(Ani wiersz, ani proza...)
czwartek, 18 stycznia 2024
„Ten”
poniedziałek, 8 stycznia 2024
„Kilka opowieści z Islandii”. O wykluczaniu przez dramaturżkę wykluczonych
Mój przyjacielu aktorze (aktorko),
pamiętam jak po jakiejś premierze w „naszym” teatrze (czy ten teatr jednak nie przestał być już „nasz”?), w naszym gronie wymienialiśmy swoje opinie na temat aktualnego wtedy spektaklu. Wielu z nas, w tym ja mówiliśmy, że to kiepska propozycja. Wtedy Ty z kąta odezwałeś się, że my wyraziliśmy swoje opinie, a Ty musisz w nim nadal grać. Nadal. Nadal.
Próbowałem ratować wtedy Twój komfort mówiąc, że to nie Ty jesteś odpowiedzialny za ten produkt. Że to rola dyrektora placówki, który przyjął określoną propozycję realizując tę za społeczne pieniądze i głównie - reżysera.
Mój
przyjacielu przyszedłem znowu do teatru po blisko dwóch latach przerwy. Miałem
już dość tego co się w nim i wokół niego działo np. nadgorliwego uczestnictwa
„teatru” w zmuszaniu widzów do poddawania się – jak się okazało absurdalnej–sanitarystycznej przemocy
wprowadzanej pod pretekstem fałszywej pandemii, promocji współczesnego łysenkizmu i orwellowskiego dwójmyslenia. A najbardziej mnie bolał i boli brak odwagi zwłaszcza u ludzi sztuki. Bo bez odwagi jak dowodził Churchill - wszystkie inne przymioty nie mają znaczenia.
I naprawdę miałem nadzieję, że zgodnie ze swoim sumieniem i wiedzą będę mógł dziś powiedzieć, że oglądałem propozycję wybitną. Tym razem – dostałem bardzo przeciętną. Niestety. Nudną. Może innym razem?
Graliście
dzielnie, wypruwaliście z siebie gesty i słowa, reprezentowaliście po kilka
postaci, w oku mgnieniu stawaliście się inną (momentami zakrawało to na schizofreniczny
seans), ale cóż... z tego, skoro sztuka „Kilka opowieści z Islandii”, autorstwa
Weroniki Murek jest licho skrojona.
Liczyłem
na Unę Thorleifsdottir, że „coś” z tego wyciągnie. Reżyserkę z którą „teatr” w
Kielcach już współpracował (jej „Prawie równo”, pokazujące ubóstwo na
„Zachodzie” spodobało mi się i jej „Dżuma” w Kielcach też była istotna).
Poznaliśmy ją jako marksistkę dawnego rytu – ekonomiczną upominającą się o „sprawiedliwą”
redystrybucję bogactw świata, co nawet mogę zaakceptować. A za to tylko z
lekkimi inklinacjami w kierunku marksizmowi kulturowemu z jego manipulacyjną
produkcją wykluczonych, w jego trockistowskiej wersji, która jest narzędziem
tzw. globalistów, czyli wąskiej grupy ludzi o których Klaus Szwab mówi -
elitarni. A ci ostatni na naszych oczach tworzą właśnie nowy system totalitarny
przy którym stare socjalistyczne propozycje takie jak: komunizm, stalinizm, czy
nazizm wyglądają na projekty amatorów. A teatr wobec tego nadal milczy. Milczy.
Nasz także.
Autorka
tekstu Weronika Murek, to – jak wyczytałem – wybitna dramaturżka nowego
pokolenia. Jej opowiadania i dramaty pojawiają się w wydawnictwie Czarne.
Nie
ulegajmy jednak presji autorytetów – mówmy zawsze – tak nauce i sztuce – swoje
sprawdzam! Bo sztuka to kwestia gustów, a nauka faktów. Nie wolno bowiem
zapominać, że współczesne pokolenie, wielu dyrektorów, reżyserów, dramaturgów,
dramaturżek – przejawia niezwykły talent do samokreacji, potrafią też
konsekwentnie budować sieć swoich wpływów, powiązań i zobowiązań - w tym także w
produkowaniu i dystrybucji teatralnych spektakli i nagród.
