piątek, 24 maja 2024

Niech je, kto jest głodny


Po próbach zbawienia świata, zrozumieliśmy co możemy.
Dokarmiamy wolno żyjące zwierzęta.
Niektórzy ludzie mówią, że jesteśmy głupcami.
„Nie lepiej pomagać potrzebującym dzieciom?".
Z troską doradza mi kolega.
(Nigdy nikomu nie dał grosza, a ma ich sporo.
Sprytnie w swoim życiu wyjada z cudzych misek).
Ja już we wczesnej starości, która najpierw wychodzi z lustra.
Ojciec już po obydwu stronach, w starości poostatniej.
Obydwaj w tym samym, ale innym miejscu.
Dokarmiamy wiecznie brudne, wych(O)(U)dzone porzucone
i wciąż dzikie koty, i gołębie.
Czasami trafi się wróbelek.
Spytałem ojca co zrobić.
Najpierw rzucam ziarno, potem daję jeść kotom.
I często zanim zjawią się płochliwe koty,
gołębie już im w próżne przemieniają miskę.
Chwilę to trwało. Ojciec już nie dosłyszy.
Odpowiedział: „Niech, je kto jest głodny”. k

poniedziałek, 8 kwietnia 2024

Piękny dzień... Piękny...


Szósta rano. Tylko plus 10. Wyłania się skrawek słońca.
Idę ze skurczonymi, zgarbionymi pomyślami z "wczoraj" i z "przed".
Pierwszy dziś spacer z moimi psiakami.
Mijam jeden z domów.
- Dzień dobry - mówię jak zwykle.
Na pierwszym piętrze na balkonie, wsparta także już
- widzę - brodą na "balkoniku" (już nie o lasce?), znajoma staruszka w obszernym płaszczu.
- Dzień dobry... Dzień dobry... Piękny mamy dzień. Piękny! - odpowiada pani.
k

poniedziałek, 26 lutego 2024

Polska Walcząca na kolanach

 

Gdyby Józef Krzysztof Oraczewski żył i tworzył np. w Izraelu, czy USA – czyli w krajach samosterowalnych, gdzie nadal oficjalnie są realizowane interesy narodowe (jako – nie oszukujmy się - spójne z planami gigantów korporacyjnych, ale jednak) i  dlatego są tam także pielęgnowane (selektywnie) mity narodowe – byłby noszony „na rękach”, nie wspominając o tym, że zostałby także milionerem.

Bowiem ten artysta pokazuje w formie imponujących także rozmiarami obrazów, doświadczenia kilku pokoleń Polaków i towarzyszące im w tym istnieniu symbole.

Ale żyje w Polsce, w kraju skolonizowanym, który śp. Lech Jęczmyk, wybitny i marginalizowany zwłaszcza przez to coś, co w Polsce udaje lewicę (mówię, to z pełną świadomością jako wnuk tego, który za swoją „lewicowość” został zamordowany w niemieckim obozie zagłady w 1945 roku w Gros Rossen), polski intelektualista - nazwał („Nowe średniowiecze”, 2011) - amerykańskim (jej elit) kucykiem w Europie. Istniejącym w tej przestrzeni obok amerykańskiego konia trojańskiego jakim jest Wielka Brytania. Zwłaszcza teraz widać jak trafna to była ocena! Ba…. Już dziś nie jesteśmy nawet kucykiem, ale mówiąc językiem kolokwialnym, ponownie jak w 1939 roku – tragikomicznym osłem.

Zatem wracając do sztuki… Od czasu do czasu jakiemuś „upowszechniaczowi” kultury w ministerstwie przypomną się prace tego malarza i zamówi kilka, żeby ozdobiły urzędnicze gabinety, posłużyły jako element podtrzymujący chwilową, koniunkturalną narrację z odrobiną (dla niepoznaki) retoryki narodowej - akurat zarządzającej politycznej kupy. I na tym się kończy.

