?! Mogliby to sprzątnąć, choć na święta. Za co jak k... płacę podatki!
- Ale ja nie chcę! – krzyczał Chłopiec. - Ja się go chce o coś zapytać! Chcę zapytać!
Tata: - Nie gadaj synu głupot...
Dziecko płakało...
- Coś musimy zrobić z tym... – powiedział Tata zatroskany o swojego Pierworodnego.
I kiedy wracali z Pasterki, to już szli do domu drugą ulicą, z drugiej strony bloku.
- Tato, czy on tam jeszcze jest?
- Nie synu. Na pewno sobie już poszedł.
Chłopiec jednak szybko po powrocie chciał wyjrzeć przez okno. Jednak tata mu nie pozwolił.
- Święta, a tu taki problem. Nie można mu dostarczać takich stresów – myślał głośno Tata.
Zmęczony chłopiec usnął, ale nie mógł o niczym innym myśleć. Tylko o psie, sprzed bloku.
- Coś z tym muszę zrobić...Coś.... – zasypiał także Tata i szumiało mu w głowie od świątecznego wina i wódki, pił ze swoim ojcem.
III.
Kiedy chłopiec „otworzył po raz pierwszy oczy” w ten grudniowy poranek, to „pierwsze” o czym pomyślał to pies. Ale nie mógł wyjrzeć przez okno, bo to było okno z sypialni rodziców. Bał się, żeby się nie obudzili. Na piżamkę zarzucił tylko kurteczkę i w bamboszach, które zamiast pomponów miały dwa puchate brązowiutkie szczeniaczki, cichutko wyszedł na dwór.
- Gdzie mały? Gdzie mały? – zapytał po przebudzeniu Tata.
Mama: - Nie ma go w łóżeczku? Może jest w łazience?
Wbiegli do pokoju, ale w łóżeczku leżał tylko pies-maskotka. Mama popatrzyła z wyrzutem na niego – nie upilnował! Jednocześnie pobiegli do okna sypialni. Obok drzewa na ziemi leżał Syn, przytulał małe ciałko do częściowo zasypanego śniegiem wychudzonego, wielkiego psa.
- Rany Boskie! Jeszcze się przeziębi! – krzyknął Tata, ale najgorszego, widząc nieruchome ciało pierworodnego, który miał przedłużyć jego ród, nie chciał głośno wypowiedzieć, licho bowiem jak nie spało kiedyś, tak i nie zasypia dziś!
Wybiegł jak stał! Kołatało mu nienawykłe do sprintu serce. Dobiegł do syna i porwał w ramiona.
- Co ty robisz? Co ty robisz? Chcesz się przeziębić? Zamartwiamy się przez ciebie z mamusią – gnał z powrotem do ciepłego mieszkania Tata.
Syn z ramion Ojca: - Ja tato tylko chciałem go o coś zapytać, ale nie zdążyłem... On nie żyje… Nie żyje! Nie żyje... I nic się nie da już zrobić… Nawet Tata...
A Tata milczał przekazał Syna Mamie. Sam wybiegł ponownie. Złapał psa i wrzucił do głębokiego kontenera śmietnika. Zadudniło skamieniałe ciało.
- Teraz już będzie spokój! Będą normalne święta – rzekł z wielką pewnością Mamie. Tylko nie rozumiał dlaczego wciąż w sobie, słyszy mówiącego ludzkim głosem psa. Wciąż i wciąż...
Ale był doświadczonym przez życie człowiekiem, który to wszystko co ma, wyszarpał tymi o to, swoimi rękoma i wiedział, że nikomu o psich słowach nie powie, a i w końcu wszystko ucichnie... Jak zawsze... Ucichnie...
Bary nie wiedział, że jest Wigilia Bożego Narodzenia. Mróz (oj... dawno takiego nie było), z minus 30 stopni.
- Jak sam „sk…” - obrazowo zauważyli okoliczni sędziwi prorocy, o roztrzęsionych rękach, ale spokojnych sumieniach, pod sklepem z najtańszymi winami.