A samo wydawnictwo Czarne już wiele mówi o autorce – podejmuje narracje tego środowiska nazywane neoliberalnymi, a w istocie – jak to wykazał prof. Wielomski w „Zabójcach Zachodu” (2022) nietzscheańsko-heideggerystyczne (kto nie rozumie o co chodzi proszę sobie doczytać).
Jak wiedzą moi przyjaciele, temat emigracji nie jest mi obcy.
Kilkanaście lat temu po powrocie z niej napisałem „Lekcję języka londyńskiego”.
W jednym z moich opowiadań składających się na tę rzecz – młody chłopak ze
Słowenii, jest dyskryminowany przez trzecie pokolenie niebiałych emigrantów w
UK. Kilkuletnia przemoc kończy się tragicznie – chłopak zostaje zabity przez
kolegów w pracy. Publikację wysłałem do jednego z poczytnych lewicowych
miesięczników w Polsce. Pracująca tam moja koleżanka z żalem mi jednak
odmówiła. „Jak Ty sobie wyobrażasz, że będziemy promować książkę z „takim”
bohaterem? A w innym Twoim tekście drobnym oszustem jest Rom z Polski! A w
ogóle nie piszesz, że Polacy co dzień chodzą zachlani! Piszesz o heroicznej
postawie brudnego draba, ciężko pracującego Polaka, który pomaga przetrwać
innemu swojemu rodakowi, kiedy ten okresowo nie ma co jeść” – słusznie dowodziła.
Odpowiedzcie sobie bowiem sami, czy w środowisku, które promuje m.in. panią
Murek mogłaby się pokazać książka, która nie uczestniczy w pedagogice wstydu,
jaką się implementuje Polakom od 1990 roku? Nie produkująca powszechnej na
„lewicy” ojfobii?
A teraz… Historiozofia Islandii przedstawiona w sztuce przez Panią Murek, jej spojrzenie na tzw. emigrację. Cóż… jaka szkoda… Rezonuje na ten temat tylko stereotypy i opinie od lat podejmowane przez ślepy wbrew faktom na jedno oko main stream. Te przedstawione przez nią historie nie niosą żadnej potencji poznania. To może chociaż dzieje się coś nowego w dziedzinie „wykluczenia”? Też nie bardzo... Jako być może tylko nieuświadomionej Nietzscheanistce zabrakło autorce w kreacji bohaterów nawet zwykłej empatii. Mamy tam za to np. rys grubego Polaka z siatami na zakupy. Ta figura niesie konotacje z opowieściami kawiorowej lewicy o Polakach prostakach, którzy za „500 plus”, stadem ruszyli do bałtyckich kurortów plugawiąc nadmorską przestrzeń. Albo wsiadają (nie wiadomo po co!) do swoich 20-letnich wsioaut z silnikiem tdi 1.9 i na złość tej lewicy, która bohatersko w swoich v-6 i v-8 suvach po minimum 350 tysięcy złotych za sztukę, obowiązkowo ze skórzanymi siedzeniami jak przystało na wegan, walczy ze "zmianami klimatycznymi" – zasyfiają co rano centrum Warszawy. Ci „wieśniacy”, „słoiki” tworzą niepotrzebnie ślad węglowy, w swoim małym, prymitywnym instynkcie życia szkodzą planecie. Nie mogliby po prostu szybko umrzeć? Bo przecież jak wiele razy już słyszeliśmy „Dla Polaków to była [jest i byłaby] po prostu kwestia biologiczna, naturalna – śmierć jak śmierć […]”. Najlepsze rozwiązanie.