„Zderzenia” to wystawa (retrospektywna i być może z jego dotychczasowych 40 ekspozycji, największa) obrazów Józefa Krzysztofa Oraczewskiego (rocznik 1951) zorganizowana w Muzeum Narodowym w Kielcach.

„[…] oś wystawy koncentruje się wokół napięcia związanego z pojęciami wolności i zasad społecznych. Ten właśnie konflikt wpisany w drogę osobistych przeżyć artysty oraz perspektywa rozwoju, jaka się wiąże z jego przezwyciężeniem, są ukazane w największym przybliżeniu. Poprzez serię obrazów i instalacji Józef Krzysztof Oraczewski stawia widza przed wyzwaniem ponownego rozważenia swoich wcześniejszych przekonań o rzeczywistości i odkrycia głębszych, często ukrytych znaczeń naszego istnienia” – mówi o niej jej kurator Monika Turczyńska.

Malarz jakby przy okazji ujawnia przenikliwość swojego umysłu, który nie poddał się propagandzie, zorkiestrowanemu main streamowemu formatowaniu - wyciąga własne niezależne wnioski i wyraża uzasadnione niepokoje o nasze, narodowe losy. Ale nie tylko. Także o przyszłą kondycję każdego człowieka, który chce zachować najbardziej cenną zdobycz cywilizacji rozumu, która właśnie odeszła w przeszłość – wolność! Przypomina m.in. że już raz my mieszkańcy kraju nad Wisłą zostaliśmy nazwani podludźmi. Warto zatem w tym miejscu zapytać, czy czasem pojęcie „nieelitarni”, którym nas określa Klaus Szwab (swoją klasę hiperbogaczy nazywa „elitarnymi”), dzisiejszy jeździec „dziejowego” i  ”nieuniknionego” globalizmu – nie jest tym samym co – podludzie? 

Obrazy imponują rozmiarami, rozmachem, kolorystyką. Gdyby J. K. Oraczewski był tylko abstrakcjonistą pewnie zaakceptowałyby go wszystkie salony polityczne w Polsce udające na co dzień, że ze sobą w jakiejś istotnej - dla trwania Polski - sprawie konkurują. Jest jednak inaczej, bo J. K. Oraczewski m.in. zajmuje się („komentując”) - w swoich pracach wielkimi wydarzeniami polskiego narodu. Kraju immamentnie związanego z tym co Feliks Koneczny nazywał cywilizacją łacińską. Co teraz jest metodycznie niszczone przez wyłaniający się już oficjalnie, dominujący w świecie „Zachodu” globalistyczny reset, kolejną odsłonę światowego totalitaryzmu aplikowanego nam przy użyciu trockizmu.

Stąd, jak sądzę, w twórczości J. K. Oraczewskiego mamy cykle; np. odwołujący się do pompejańskiej tragedii, także cykl „Dotknięcie anioła”, czy liczne reprezentacje ptaków korespondujących zapewne także z mitami Feniksa, czy Ikara. Malarz sięga też po polskie symbole.

Moją uwagę – w tym kontekście - szczególnie przyciągnęło obecne w Kielcach płótno pokazujące tzw. kotwicę symbol  Polski Walczącej. To ten znak był malowany na murach okupowanego w czasie II wojny światowej naszego kraju. Jego autorką, być może współtwórczynią, była najprawdopodobniej instruktorka harcerska Anna Smoleńska ps. „Hania”, studentka historii sztuki na tajnym Uniwersytecie Warszawskim, zamordowana przez Niemców w KL Auchswitz w 1943 roku.  To ten patriotyczny znak w polskim społeczeństwie podtrzymywał w czasie okupacji nadzieje na przetrwanie.

Po iluzji odzyskania wolności w 1990 roku ten znak zaczął przeszkadzać kolejnym postokragłostołowym rządom, bo bywał wykorzystywany przeciwko nim. Po pretekstem otaczania tego znaku czcią  m.in. prezydent B. Komorowski chciał poprzez penalizację ograniczyć sposoby używania symbolu, tym samym usunąć go trwale z przestrzeni publicznej. W końcu niektóre światowe organizacje „cywilizacji postępu” dowodziły, że to znak faszystowski, który wyraża tzw. mowę nienawiści.