Pies od dawna szukał jakiegoś ciepłego kąta, który czuć by było choć trochę starym drewnem. Nie znalazł. Ostatnie stare przybudówki wyburzono już latem. Rok za rokiem powoli wypychały je okazałe, nowoczesne mieszkania. Próbował się nawet dwa razy wcisnąć do ciepłej klatki schodowej (raz mu się to udało kiedyś i pysznie wyspał się na wycieraczce), poprzez uchylone w pośpiechu, przez ludzi z pełnymi siatami pachnących rzeczy, drzwi. Ale za każdym razem go przeganiano. Nawet raz dostał boleśnie zamykanymi drzwiami w pysk. Zebrał też i kopniaka, ktoś bowiem był nad wyraz odważny i nie przestraszył się jego wzrostu. Tylko zadudniły wychudzone psie żebra.
Znowu zaczął prószyć śnieg. Skrzypiał pod ludzkimi stopami.
- Tato, czy to prawda, że w Wigilię zwierzęta mówią?
- Zwierzęta nie mówią. W ogóle nie zawracaj głowy teraz. Mama czeka - odpowiedział masywny mężczyzna i pełną siatką prawie zepchnął Barego pod nadjeżdżające auto. Ten zdążył tylko skulić ogon i położyć uszy po sobie. Auto minęło go o zapchlony włos. Kierowca gwałtownie zahamował. Otworzył drzwi i darł się nie wiadomo do kogo:
- By mi kurwa, zderzak zniszczył! Jebana łajza!
Po czym gwałtownie ruszył. Klient czekał!
W tym momencie na sekundę - mawia się - pies i pięcioletnie najwyżej dziecko spojrzeli sobie w oczy. Chłopiec dojrzał ból, lęk, ale i zaciekawienie. Pies zamachał nieśmiało ogonem. Chłopiec chciał go nawet pogłaskać, ale ojciec...
- Zobacz jaki on brudny i nie wiadomo na co chory. Jeszcze cię ugryzie. Pamiętaj na całe życie: psom się nie wierzy!
Za jakąś godzinę ustał ruch. W oknach bloków rozbłysły światła choinek. Bary z ciekawością patrzył w jedno z nich – najniższe, na parterze, które było kilka metrów, patrząc z chodnika, najwyżej ze cztery. Ujrzał w niej twarz tego samego chłopca z ulicy, który wyglądał (odświętnie) w poszukiwaniu pierwszej gwiazdki. Jeszcze raz spotkały się ich oczy. Chłopiec pomachał mu ręką i... Zabrała go matka i zasunęła firankę. Nawet na ulice dochodził głos kolęd.
Chłopiec: - Mamo ja chciałbym mieć psa!
Ojciec: - Nie zwracaj głowy. Psów nie trzyma się w mieszkaniu, są duże, śmierdzą i brudzą. Miejsce psa jest na dworze.
Chłopiec: - Jak tego tam?
Ojciec: - Jakiego? Nie zawracaj głowy.
Chłopiec nie zadawał już więcej pytań. Nawet wtedy, kiedy znalazł pod choinką pudło, a w nim... Dużego pluszowego psa...
Mama: - To dla Ciebie! Specjalnie taki duży, żeby cię zawsze strzegł! Cieszysz się?
Chłopiec: - Cieszę się mamo. A czy będę go mógł, o coś zapytać o północy?
Mama: ???
Tata: - Ten nie jest żywy.
A do mamy: - Jaki to jeszcze mały głupolek!!!
Pieszczotliwie pogładził włoski małego grubaska i sam się poklepał po wydatnym brzuchu, który ciasno opinała świąteczna koszula...
Tata: - Jeść! Jeść! Umieram z głodu! Od rana nic nie jadłem!
Chłopiec: - To ja zapytam później o coś tamtego.
Mama: - No, za dobrze was karmię.... – powiedziała wyraźnie zadowolona z siebie Mama, spoglądając z uwielbieniem na syna i jego tatę. Miała się do czego przytulić kobieta!
Połamali się opłatkiem. Jak setki innych dobrych, ale i tych zaradnych ludzi.
