środa, 1 marca 2023
Weryfikatorzy - palingeneza (trawestacja)
niedziela, 8 stycznia 2023
Wciąż w tym samym miejscu?
Premiera w TETATET – „Ballady i romanse"
Jeszcze kilka dni temu, myśląc o produkcjach wielu teatrów przejętych w Polsce przez tzw. Zielonych Khmerów, propozycjach opartych o najnowsze zdobycze techniczne, czyniące spektakle efektownymi wizualnie, zastanawiałem się czy bez tego, da się zrobić coś, co byłoby zdolne do zogniskowania uwagi widza zepsutego perfekcyjnie skrojonymi „netflixami” i jego teatralnymi surogatami. No i nie musiałem długo czekać!
W Kielcach w teatrze TETATET, na początku nowego 2023 roku, możemy oglądać – nową propozycję tej sceny (opieka artystyczna Teresa Bielińska) – „Ballady i romanse”, pióra Adama Mickiewicza. Jego twórcy nie ukrywają, że tym razem, zamiast relaksować widzów, mają także ambicje edukacyjne i swoją propozycję adresują także do uczniów z kieleckich szkół. I zdaje się trafiają w dziesiątkę – bo jak mi wiadomo od zaprzyjaźnionych nauczycielek, już nazbyt wielu uczniów nie wie co znaczą słowa: lico, czy łono i pora, żeby im to ktoś powiedział. Pora też, żeby się dowiedzieli jak brzmiał kiedyś język polski i jak się zmienia przez epoki. Jakich słów nadal używamy w takim jak dawniej znaczeniu, a jakie w innym, a jeszcze jakie słowa w ogóle wyszły z użycia. A także w co kiedyś wierzyli nasi przodkowie? Jakim posługiwali się systemem wartości? Jaką mieli wyobraźnię… I co było dla nich tzw. tabu i dlaczego. Słowem, żeby uczniowie poznali korzenie swojego kodu nie tylko kulturowego, ale nawet cywilizacyjnego. Bo bez tego są bowiem tylko mało znaczącą masą, bez tożsamości, która można przepychać z jednego krańca świata w drugi, niczym trzodę na dużym pastwisku – masą podatną na manipulacje cynicznych inżynierów społecznych.
„Wdrukowania kulturowe zostały nam wpojone w bardzo młodym wieku, gdy często jeszcze nawet nie byliśmy w pełni świadomi. To one determinują nasze zachowania w dorosłym życiu. Podstawą do wytworzenia się wdrukowania jest jakieś doświadczenie i towarzyszące mu emocje ” – wyjaśnia Clotaire Rapaille, badacz kultur. Naszej młodzieży już dawno wdrukowano (imprint) kod współczesnej popkultury i pora, żeby poznali także te głębsze rodzime.
Oczywiście na pewno ktoś powie – po co analizować język dawnych epok? Odpowiem. Chociażby po to, żeby nie czekać na opinie w jakiejkolwiek dziedzinie ekspertów wyprodukowanych przez main stream, a mieć swoje własne przemyślenia – bo, jak niegdyś zauważyła Anna Pawełczyńska w publikacji „Głowy hydry. O przewrotności współczesnego zła” (2014), wszelkie totalitaryzmy zaczynają się od operacji na słowach (przesunięciach semantycznych). Z dnia na dzień nagle pojawia się jakiś dziwoląg typu „chory bezobjawowo”, stając się ogniwem w procesie odbieranej nam zwykłym ludziom wolności. Warto więc wsłuchiwać się w wypowiadane do nas słowa.
A weźmy chociażby takiego „Świtezia”! Czy nie przypomina nam zwłaszcza teraz (!), nadal sytym i nieustannie ogłupianym telewizyjną propagandą, o tym że małym kraikom takim jak nasz – wolność, która w ogóle nigdy nie bywa dana na zawsze, może być odebrana chociażby w wyniku braku roztropności w relacjach z potężnymi sąsiadami? Że ci wielcy mogą nas przeobrazić w popiół?
Teatry main streamowe dysponują potężnymi dotacjami. TETATET do nich nie należy. Ma skromniutki budżet i nie dla nich są np. wizualne fajerwerki będące częścią proponowanych projektów. Scenografia „Ballad i romansów” jest niezwykle skromna – na prawie pustej scenie stoi tylko kilka białych kubików, orężem, a nawet końmi są dwa na biało pomalowane kije, a na ścianie, ponad głowami aktorów jeden rzutnik projektuje kilka grafik reprezentujących naszą splątaną przyrodę, która jest także niezbędnym bohaterem „Ballad i romansów”. Do tego trzech męskich wykonawców ubranych w takie same koszule, a dwie aktorki w podobne bluzki i spódnice. I tyle. I wystarczyło.