I na koniec rozważań o znaku… Wypromował go współcześnie… Ale chyba jednak strywializował (może raczej – przyczynił się do kontynuowania zamętu aksjologicznego) Łukasz „Juras” Jurkowski. Ten niegdyś zawodnik MMA, wytatuował sobie symbol PW w widocznym miejscu, na ramieniu. Dziś te pan pracuje jako dziennikarz w Polsacie Sport, gdzie niestety obok relacjonowania wydarzeń – od czasu do czasu bywa tubą propagandową main streamu.

Na obrazie J. K. Oraczewskiego widzimy ogromny znak Polski Walczącej, biel przechodzi  w krwawą czerwień. Widzimy ślady-ścieżki potężnego, ale kunsztownego uderzenia pędzla. Znak jest przewrócony. Ale czy obalony? Jest przestrogą? Mnie się kojarzy z tym:


„Lecz Ty? - lecz ja? - uderzmy w sądne pienie,

Nawołując: "Ciesz się późny wnuku!...

Jękły głuche kamienie -

Ideał sięgnął bruku - - " (C. K. Norwid, „Fortepian Szopena”, 1866).

Jeszcze nigdy w takiej skali, nie tylko politycznej, czy kulturowej, ale także w demograficznej los Polski nie był zagrożony jak dziś. Sądzę, ze J. K. Oraczewski to widzi, że także ma moc sięgania nie tylko w przeszłość (umiejętność interpretowania historii jak niegdyś J. Matejko), ale i naszą przyszłość. Problem w tym, że tak niewielu ma zdolność usłyszenia głosu takich artystów.


Prace J. K. Oraczewskiego można oglądać już tylko do 17 marca 2024 w Muzeum Narodowym w Kielcach. Wystawie towarzyszy wspaniały, wydany przez tę placówkę katalog zatytułowany „Sztuka”, autorstwa Moniki Turczyńskiej.

Krzysztof Sowiński

czwartek, 18 stycznia 2024

„Ten”

 (Ani wiersz, ani proza...)

W okopie młodzi ludzie w mundurach, nagrali swojego „druha”.
Widzimy nikłego wzrostu w za dużym uniformie nastolatka z Zespołem Downa.
Uśmiecha się niepewnie i… niewinnie do tych, którzy kpiąc z niego filmują.
Chłopcy są tuż przed pierwszą bitwą, w czystych jeszcze mundurach.
Bez plam krwi. Bez odoru spalenizny. Z kompletem rękawów i nogawek.
Jeszcze… Z głową na karku.
„Ten” bawi się jak małe dziecko patyczkiem.
Patyczek raz jest konikiem („Wio! Koniku! Wio”),
a za chwilę samolocikiem.
A teraz patyczek jest „automatem”.
„Pokaż nam swoją broń!” - śmieją się koledzy.
„Ten” jest zbyt „głupi” żeby dostał prawdziwy karabin, ale wystarczająco „mądry”, aby posłać go do okopu.

„Nie zabiją nas? Prawda?” – pyta nagle „normalnych” nastolatków.
Chciałby się do kogoś przytulić, ale koledzy odsuwają się przed własnym lękiem także i przed sobą.
„Ten” zastyga w locie z rozkrzyżowanymi ramionami.