Bary spojrzał ostatni raz Chłopcu w oczy. Zerknął jeszcze na zasuwaną firankę. I... położył się tuż, tuż, na mikroskopijnym, w powodzi betonu, trawniku obok rachitycznego bezlistnego drzewka. Zwinął się w kulkę. Przykrył nos ogonem. Zamknął oczy. Głęboko westchnął. Jego nędzne futerko zaczął przykrywać biały śnieg. Zaczęło mu być pierwszy raz od niepamiętnych dni nawet trochę cieplej. Nawet tutaj dochodziło: „Bóg się roooodzi!”, „Byyyydlątka klękają”. A Bary nawet już leżał...
II.
Kilka godzin później mróz się jeszcze wzmógł! Przed północą, na ulicy zaroiło się od strojnie ubranych rodzin. Dopisywały humory zwłaszcza panom. Dzieci bawiło robienie śladów na niezmąconym niczyimi krokami śniegu. Tej radości i piękna nie mącił nawet widok niczyjego psa. Zwłaszcza, że ten spokojnie leżał. Dzieci robiły kule śniegowe i rzucały także i w dorosłych, a i jakiś odważny, „Zuch chłopak, wyrosną z niego ludzie!” – w psa. Wszyscy zmierzali do zimnego kościoła, gdzie w stajence jeszcze raz urodzi się malutki Jezus. Ktoś nawet specjalnie, dosyć ostrożnie, trącił psa w nos czubkiem wyglancowanego na błysk świątecznego buta. Ale pies nie „odpowiadał”.
Chłopiec też wyszedł przed blok, z mamą, która nosiła w brzuchu siostrę, tatą i dziadkami. Zatrzymał się przed rachitycznym drzewkiem.
Dostrzegł to Tata i szybko go pociągnął za rękę: - Chodź już chodź! Szybko, tam Jezusek czeka!
A do mamy dyskretnie: - Skąd się to wzięło?! Mogliby to sprzątnąć, choć na święta. Za co jak k... płacę podatki!
- Ale ja nie chcę! – krzyczał Chłopiec. - Ja się go chce o coś zapytać! Chcę zapytać!
Tata: - Nie gadaj synu głupot...
Dziecko płakało...
- Coś musimy zrobić z tym... – powiedział Tata zatroskany o swojego Pierworodnego.
I kiedy wracali z Pasterki, to już szli do domu drugą ulicą, z drugiej strony bloku.
- Tato, czy on tam jeszcze jest?
- Nie synu. Na pewno sobie już poszedł.
Chłopiec jednak szybko po powrocie chciał wyjrzeć przez okno. Jednak tata mu nie pozwolił.
- Święta, a tu taki problem. Nie można mu dostarczać takich stresów – myślał głośno Tata.
Zmęczony chłopiec usnął, ale nie mógł o niczym innym myśleć. Tylko o psie, sprzed bloku.
- Coś z tym muszę zrobić...Coś.... – zasypiał także Tata i szumiało mu w głowie od świątecznego wina i wódki, pił ze swoim ojcem.
III.
Kiedy chłopiec „otworzył po raz pierwszy oczy” w ten grudniowy poranek, to „pierwsze” o czym pomyślał to pies. Ale nie mógł wyjrzeć przez okno, bo to było okno z sypialni rodziców. Bał się, żeby się nie obudzili. Na piżamkę zarzucił tylko kurteczkę i w bamboszach, które zamiast pomponów miały dwa puchate brązowiutkie szczeniaczki, cichutko wyszedł na dwór.
- Gdzie mały? Gdzie mały? – zapytał po przebudzeniu Tata.
Mama: - Nie ma go w łóżeczku? Może jest w łazience?
Wbiegli do pokoju, ale w łóżeczku leżał tylko pies-maskotka. Mama popatrzyła z wyrzutem na niego – nie upilnował! Jednocześnie pobiegli do okna sypialni. Obok drzewa na ziemi leżał Syn, przytulał małe ciałko do częściowo zasypanego śniegiem wychudzonego, wielkiego psa.
- Rany Boskie! Jeszcze się przeziębi! – krzyknął Tata, ale najgorszego, widząc nieruchome ciało pierworodnego, który miał przedłużyć jego ród, nie chciał głośno wypowiedzieć, licho bowiem jak nie spało kiedyś, tak i nie zasypia dziś!
Wybiegł jak stał! Kołatało mu nienawykłe do sprintu serce. Dobiegł do syna i porwał w ramiona.