Na premierze wystąpili: Ewa Pająk (na zmianę z nią będzie grała Teresa Bielińska), Mirosław Bieliński, Ewelina Gnysińska (później Magda Szczepanek), Karol Czajkowski (będzie tę rolę z nim dzielił Łukasz Oleś) i Andrzej Cempura (będzie występował także Marcin Brykczyński). „Wtapiali” się w postaci m.in. z ”Romantyczności”, „Ucieczki”, „Liliji”, „Pani Twardowskiej” i na koniec „Świtezi”. Osobą, która z racji powierzonych jej ról w tej scenicznej propozycji, wypełniła sobą całą scenę była Ewelina Gnysińska. Raz po raz przeistaczała się tylko mową ciała i intonacją – np. z niewinnej zdradzonej romantycznej kochanki w zbrodniarkę, która zabiła swojego męża. Skutecznie jej w tych przeobrażeniach towarzyszył Karol Czajkowski, grając niewiernego młodzieńca, brata zabitego, czy nawet Mefistofelesa. Aż dziw mnie ogarniał, że ci nadal bardzo młodzi aktorzy potrafili się uporać ze zrytmizowanym językiem Mickiewicza, nic nie tracąc z jego pierwotnych brzmień, a nadając mu zarazem cechy naturalnej współczesnej dykcji. Bo innym pozostałym uczestnikom spektaklu nie dziwiłem się, bo to dojrzali aktorzy, którzy przez kilkadziesiąt lat kariery już nie raz interpretowali coraz rzadziej obecne w teatrach kanoniczne dla polskiej kultury teksty. Nie zawiedli i tym razem. Chętnie kiedyś obejrzę także w akcji ich zastępców.
„Ruch romantyczny jako całość odznacza się tym, że w miejsce standardów utylitytarystycznych [rozumianych jako „filozofia zdrowego rozsądku”] wprowadza standardy estetyczne” – konkludował w „Dziejach zachodniej filozofii” Bernard Russell. Patrząc na gusty dzisiejszej młodzieży oglądającej z upodobaniem filmy typu „Wednesday” (bohaterką tego jest panna Adams), te „standardy estetyczne” nie bywają nigdy zapomniane i od czasu do czasu przypominają o sobie w swojej radyklanej formie.
Mimo, że właśnie mija dwusetna rocznica wydania „Ballad i romansów”, spór o to, czy istnieje świat metafizyczny, którego projekcje podejmuje w swojej twórczości m.in. Adam Mickiewicz, czy tylko ten realny, jest nadal nierozstrzygnięty. Jesteśmy w pewnych sprawach w tym samym miejscu co tamta generacja, aczkolwiek w swojej pysze zbyt często sądzimy, że jesteśmy „dalej”.
Krzysztof Sowiński
czwartek, 15 grudnia 2022
Śmiertelnie zdrowa
Dojrzałem w necie matkę błagającą jeszcze o prawie 800 tysięcy złotych.
wtorek, 27 września 2022
Czeski logos
Jest u nas w Polsce
powiedzenie "czeski film", którym to określamy niektóre śmiesznie,
ale koniecznie absurdalne aspekty naszego życia. Ale nie ma jeszcze powiedzenia
„czeski teatr”? Czy po najnowszej prapremierze w Kielcach przyjmie się taki
zwrot?
Wielu z nas Polaków nie
docenia czeskiej kultury czy literatury (chociaż ma ona od lat swoich wiernych
odbiorców) – bo my odwrotnie niż zdaje się większość Czechów bardziej wolimy i
cenimy wielkie tematy (jak się to mówi zwłaszcza teraz - wielkie narracje), niż
czeskie inklinacje ku opowiadaniu zwykłych historii, przytrafiających się
przeciętnym ludziom, w atmosferze smutku, ciepła i piękna przemijania.