Czy dla Islandczyków, którzy udzielili m.in. azylu takiemu
„faszyście” szachiście światowego formatu Fischerowi (o czym dowiadujemy ze sceny
teatralnej), czy czasem śmierć to nie też tylko kwestia biologiczna, mimo że
nadal odwołują się do prymitywnej metafizyki – elfów?
W kontekście Fischera pada hasło „Trump”. Pewnie też faszysta… Naprawdę tylko ktoś nie znający podstaw geopolityki, może sądzić, że Trump nie jest elementem grupy trzymającej nad światem kontrolę siłą kreacji z powietrza $ i armii USA - tylko rycerzem, który dla „prawaków” uratuje świat!
A czy pani Murek zadała sobie pytanie skąd się bierze w ogóle
emigracja także w Europie? Jak to się stało, że np. z Polski kraju tak obfitego
w bogactwa naturalne, mogącego np. wytwarzać – dzięki zapóźnieniu
cywilizacyjnemu ekologiczną żywność np. dla „głodującego świata”, wprowadzono
„unijne” normy produkcji, a miliony Polaków zostały bez pracy i środków do
życia? Jak to było możliwe? Dlaczego ówczesne rządy w Polsce nie były chociaż w
połowie tak hojne wobec swoich, jakimi są teraz (na kredyt, pod zastaw narodowych
bogactw) dla kilku milionów emigrantów, których wpuścił do Polski przy oficjalnie
głoszonej antyemigracyjnej retoryce „prawicowy” rząd w ostatnich latach?
Czy pani Murek wie, że emigracja ma nikły sens ekonomiczny, jak to wykazał w wykładzie pt. „Imigracja, ubóstwo i gumowe kulki” dr Roy Beck. W uproszczeniu… Dokonuje się bowiem transfer biedy do krajów, które się z nią uporały, a biedne kraje pozbawia się najbardziej dynamicznej grupy ludzi, którzy mogliby zapoczątkować proces zmian na lepsze. Czy Beck ma jakieś rozwiązanie? Tak – wystarczy, że „demokratyczny” z „wartościami” Zachód przestanie te kraje okradać i zacznie konstruktywnie pomagać tym ludziom na „miejscu”. „Zachód” jednak woli - jak podpowiada prof. Chomsky - najpierw stworzyć problem, a później go „bohatersko” dekadami bezskutecznie rozwiązywać.
Także napięć między cywilizacjami (światopoglądami, sposobami życia i etc.) przybyszów i miejscowych nie da się uniknąć i pogodzić racji. Czysty heglizm.
W zasadzie to autorzy przedstawienia pokazują – niestety – dwa
niesymetryczne wątki – jeden historia małej Islandii, drugi problem polskiej
emigracji. A formuła tego spektaklu z dwoma narratorami objaśniającymi ten niedowarzony
świat – przypomina publicystykę rodem z PRL-u, w jego podpudrowanej na
„postępowo” tvn-owskiej wersji. Narratorów zagrali Dagna Dywicka i Andrzej
Plata. Ta pierwsza grała także rolę (każdy z aktorów grał kilka postaci)
współczesnej polskiej dziennikarki – niezbyt wyedukowanej, albo może inaczej –
kształconej postmodernistycznie, której umykają związki przyczynowo-skutkowe i wiele
symboli tak koniecznych do zrozumienia świata w którym nam przyszło żyć –
świetnie się odnalazła w tej roli. Mam problem z Andrzejem Platą – grał m.in.
Islandczyka - widziałem sporo Islandczyków – Andrzej nie przypomina ich swoją
aparycją, ani zwłaszcza swoim temperamentem. Zagrali także – bardzo
współcześnie, polsko-kabaretowo (ciekawe czy jest tego świadoma reżyserka z
Islandii?) - Beata Pszeniczna i Zuzanna Wierzbińska. Widać po tym – jak ciężko
zrzucić im tę część swojej „polskości” - wciąż ponawianego przez lewicujące „elity”
w „tym kraju” rytualnego publicznego upokarzania „dziewczyn i chłopaków do wzięcia”
z Polski.