- Co ty robisz? Co ty robisz? Chcesz się przeziębić? Zamartwiamy się przez ciebie z mamusią – gnał z powrotem do ciepłego mieszkania Tata.
Syn z ramion Ojca: - Ja tato tylko chciałem go o coś zapytać, ale nie zdążyłem... On nie żyje… Nie żyje! Nie żyje... I nic się nie da już zrobić… Nawet Tata...
A Tata milczał przekazał Syna Mamie. Sam wybiegł ponownie. Złapał psa i wrzucił do głębokiego kontenera śmietnika. Zadudniło skamieniałe ciało.
- Teraz już będzie spokój! Będą normalne święta – rzekł z wielką pewnością Mamie. Tylko nie rozumiał dlaczego wciąż w sobie, słyszy mówiącego ludzkim głosem psa. Wciąż i wciąż...
Ale był doświadczonym przez życie człowiekiem, który to wszystko co ma, wyszarpał tymi o to, swoimi rękoma i wiedział, że nikomu o psich słowach nie powie, a i w końcu wszystko ucichnie... Jak zawsze... Ucichnie...
niedziela, 8 grudnia 2013
Najważniejsza jest… dobroć
Jeśli masz wątpliwości, czy
mamy utalentowanych aktorów w Kielcach powinieneś wybrać się na… „Anię z
Zielonego Wzgórza”. Dostaniesz historię, która Cię rozbawi i głęboko
wzruszy. I wyobraź sobie (naprawdę ciężko to sobie wyobrazić), że jedyna
garderoba jaka tam będzie zdejmowana publicznie, to będą tylko...
kapelusze. Nie wierzysz?! A jednak! I ani chwili się nie będziesz
nudzić!
„Anię…wystawia Teatr Żeromskiego. To kolejne wznowienie. Szczegóły spektaklu można znaleźć na stronie internetowej placówki. (Dobrze, że jest ten internet – mogę sobie darować wstępniaka).
Wybrałem się w mikołajkowy wieczór, dzięki temu byłem z publicznością, o jakiej każda scena sobie może pomarzyć – dzieci! Spontaniczne! Prawdziwe! Dobre i zarazem… okrutne… Prawdziwa była także wichura, która szalała nad Kielcami i co chwila uderzała, budząc grozę dorosłych, w teatralny dach.
Nie tylko publiczność się bawiła, widać, że większość aktorów także – w końcu mieli okazję, naprawdę COŚ ZAGRAĆ, w spektaklu pełnym życia, ruchu, tańca i śpiewu - wymagającym prezentacji warsztatu i talentu.
Nie będę się bawił w Pana Boga Recenzenta i oceniał grę poszczególnych aktorów, na uznanie zasługuje cały zespół! A przed reżyserem Janem Szurmiejem kłaniam się nisko.
„Ania… „ jest zapisem świata, którego niby już nie ma. Miniona epoka. Mamy historię wrażliwej dziewczynki, którą okrutny los rzuca do sierocińca, a stamtąd „dobrzy ludzie”, przekazują ją kolejnej rodzinie, u której dziecko powinno pracą „uczciwie zarobić” na „dach nad głową i kromkę chleba”. Trzynastolatka ucieka przed mrocznym losem w świat poetyckiej wyobraźni. Znamy tę opowieść. I wiemy, że… to nie jest najgorsze, co mogło na przestrzeni dziejów spotkać samotne, bezbronne dziecko.
Wiele lat przed powstaniem „Ani…” „malarz duszy” Rembrandt, dał światu słynną „Straż nocną”. Błyskotliwą analizę obrazu można znaleźć w dokumencie "Rembrandt: oskarżam...!" Wynika z niej m.in. że sierocińce wówczas skrywały ponurą tajemnicę, odwiedzała je ówczesna elita władzy i pieniądza, a dzieci były obiektem przemocy seksualnej.
Niby tych światów już nie ma, ale.. gdybyśmy tylko zmienili kostiumy na współczesne i tylko nieco unowocześnili fabułę, dodali parę gadżetów… Przypomnijmy sobie nigdy nie rozwikłaną, współczesną aferę pedofilską w Belgii, do której nitki wiodły do kręgów najwyższej władzy… A kto był na jej tropie, zaraz spotykało go... nieszczęście. Nigdy nie wyjaśnioną aferę pedofilską w Polsce, w którą uwikłany był autorytet mainstreamu.