Minister wojny mówi, że "wszyscy" będą walczyli do końca, a kiedy zabraknie naboi – łopatami.
Niektórzy podsuwają pomysł sprawdzonych w działaniu przez ten naród wideł.
„Ten” jednak nic nie wie o metafizyce „wideł”, planach bogów i jego świata. I już się nie dowie.

poniedziałek, 8 stycznia 2024

„Kilka opowieści z Islandii”. O wykluczaniu przez dramaturżkę wykluczonych

 Mój przyjacielu aktorze (aktorko),

pamiętam jak po jakiejś premierze w „naszym” teatrze (czy ten teatr jednak nie przestał być już „nasz”?), w naszym gronie wymienialiśmy swoje opinie na temat aktualnego wtedy spektaklu. Wielu z nas, w tym ja mówiliśmy, że to kiepska propozycja. Wtedy Ty z kąta odezwałeś się, że my wyraziliśmy swoje opinie, a Ty musisz w nim nadal grać. Nadal. Nadal.

Próbowałem ratować wtedy Twój komfort mówiąc, że to nie Ty jesteś odpowiedzialny za ten produkt. Że to rola dyrektora placówki, który przyjął określoną propozycję realizując tę za społeczne pieniądze i głównie - reżysera.

Mój przyjacielu przyszedłem znowu do teatru po blisko dwóch latach przerwy. Miałem już dość tego co się w nim i wokół niego działo np. nadgorliwego uczestnictwa „teatru” w zmuszaniu widzów do poddawania się – jak się okazało absurdalnejsanitarystycznej przemocy wprowadzanej pod pretekstem fałszywej pandemii, promocji współczesnego łysenkizmu i orwellowskiego dwójmyslenia. A najbardziej mnie bolał i boli brak odwagi zwłaszcza u ludzi sztuki. Bo bez odwagi jak dowodził Churchill - wszystkie inne przymioty nie mają znaczenia.

I naprawdę miałem nadzieję, że zgodnie ze swoim sumieniem i wiedzą będę mógł dziś powiedzieć, że oglądałem propozycję wybitną. Tym razem – dostałem bardzo przeciętną. Niestety. Nudną. Może innym razem?

Graliście dzielnie, wypruwaliście z siebie gesty i słowa, reprezentowaliście po kilka postaci, w oku mgnieniu stawaliście się inną (momentami zakrawało to na schizofreniczny seans), ale cóż... z tego, skoro sztuka „Kilka opowieści z Islandii”, autorstwa Weroniki Murek jest licho skrojona.

Liczyłem na Unę Thorleifsdottir, że „coś” z tego wyciągnie. Reżyserkę z którą „teatr” w Kielcach już współpracował (jej „Prawie równo”, pokazujące ubóstwo na „Zachodzie” spodobało mi się i jej „Dżuma” w Kielcach też była istotna). Poznaliśmy ją jako marksistkę dawnego rytu – ekonomiczną  upominającą się o „sprawiedliwą” redystrybucję bogactw świata, co nawet mogę zaakceptować. A za to tylko z lekkimi inklinacjami w kierunku marksizmowi kulturowemu z jego manipulacyjną produkcją wykluczonych, w jego trockistowskiej wersji, która jest narzędziem tzw. globalistów, czyli wąskiej grupy ludzi o których Klaus Szwab mówi - elitarni. A ci ostatni na naszych oczach tworzą właśnie nowy system totalitarny przy którym stare socjalistyczne propozycje takie jak: komunizm, stalinizm, czy nazizm wyglądają na projekty amatorów. A teatr wobec tego nadal milczy. Milczy. Nasz także.

Autorka tekstu Weronika Murek, to – jak wyczytałem – wybitna dramaturżka nowego pokolenia. Jej opowiadania i dramaty pojawiają się w wydawnictwie Czarne.

Nie ulegajmy jednak presji autorytetów – mówmy zawsze – tak nauce i sztuce – swoje sprawdzam! Bo sztuka to kwestia gustów, a nauka faktów. Nie wolno bowiem zapominać, że współczesne pokolenie, wielu dyrektorów, reżyserów, dramaturgów, dramaturżek – przejawia niezwykły talent do samokreacji, potrafią też konsekwentnie budować sieć swoich wpływów, powiązań i zobowiązań - w tym także w produkowaniu i dystrybucji teatralnych spektakli i nagród.