Odnosimy wrażenie jakby ci
nasi południowi sąsiedzi chcieli uchodzić zawsze - nie za agresorów, ale za
ludzi prawych, ofiary w tym losu, jak chociażby archetypiczny wojak Szwejk, a
chcieli zapomnieć czarne karty swojej historii. Jak np. tę, kiedy to w maju
1945 roku w Pradze po upadku III Rzeszy, dokonują w ramach odwetu za lata okupacji
barbarzyńskiego mordu na niemieckich cywilach. Zabili wtedy także grono
przebywających w Pradze Szwedów, mimo tłumaczeń tych ludzi, że nie są Niemcami.
I jeszcze na dodatek tę zbrodnię skwapliwie wówczas sfilmowano. Na bazie tego
powstał dokument „Zabijanie po czesku”(2010). Ten film wstrząsnął widzami i do
„Szwejkowego” postrzegania Czechów dodał także dużą przestrzeń mroku. A może to
nie jest wina tych ludzi – tylko jak mówił wielki moralista, specjalista od
wielkich narracji polski pisarz G.H. Grudziński, to wina faktu, że - w
nieludzkich czasach, niektórzy ludzie bywają nieludzcy?
Nie górujemy jednak
moralnie nad tamtymi zabójcami z czasów drugiej apokalipsy. O nie! Jak łatwo
uruchomić darwinizm społeczny, właśnie doświadczamy po dwóch ponad latach
„panowania” fałszywej pandemii, na bazie której metodycznie, krok po kroku –
niestety bez większego społecznego oporu - wprowadzono znowu, także do Europy
totalitaryzm. Także na bazie trwającej wojny Ukrainy z Rosją. Iluż to z nas z
radością przyjmuje codziennie informacje m.in. o brutalnych samosądach na „wrogach”
dokonywanych przez naszego nowego „sojusznika! Podkręcają nas w tym odhumanizowaniu
zorkiestrowane media, prawie wszyscy politycy, i wpływowi uczeni np. w
popularnym programie adresowanym do inteligentów pt. „Trzeci punkt widzenia”. I proces ten dopiero się zaczął, a nie
skończył jak wielu sądzi. Niestety - rozpoczęły się nieludzkie czasy. Trzeciej
apokalipsy.
W Kielcach w teatrze
TETATET, na początku nowego sezonu, możemy oglądać – prapremierową komedię pt. „Teściowe
wiecznie żywe”, pióra czeskiego aktora,
reżysera i dramaturga z pokolenia lat 60 XX wieku Jakuba Zindulka. W przekładzie
Jana Węglowskiego (autor i tłumacz byli obecni w Kielcach na premierze), w
reżyserii Mirosława Bielińskiego.
Już tytuł pokazuje, że autor
sztuki sięga po stereotypowy konflikt teściowych, które rzadko kiedy, jak znamy
to z życia, dogadują się. Że będzie śmiesznie jak w „czeskim filmie” i w polskich
domostwach, i… że tak powiem mało oryginalnie.
I tak się dzieje w
pierwszym akcie tej sztuki. Poznajmy młodą parę Jindrę Sedlákovą i Karela Krála. Akurat w dniu w którym byłem w teatrze tę pierwszą grała niewiarygodnie piękna
Magdalena Szczepanek i wiarygodna w roli młodej Czeszki, i debiutujący na
scenie Łukasz Oleś, wnoszący do kreowanej przez siebie roli autentyzm i chyba osobiste,
chciałoby się powiedzieć „czeskie” ciepło. Słowem – sportretował fajnego
gościa, milutkiego misia, z którym chętnie wypilibyśmy kufel piwa. Na zmianę z
nimi postaci młodych ze sztuki grają - także równie, ale inaczej piękna Ewelina Gnysińska
i przystojniak, ale bez plastikowego nadęcia - Karol Czajkowski. Tak nota bene
– jak miło zobaczyć młodych ludzi, którzy na scenie realizują zadania
aktorskie, a nie jak to bywa w tzw. teatrach krytycznych, czyli wg mnie
propagandowych jak np. teraz w „Żeromskim”, mają zgodnie z zaleceniami „postępowych”
reżyserów – „przełamywać tabu” czyli najczęściej biegać po scenie z gołymi
narządami płciowymi i „wyrażać swoje prawdziwe ja” – czyli wrzeszczeć w
nadmiarze i bez sensu na scenie, defekując jak hipopotam g…, słowem na „boguduchawinnego”
lokalnego widza.