Pamiętam… od dzieciństwa słyszę mantrę (a żyje już wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że to KŁAMSTWO, na które łapią się kolejne naiwne, zamulone medialną propagandą, produkującą lepiej niż kiedykolwiek dotąd - „opinie publiczne” - pokolenia), że potrzeba tylko trochę czasu, a ten, a już na pewno technologia – rozwiążą problemy ludzkości, w tym dzieci – biedę, przemoc. Niestety – przemoc w małej i mega skali nadal są obecne – bo… to najbardziej opłacalna gałąź biznesu i dopóki tak będzie, nie ma nadziei na zmiany. Nastąpiła tylko zmiana opakowania… Czyż nie mawiał stary, mądry Churchill, że – „faszyści przyszłości będą nazywać siebie antyfaszystami”?
Te dzieci, co rusz oklaskujące aktorów kieleckiej sceny, jeszcze o tym nie wiedzą. Ale ich rodzice już tak – i dzielnie przygotowują je do brutalnej walki o przetrwanie, w której nie ma litości.
O czym zatem jest ta, z pozoru już lekko pokryta patyną czasu „Ania z Zielonego Wzgórza”? Jest to spektakl o… dobroci, która czyni z tego ponurego globu, świat cudów. Ten cud dostrzegł odchodzący na zawsze, stary Mateusz. Niezwykle sugestywna i wzruszająca scena. Obok finałowej - kiedy ciarki biegną po plecach i w jednej chwili uświadamiamy sobie, że oni już wszyscy umarli i my także podzielimy ich los.
Słyszałem jak jedna zatroskana mama, martwiła się, czy ta śmierć nie jest zbyt dosłowna, czy nie wpłynie negatywnie na jej pociechy? A przecież do teatru, do świata sztuki nie wchodzimy bezkarnie. Nawet dziecko.
Być może takie spektakle jak kielecka „Ania…”, to ostatnie wspomnienia „dobroci”, a teatry, kino, literatura powoli będą się stawać miejscami, które będę już tylko utrwalały, oczywiście pod hasłami modernizacji i walki o tzw. wykluczonych – dominacje tych, którzy „raz zdobytej władzy nie mają zamiaru już oddać nigdy”.
Tymczasem dzieci śmieją się i płaczą wraz z Anią i są gotowe naruszyć iluzoryczne światy sceny i widowni, świata realnego i świata kreowanego i pobiec jej na pomoc. Ale wiem, że wkrótce się im to zmieni, zostaną tylko boleśnie praktyczni dorośli, w tym pragmatyczni jak nigdy twórcy, z rozpędu nazywani artystami i garstka outsiderów.
Ale dla tej garstki warto TUTAJ było być.
„Anię…wystawia Teatr Żeromskiego. To kolejne wznowienie. Szczegóły spektaklu można znaleźć na stronie internetowej placówki. (Dobrze, że jest ten internet – mogę sobie darować wstępniaka).
Wybrałem się w mikołajkowy wieczór, dzięki temu byłem z publicznością, o jakiej każda scena sobie może pomarzyć – dzieci! Spontaniczne! Prawdziwe! Dobre i zarazem… okrutne… Prawdziwa była także wichura, która szalała nad Kielcami i co chwila uderzała, budząc grozę dorosłych, w teatralny dach.
Nie tylko publiczność się bawiła, widać, że większość aktorów także – w końcu mieli okazję, naprawdę COŚ ZAGRAĆ, w spektaklu pełnym życia, ruchu, tańca i śpiewu - wymagającym prezentacji warsztatu i talentu.
Nie będę się bawił w Pana Boga Recenzenta i oceniał grę poszczególnych aktorów, na uznanie zasługuje cały zespół! A przed reżyserem Janem Szurmiejem kłaniam się nisko.