A samo wydawnictwo Czarne już wiele mówi o autorce – podejmuje narracje tego środowiska nazywane neoliberalnymi, a w istocie – jak to wykazał prof. Wielomski w „Zabójcach Zachodu” (2022) nietzscheańsko-heideggerystyczne (kto nie rozumie o co chodzi proszę sobie doczytać).

Jak wiedzą moi przyjaciele, temat emigracji nie jest mi obcy. Kilkanaście lat temu po powrocie z niej napisałem „Lekcję języka londyńskiego”. W jednym z moich opowiadań składających się na tę rzecz – młody chłopak ze Słowenii, jest dyskryminowany przez trzecie pokolenie niebiałych emigrantów w UK. Kilkuletnia przemoc kończy się tragicznie – chłopak zostaje zabity przez kolegów w pracy. Publikację wysłałem do jednego z poczytnych lewicowych miesięczników w Polsce. Pracująca tam moja koleżanka z żalem mi jednak odmówiła. „Jak Ty sobie wyobrażasz, że będziemy promować książkę z „takim” bohaterem? A w innym Twoim tekście drobnym oszustem jest Rom z Polski! A w ogóle nie piszesz, że Polacy co dzień chodzą zachlani! Piszesz o heroicznej postawie brudnego draba, ciężko pracującego Polaka, który pomaga przetrwać innemu swojemu rodakowi, kiedy ten okresowo nie ma co jeść” – słusznie dowodziła. Odpowiedzcie sobie bowiem sami, czy w środowisku, które promuje m.in. panią Murek mogłaby się pokazać książka, która nie uczestniczy w pedagogice wstydu, jaką się implementuje Polakom od 1990 roku? Nie produkująca powszechnej na „lewicy” ojfobii?

A teraz… Historiozofia Islandii przedstawiona w sztuce przez Panią Murek, jej spojrzenie na tzw. emigrację. Cóż… jaka szkoda… Rezonuje na ten temat tylko stereotypy i opinie od lat podejmowane przez ślepy wbrew faktom na jedno oko main stream. Te przedstawione przez nią historie nie niosą żadnej potencji poznania. To może chociaż dzieje się coś nowego w dziedzinie „wykluczenia”? Też nie bardzo... Jako być może tylko nieuświadomionej Nietzscheanistce zabrakło autorce w kreacji bohaterów nawet zwykłej empatii. Mamy tam za to np. rys grubego Polaka z siatami na zakupy. Ta figura niesie konotacje z opowieściami kawiorowej lewicy o Polakach prostakach, którzy za „500 plus”, stadem ruszyli do bałtyckich kurortów plugawiąc nadmorską przestrzeń. Albo wsiadają (nie wiadomo po co!) do swoich 20-letnich wsioaut z silnikiem tdi 1.9 i na złość tej lewicy, która bohatersko w swoich v-6 i v-8 suvach po minimum 350 tysięcy złotych za sztukę, obowiązkowo ze skórzanymi siedzeniami jak przystało na wegan, walczy ze "zmianami klimatycznymi" – zasyfiają co rano centrum Warszawy. Ci „wieśniacy”, „słoiki” tworzą niepotrzebnie ślad węglowy, w swoim małym, prymitywnym instynkcie życia szkodzą planecie. Nie mogliby po prostu szybko umrzeć? Bo przecież jak wiele razy już słyszeliśmy „Dla Polaków to była [jest i byłaby] po prostu kwestia biologiczna, naturalna – śmierć jak śmierć […]”. Najlepsze rozwiązanie.

Czy dla Islandczyków, którzy udzielili m.in. azylu takiemu „faszyście” szachiście światowego formatu Fischerowi (o czym dowiadujemy ze sceny teatralnej), czy czasem śmierć to nie też tylko kwestia biologiczna, mimo że nadal odwołują się do prymitywnej metafizyki – elfów?