Wróćmy do fabuły. Młodzi
ludzie są szaleńczo w sobie zakochani, potajemnie przed swoimi matkami biorą
ślub i zamieszkują razem w „jakiejś - jak twierdzi matka Karla – norze”, czyli
przeciętnym mieszkaniu na szóstym piętrze. Oto mamy do czynienia, tym razem w czeskim
wydaniu, z klasycznym mezaliansem – on jest synem zamożnej biznesmenki (w tej
roli jakby skrojonej pod nią świetna Ewa Pająk), a ona córką starzejącej się
hipiski Gene - Jany Sedlákovej (gra ją z niesłychaną energią Teresa Bielińska).
Gene mimo upływu lat nadal hołduje modzie „dzieci kwiatów”, a nawet miękko
przyjmuje współczesne „zielone” utopijne (a jak się teraz okazuje na bazie
dwóch minionych i zbliżających się kolejnych lat – ludobójcze) narracje. Dla
relaksu nadal pali „trawę”, i wspomina dziesięciu kumpli z młodości, z którymi równolegle
i sprawiedliwie współżyła, realizując wizję wolnej miłości. To jednym z nich,
ale nie wiadomo z którym poczęła swoją córkę. Ale ją ta niewiedza nie martwi,
gdyż uważa, że z każdym z nich łączyła ją prawdziwa miłość. Matka Karla
biznesmenka, nie może zaakceptować tego, że jej syn związał się z dzieckiem
takiej „niemoralnej”, na dodatek niezamożnej i nie mającej wysokiej pozycji
społecznej osoby. Uważa, że synowi „przejdzie” z czasem miłość do pięknej parweniuszki,
jednak na wszelki wypadek, żeby z tego związku nie było dziecka – czyli głównie
zobowiązań, ofiarowuje synowi ogromne pudło prezerwatyw, do którego dołączą
osobistą instrukcję obsługi (jest znowu zabawnie i to po „czesku”). Rodzicielki
w końcowej scenie pierwszego aktu kłócą się i wzburzone wybiegają.
Wydawało się, że to już
koniec tej zabawnej, ale schematycznej opowieści (nie robię z tego powodu pisarzowi
wyrzutów, bowiem wiem, że „wszystko” już zostało powiedziane). Pomyślałem wtedy
- co jeszcze może wymyślić autor tej propozycji, co by mnie zmusiło do zajęcia
znowu miejsca w teatralnym fotelu. No i po przerwie… się zdziwiłem. Nie chcę
zdradzać co się wydarzyło. Zobaczycie sami.
Powiem tyle – ta zabawna
czeska sztuka płynnie odkrywa nieoczekiwaną, ale jak najbardziej logicznie
uzasadnioną warstwę nazywaną eschatologiczną. I niespodziewanie nawiązuje do…
wielkich narracji, i zadaje pytanie o sens ludzkiego trwania, o to co jest w
nim najważniejsze, również o koncepcję świata, o koncepcję sądu (wbrew niby tylko
świeckiej tradycji Czech), także ostatecznego. Tylko zamiast np. przy pomocy
monologu Kordiana, daje temu świadectwo – po czesku – poprzez zwykłą rozmowę
dwóch kobiet. A kiedy w końcu panie wyzbywają się swoich uprzedzeń, zaczynają m.in.
rozumieć, że sensem życia jest także sensowne przedłużenie życia i obie marzą o
wnuku, którego jednak na tym świecie nadal nie ma.
Przy tej scenie kapnęła
mi z oka łza, kiedy sobie przypomniałem, że tylu szlachetnych ludzi wokół mnie
często świadomie - pod wpływem manipulacyjnych narracji globalistów o
„przeludnionym świecie”, "zmianach klimatu", bombardowani poczuciem winy, wspomagani workami
środków antykoncepcyjnych, i opowieściami głuszącymi w większości z nas wyrzuty
sumienia, zaprzeczającymi temu namacalnemu faktowi, że dziecko w brzuchu matki
to jednak nie tylko płód – zrezygnowało z posiadania potomstwa. A pointa tego
jest taka – Czechy i Polska demograficznie się zwijają z tego świata. I żal, że
być może nie będzie już Haszków i Grudzińskich piszących w „dziwnych” językach.
Syntetyzując. Jakub
Zindulka, człowiek z ateistycznego kraju, to jednak pisarz filozofujący w
tradycji przed postmodernistycznej, teocentryczny, odwołujący się do
niszczonego właśnie w niekończących się seriach antykultury – logosu; w
głębokim sensie tego słowa (starożytnego rozumu, sensu, porządku, a nawet
chrześcijańskiego Boga), mowy, słowa - tyle, że słowa lekkiego, nieznośnie czeskiego.