„Ania… „ jest zapisem świata, którego niby już nie ma. Miniona epoka. Mamy historię wrażliwej dziewczynki, którą okrutny los rzuca do sierocińca, a stamtąd „dobrzy ludzie”, przekazują ją kolejnej rodzinie, u której dziecko powinno pracą „uczciwie zarobić” na „dach nad głową i kromkę chleba”. Trzynastolatka ucieka przed mrocznym losem w świat poetyckiej wyobraźni. Znamy tę opowieść. I wiemy, że… to nie jest najgorsze, co mogło na przestrzeni dziejów spotkać samotne, bezbronne dziecko.
Wiele lat przed powstaniem „Ani…” „malarz duszy” Rembrandt, dał światu słynną „Straż nocną”. Błyskotliwą analizę obrazu można znaleźć w dokumencie "Rembrandt: oskarżam...!" Wynika z niej m.in. że sierocińce wówczas skrywały ponurą tajemnicę, odwiedzała je ówczesna elita władzy i pieniądza, a dzieci były obiektem przemocy seksualnej.
Niby tych światów już nie ma, ale.. gdybyśmy tylko zmienili kostiumy na współczesne i tylko nieco unowocześnili fabułę, dodali parę gadżetów… Przypomnijmy sobie nigdy nie rozwikłaną, współczesną aferę pedofilską w Belgii, do której nitki wiodły do kręgów najwyższej władzy… A kto był na jej tropie, zaraz spotykało go... nieszczęście. Nigdy nie wyjaśnioną aferę pedofilską w Polsce, w którą uwikłany był autorytet mainstreamu.
Pamiętam… od dzieciństwa słyszę mantrę (a żyje już wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że to KŁAMSTWO, na które łapią się kolejne naiwne, zamulone medialną propagandą, produkującą lepiej niż kiedykolwiek dotąd - „opinie publiczne” - pokolenia), że potrzeba tylko trochę czasu, a ten, a już na pewno technologia – rozwiążą problemy ludzkości, w tym dzieci – biedę, przemoc. Niestety – przemoc w małej i mega skali nadal są obecne – bo… to najbardziej opłacalna gałąź biznesu i dopóki tak będzie, nie ma nadziei na zmiany. Nastąpiła tylko zmiana opakowania… Czyż nie mawiał stary, mądry Churchill, że – „faszyści przyszłości będą nazywać siebie antyfaszystami”?
Te dzieci, co rusz oklaskujące aktorów kieleckiej sceny, jeszcze o tym nie wiedzą. Ale ich rodzice już tak – i dzielnie przygotowują je do brutalnej walki o przetrwanie, w której nie ma litości.
O czym zatem jest ta, z pozoru już lekko pokryta patyną czasu „Ania z Zielonego Wzgórza”? Jest to spektakl o… dobroci, która czyni z tego ponurego globu, świat cudów. Ten cud dostrzegł odchodzący na zawsze, stary Mateusz. Niezwykle sugestywna i wzruszająca scena. Obok finałowej - kiedy ciarki biegną po plecach i w jednej chwili uświadamiamy sobie, że oni już wszyscy umarli i my także podzielimy ich los.
Słyszałem jak jedna zatroskana mama, martwiła się, czy ta śmierć nie jest zbyt dosłowna, czy nie wpłynie negatywnie na jej pociechy? A przecież do teatru, do świata sztuki nie wchodzimy bezkarnie. Nawet dziecko.
Być może takie spektakle jak kielecka „Ania…”, to ostatnie wspomnienia „dobroci”, a teatry, kino, literatura powoli będą się stawać miejscami, które będę już tylko utrwalały, oczywiście pod hasłami modernizacji i walki o tzw. wykluczonych – dominacje tych, którzy „raz zdobytej władzy nie mają zamiaru już oddać nigdy”.
Tymczasem dzieci śmieją się i płaczą wraz z Anią i są gotowe naruszyć iluzoryczne światy sceny i widowni, świata realnego i świata kreowanego i pobiec jej na pomoc. Ale wiem, że wkrótce się im to zmieni, zostaną tylko boleśnie praktyczni dorośli, w tym pragmatyczni jak nigdy twórcy, z rozpędu nazywani artystami i garstka outsiderów.
Ale dla tej garstki warto TUTAJ było być.
Subskrybuj:
Posty (Atom)