Na mnie największe wrażenie zrobiła (dla tej chwili warto było
poświęcić swój czas) jednak pieśń islandzka wykonana przez Dawida Żłobińskiego,
który m.in. zagrał „grubego Polaka” i Wojciecha Niemczyka, który grał aktora,
Amerykanina i jeszcze kilka postaci. Wtedy bez zbędnych słów naprawdę poczułem
czym jest islandzkość dla Islandczyków. Maleńkiego narodu, którego życie wisi
na zamarzniętym włosku szarpanym wichurami, w cieniu 134 aktywnych wulkanów. Narodu,
który może zdmuchnąć demograficznie z tej planety, pogrzebać ich język w jednej
chwili zaledwie jakieś 100 tysięcy przybyszów.
A kim ja jestem - zrozumiałem już dawno temu – a najbardziej, że
jestem tylko i aż Polakiem na emigracji w UK. Mieszkańcem małego kraju, którym
co chwila ze względu na jego położenie tak istotne w geopolityce, jedyną drogę
do przejęcia przez „Zachód” niezmierzonych bogactw należących do elit w Rosji –
ktoś chce uczynić strefą zgniotu (o tym, że tak jest pisał Zbigniew Brzeziński
w „Wielkiej szachownicy” już w1999), np. w aktualnej w walce o dominację upadającego
imperium i tego rodzącego się. Ten mały kraj ktoś chce wciąż przejąć, ale
najlepiej z jak najmniejszą liczbą etnicznych mieszkańców trudniejszych niż nowi
przybysze do kontrolowania. W końcu dzięki m.in. technologiom genetycznym i cyfrowym pojawiła się na to
szansa. Po tylu wiekach.
Chyba tylko jeszcze bardziej - jak mieszkałem w Niemczech – to mieszkańcy tego kraju przekonywali mnie dobitniej kim jestem. I to co myślimy na swój temat np. że nie jesteśmy jakimiś tam Polaczkami, tylko Europejczykami – dla Zachodu nie ma żadnego znaczenia. Oni mają na nasz temat swój stary niezmienny od dziesiątków lat zestaw wyrazów.
Więc mój drogi Przyjacielu aktorze (aktorko znajoma) z okazji 145 rocznicy powstania Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach, życzę Wam, żebyście także za pięć lat – nadal grali, a ja Wam coś wypominał, byleby nie na zgliszczach naszego miasta. Boję się o nasz „teatr”, bo „kolektywny Zachód” wyznaczył już nam rolę na kolejną pięciolatkę – armatniego mięsa w „zachodniej” , „postępowej” sprawie.
Krzysztof Sowiński
poniedziałek, 13 listopada 2023
Jestem złym człowiekiem
Wciąż żyjesz...
Tak długo już żyjesz...
Tyle dobrych ludzi już zdążyło odejść...
A Ty żyjesz...
(Ganię się za to - mówię: "Tak nie można".
"Zostaw to Panu".
Ale zaraz to samo ja mówi: "Coś Pan Panie nierychliwy" i "A jeśli go nie ma?").
Od lat szukam codziennie szukam
Twojego imienia w nekrologach.
I boję się, że przed Twoim
znajdę pewnego dnia własny.
Zaszczepieni
poniedziałek, 30 października 2023
Totalitaryzm z użyciem sanitaryzmu (z cyklu trawestacje)
wtorek, 4 lipca 2023
Zabawnie o sprawach zwykłych ludzi
Premierą spektaklu "Szczęściarze", autorstwa Tadeusza Kuty w reżyserii… Tadeusza Kuty, teatr Tetatet zakończył tegoroczny sezon. Korespondencje tej propozycji z klasyką polskiej komedii są jak najbardziej widoczne. To sztuka nawiązująca do prześmiewczych polskich komedii, ale tych które powstały ponad 30 lat temu. Rzeczy które nie pastwią się nad ludźmi, ale pokazują ich przywary.