Pewnie nie można
powiedzieć na bazie tej jednej sztuki, że w języku polskim zakorzeni się
pojęcie „czeski teatr”, ale ufam, że kiedyś tak się stanie.
Krzysztof Sowiński
poniedziałek, 26 września 2022
Kupowanie...
Od jakiegoś czasu
kiedy coś niezbędnego kupuję
najczęściej np. są to okulary, albo buty
(bo kurtek, bluz, koszul i spodni mam ponad moją miarę,
a na dokładkę jeszcze nieśmiertelny dokręcający trzydziestki rower))
a kupuję rzeczy solidne
to myślę, że to
ostatni taki raz.
A to co mam, wystarczy mi już
do końca.
niedziela, 4 września 2022
Strzępek
czwartek, 14 lipca 2022
Maszyny do produkowania interpretacji?
Czas pedagogiki wstydu
jakiej byli i nadal są poddawani Polacy, zaczął się o wiele wcześniej niż ukuł
ten termin Bronisław Wildstein. W drugiej połowie XX wieku objawiało się to
tym, że naszych wybitnych zawsze porównywano do kogoś z tzw. Zachodu. Tak postrzegano
akt szczególnej nobilitacji!
Choć jak sam mówił nigdy
nie "chorował na nowoczesność" - na Zachodzie i w Polsce uważano go za "najzdolniejszego ucznia Rauschenberga i Warhola”. Mowa o Władysławie Hasiorze.
Dla porządku… Ten
pierwszy z „nauczycieli” Hasiora, to plastyk, któremu przypisuje się, że
zainicjował początek pop-artu (1953). Ten drugi to główny twórca tego nurtu,
znany powszechnie z sitodruków pokazujących przedmioty z życia codziennego – np.
puszek z zupą firmy Campbell, ale także z tworzenia portretów ówczesnych
największych gwiazd świata rozrywki i polityki: Brigitte Bardot,
Marilyn Monroe, Elvis Presley, Jacqueline Kennedy Onassis, Marlon Brando,
Elizabeth Taylor, czy Mao Zedonga i Włodzimierza Lenina.
Nota bene… Któż z
młodzieży wie kim byli ci ludzie – oto jest pytanie? Któż z życia np. dawnych
totalitarystów wyciąga wnioski? Kto dostrzega analogie?
Czas największej sławy
Władysława Hasiora przypadł na lata 60. i 70 XX wieku. To wówczas doceniono
jego twórczość, a jego prace trafiały do wielu muzeów krajowych, ale także
licznych zagranicznych m.in. Paryża, Helsinek, Rzymu, Edynburga czy Bochum.
Rozgłos przyniosły mu asamblaże (rodzaj kolażu, trójwymiarowe formy wykonane z
elementów, gotowych przedmiotów). Wspomnijmy, prekursorami tego nurtu byli
m.in. Marcel Duchamp, czy Pablo Picasso. Pierwszy istnieje w świadomości
społecznej jak ten, który przedmioty codzienne przedstawiał w galeriach jako dzieła
sztuki, np. pisuar. O drugim słyszał, jak sądzę, prawie każdy nawet marginalnie
interesujący się sztuką.
Hasior malarz, rzeźbiarz,
pedagog – także gromadził jak mówił - „zużyte rekwizyty codzienności”, czyli często
zwykłe przedmioty, które następnie wykorzystywał w swojej twórczości. Jego dokonania
nawiązują do surrealizmu, rzeźby abstrakcyjnej, tzw. nowego realizmu, ale nadał
też temu swój unikatowy idiom – inspirując się rzemiosłem i ludową twórczością
zwłaszcza Podhala.
Teraz mamy okazję
naocznie zobaczyć, ile z tej twórczości po latach, kiedy minęły mody
artystyczne, których Hasior był częścią, nadal zachowało jakąś żywotność.
Niewielki, ale
reprezentatywny wybór jego prac można obejrzeć w Muzeum Dialogu Kultur (gałąź Muzeum
Narodowego w Kielcach). Kuratorem świeżo otwartej wystawy jest kierownik tej placówki,
jeszcze młody artysta plastyk dr Artur Ptak, który przekonuje, że twórczość
Hasiora przetrwała próbę czasu. „Pozostaje nadal aktualna, a przede wszystkim
nowatorska. Uniwersalność poruszanych przez artystę tematów z upływem lat zdaje
się nabierać nowego znaczenia” – dowodzi dr Artur Ptak
Czy to prawda? Czy warto było zadawać sobie
trud organizacji tej propozycji?