„W „Słowniku literatury
polskiej XX wieku” hasło „satyra” nie występuje, a zjawisko satyryczności
omawiane jest w nim w ramach takich haseł, jak: „groteska, groteskowość”,
„groteski dramaturgia”, „kabaret literacki”, „komedia”, „parodia”, których
autorzy, jako materiał ilustrujący przywołują m.in. utwory Tuwima,
Gałczyńskiego, Gombrowicza, Mrożka, Różewicza, a więc pisarzy uprawiających
twórczość o wyraźnie satyrycznym nacechowaniu” – nadmienia Elżbieta Sitoruk w
publikacji pt. „Granice satyry” (2018). Ale nie wchodźmy zbyt głęboko w
zagadnienia teoretyczno-literackie. Widzom tej propozycji zostawmy odpowiedź na
to pytanie – czy mamy do czynienia z „utworem scenicznym […] przedstawiającym w
sposób zabawny lub satyryczny postacie, obyczaje, wydarzenia”. Moim zdaniem
raczej w sposób zabawny.
Autor sztuki, rocznik
1984 ponadto także aktor, zdaje się świadomie nawiązuje także trochę do „małego
realizmu charakteryzującego się tendencją do opisywania codziennych realiów
życia ludzi, przeciętnych zjawisk, postaci i sytuacji […]”. (To wrażenie
podkreśla scenografia autorstwa Joanny Biskup-Brykczyńskiej i Iwony Jamki). Kiedy
jednak mu już to wybaczymy. Na przykład ja, który zarzucam współczesnemu „teatrowi”,
zwłaszcza temu sowicie opłacanemu z kieszeni podatnika, że w tak trudnym
czasie, kiedy nasz dotychczasowy świat się wali, a „nasi” przywódcy
konsekwentnie stalinowską metodą salami wprowadzają u nas na bazie sanitaryzmu,
globalny ustrój totalitarny - ten „teatr” milczy. Za to wiele z trup zajmuje
się wyolbrzymionymi do granic nieplanowanej groteski problemami tzw.
wykluczonych. A co gorsza - uczestniczy w rezonowaniu antyludzkich narracji. Ale
do tego jeszcze wrócę.
Zatem… Kiedy damy się
porwać fabule zobaczymy kilka rozwiązań dramaturga wymykających się ponad znane
nam stereotypy. O nie! Na szczęście! Nikt nie wywrzeszcza ze sceny do zdeprymowanych
widzów jakichś fragmentów eseju np. neomarksistowskich psychoanalityków Lacana,
czy Reicha - jak to często bywa w teatrze postępowym. A celem takich działań
jest zawsze pranie mózgów „zaściankowych” widzów sypiących samym swoim
istnieniem piach w tryby koła rewolucji. „Obskurantów” wciąż nie rozumiejących,
że rewolucjonistów może zadowolić tylko śmierć oponentów.
Tetatet jest na szczęście
innym teatrem! Bo istnieje tylko dzięki gronu ludzi dobrej woli, dlatego musi
się liczyć z oczekiwaniami widza. A ten zmęczony trudnym życiem w Polsce
potrzebuje – jak wynika z obserwacji – odpoczynku, zabawy, śmiechu, poczucia
uczestnictwa w kulturze. Na koniec nienachalnej refleksji i tę dostaje w Tetatet.
Np. Tadeusz Kuta daje tę – jakże oczywistą, ale także i często zapominaną - o
zmienności życia ludzkiego, czy i tę o „przereklamowanej” roli w naszym życiu
pieniędzy. Bowiem tylko nieliczni widzowie – ofiary zarządzania poczuciem winy -
chcą być poniewierani przez twórców teatru „postępowego” (w większości to
właśnie takie rzeczy reżyserzy aktualnie produkują w „Żeromskim”), wojującego
teraz w imię „zielonej rewolucji”. Wspomnę, że ta współczesna ma tylko zręcznie
przemalowane szyldy starych totalitaryzmów – czerwonego i brunatnego na zielono.