Według mnie warto, ale
nie dlatego, że Hasior był niesłychanie zdolnym uczeniem Rauschenberga i
Warhola, ale dlatego, że… odwoływał się do ludowości i ta korespondencja moim
zdaniem stanowi o żywotności i unikatowości tej sztuki. To przez ten pryzmat
możemy dziś oglądając te dzieła zadać sobie fundamentalne pytania dotyczące
wartości, którymi się kiedyś posługiwało pokolenie Hasiora i tych, którymi
posługują się pokolenia współczesne.
Obcując z tymi pracami - odbiorcy same (?) nasuwają się odwieczne
pytania, nierozstrzygalne więc filozoficzne – z tym najważniejszym, czy jest
coś takiego jak transcendencja – byt absolutny znajdujący się poza umysłem
poznającego? Czy „istnieje coś takiego jak mądrość [logos], czy raczej to co
wydaje się mądrością jest tylko najbardziej wyrafinowaną postacią szaleństwa?”
(B. Russel, „Dzieje zachodniej filozofii”). W końcu jaki jest sens i granice -
gdyby nie było czegoś takiego jak Bóg – poświęcenia czy miłosierdzia,
przyjmowania jakiś ról społecznych? Jaki jest sens zachowania i kultywowania
czynności związanych z zachowaniem pamięci o czymś, czy o kimś? Pamięci
odwołującej się do przeszłości, ale interpretowanej z poziomu teraźniejszości? Przywołującej
poprzez zestaw przedmiotów także miejsca symboliczne? „Człowiek przyjmując ciało utracił
częściowo wiedzę, którą posiadał, ale może ją ponownie posiąść, przypomnieć
sobie to, co wcześniej zapomniał. Uczenie jest zatem przypominaniem, anamnezą”
– filozofował w „Fedonie” Platon. Natomiast św. Augustyn wspomina o pamięci „z
perspektywy powrotu do tego, co minione, co bezpowrotnie zostało w przeszłości”.
Być może prace Hasiora to
tylko zakurzone, dotknięte zębem czasu dziwne przedmioty, które nie mają mocy
dokonania transferu jakichkolwiek idei – a tzw. dzieła sztuki, to jak dowodził
(co prawda w kontekście literatury) Roman Ingarden – tylko maszyny do produkowania interpretacji. A być może to
jak podpowiada Husserl droga do „uprzytomnienia sobie tego, co ma nadejść w
oparciu o to, co spostrzegane?”. To jest ta deklarowana „aktualność?
„Na artystyczny idiom kultury przez całe wieki
składały się kult mistrzowskiego warsztatu, twórcza praca nadając bezkształtnej
i opornej materii celową formę […]” – pisze w „Historii antykultury” (2018)
historyk sztuki, pisarz i publicysta Krzysztof Karoń.
Artystyczna refleksja Rauschenberga
i Warhola doprowadziła do tego, że wielu uwierzyło, że artystą może być
„każdy”. Do „Świątyń sztuki” jak kiedyś nazywano muzea zaczęły trafiać
„dzieła”, nie zadające pytań filozoficznych odbiorcom, ale twory pożyteczne w
propagowaniu określonych narracji poprawnościowo-politycznych koniecznych do
utrwalania dominacji globalnych elit. Na szczęście Hasior - chociaż odwoływał
się do dadaizmu, to jednak nie do nawiązującej do tego nurtu lettryzmu, czyli
poetyki bełkotu - to jest nie „każdy”, to nadal jest „ktoś”.
Uniknął raf poetyk
biologizmu (popularnego w jego czasach) opartego na odruchu - jak pisze Karoń –
„nie wymagającym żadnych kwalifikacji artystycznych”, czy estetyki chaosu nawiązującej
ideowo do „I Ching” (chińska „Księgi przemian”).
Kim zatem jest dziś Hasior? Tym, który przechował jednak dawny
paradygmat? Jednak konserwatystą?
Krzysztof Sowiński
PS. Szczegóły dotyczące
zwiedzania wystawy można znaleźć na stronie mnki.pl