Teraz trochę o grze
aktorów – tytułowe role małżeństwa Szczęściarzów grają brawurowo Mirosław i
Teresa Bielińscy. Cóż tu dodać więcej.
Prezesa szemranej spółki bardzo realistycznie
z tzw. pazurem – zagrał Liwiusz Falak.
Wiceprezesa ciekawie wykreował Łukasz Oleś,
który wcielił się także w rolę młodego „muzyka” Pana Aniołka. (Będzie go
zastępował Karol Czajkowski). Wiarygodny
jest Marek Kępiński grający biskupa. A w roli księdza Stefana – Jarosław Rabenda..
Jak widzimy jednymi z
bohaterów sztuki są księża. Na szczęście widać, że autor sztuki Tadeusz Kuta zna
to środowisko i jego zachowania. Jednak na szczęście nie przyłącza się do
obowiązującej i modnej obecnie w naszym kraju stygmatyzującej, antyklerykalnej narracji.
W jego propozycji szeregowy ksiądz, to bardzo sympatyczna (co świetnie wyraził
wspomniany Jarosław Rabenda) postać podległa lubiącemu pieniądze (ale jednak nie
pazernemu!) biskupowi. I chwała autorowi sztuki i reżyserowi m.in. i za to! A szerzej - za
tę konstrukcję przywołującą na myśl skojarzenie z teatrem Molierowskim!
Momentami ta propozycja
nieco się dłuży. Można by jej nadać nieco większego tempa. Niektóre jej
fragmenty moim zdaniem są zbyteczne np. ten mówiący o „słoniu”.
Krzysztof Sowiński
PS. Zakończył się także
sezon teatralny w „Żeromskim”. Przyznam, że ten teatr mnie tak zniesmaczył, że
obejrzałem w minionym sezonie tylko dwie jego propozycje. I to mi wystarczyło.
Nazbyt mnie nuży zapodawana tam matryca formalna, chociaż bardzo efektowana,
niezmiennie np. tam wykorzystuje się multimedia! Ale jednak ja mam tego już
dość, tej bolesnej powtarzalności! I zatęskniłem do tego czym był kiedyś teatr
– aktorów, pustej sceny, odrobiny światła, i wyobraźni (to dostałem parę miesięcy temu w Tetatet w ascetycznych "Balladach i romansach"). Dość mam też i tej sączonej nam ze sceny łopatologicznej
ideologii chociaż ubranej w efektowny dizajnerski kostium – nieodmiennie
kojarzącej mi się z tym cytatem z Herberta:
„Zaiste ich retoryka była
aż nazbyt parciana
(Marek Tulliusz obracał
się w grobie)
łańcuchy tautologii parę
pojęć jak cepy
dialektyka oprawców
żadnej dystynkcji w rozumowaniu
składnia pozbawiona urody
koniunktiwu”.
Mam dość twórców - agitatorów, rewolucjonistów
„zielonego postępu”, nawet tych uczestniczących w propagandzie nieświadomie
(suma summarum są niebezpiecznymi dla społeczeństwa Leninowskimi pożytecznymi
idiotami), także tych świadomych hipokrytów, przekupnych konformistów,
szantażystów i psychopatów.
Mam dosyć tych, którzy nawet w sztuce tak intymnej odnoszącej się do realnych wydarzeń jak śmierć ojca (Mateusz Pakuła „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”) – będą wykrzykiwać hasła postępowych utopii, opartych na pedagogice wstydu i szantażu, wykorzystującym tzw. przewagę symboliczną (uzyskaną wg recepty Jurgena Habermasa).
A kto się z agitatorami nie zgadza jest stygmatyzowany i zostaje bez prawa do obrony. A na koniec odmawia się takim prawa do wolności i życia. Oczywiście w imię walki o... wolność.
środa, 1 marca 2023
Weryfikatorzy - palingeneza (trawestacja)