W kontekście Fischera pada hasło „Trump”. Pewnie też faszysta… Naprawdę tylko ktoś nie znający podstaw geopolityki, może sądzić, że Trump nie jest elementem grupy trzymającej nad światem kontrolę siłą kreacji z powietrza $ i armii USA - tylko rycerzem, który dla „prawaków” uratuje świat!

A czy pani Murek zadała sobie pytanie skąd się bierze w ogóle emigracja także w Europie? Jak to się stało, że np. z Polski kraju tak obfitego w bogactwa naturalne, mogącego np. wytwarzać – dzięki zapóźnieniu cywilizacyjnemu ekologiczną żywność np. dla „głodującego świata”, wprowadzono „unijne” normy produkcji, a miliony Polaków zostały bez pracy i środków do życia? Jak to było możliwe? Dlaczego ówczesne rządy w Polsce nie były chociaż w połowie tak hojne wobec swoich, jakimi są teraz (na kredyt, pod zastaw narodowych bogactw) dla kilku milionów emigrantów, których wpuścił do Polski przy oficjalnie głoszonej antyemigracyjnej retoryce „prawicowy” rząd w ostatnich latach?

Czy pani Murek wie, że emigracja ma nikły sens ekonomiczny, jak to wykazał w wykładzie pt. „Imigracja, ubóstwo i gumowe kulki” dr Roy Beck. W uproszczeniu… Dokonuje się bowiem transfer biedy do krajów, które się z nią uporały, a biedne kraje pozbawia się najbardziej dynamicznej grupy ludzi, którzy mogliby zapoczątkować proces zmian na lepsze. Czy Beck ma jakieś rozwiązanie? Tak – wystarczy, że „demokratyczny” z „wartościami” Zachód przestanie te kraje okradać i zacznie konstruktywnie pomagać tym ludziom na „miejscu”. „Zachód” jednak woli - jak podpowiada prof. Chomsky - najpierw stworzyć problem, a później go „bohatersko” dekadami bezskutecznie rozwiązywać.

Także napięć między cywilizacjami (światopoglądami, sposobami życia i etc.) przybyszów i miejscowych nie da się uniknąć i pogodzić racji. Czysty heglizm.

W zasadzie to autorzy przedstawienia pokazują – niestety – dwa niesymetryczne wątki – jeden historia małej Islandii, drugi problem polskiej emigracji. A formuła tego spektaklu z dwoma narratorami objaśniającymi ten niedowarzony świat – przypomina publicystykę rodem z PRL-u, w jego podpudrowanej na „postępowo” tvn-owskiej wersji. Narratorów zagrali Dagna Dywicka i Andrzej Plata. Ta pierwsza grała także rolę (każdy z aktorów grał kilka postaci) współczesnej polskiej dziennikarki – niezbyt wyedukowanej, albo może inaczej – kształconej postmodernistycznie, której umykają związki przyczynowo-skutkowe i wiele symboli tak koniecznych do zrozumienia świata w którym nam przyszło żyć – świetnie się odnalazła w tej roli. Mam problem z Andrzejem Platą – grał m.in. Islandczyka - widziałem sporo Islandczyków – Andrzej nie przypomina ich swoją aparycją, ani zwłaszcza swoim temperamentem. Zagrali także – bardzo współcześnie, polsko-kabaretowo (ciekawe czy jest tego świadoma reżyserka z Islandii?) - Beata Pszeniczna i Zuzanna Wierzbińska. Widać po tym – jak ciężko zrzucić im tę część swojej „polskości” - wciąż ponawianego przez lewicujące „elity” w „tym kraju” rytualnego publicznego upokarzania „dziewczyn i chłopaków do wzięcia” z Polski.

Na mnie największe wrażenie zrobiła (dla tej chwili warto było poświęcić swój czas) jednak pieśń islandzka wykonana przez Dawida Żłobińskiego, który m.in. zagrał „grubego Polaka” i Wojciecha Niemczyka, który grał aktora, Amerykanina i jeszcze kilka postaci. Wtedy bez zbędnych słów naprawdę poczułem czym jest islandzkość dla Islandczyków. Maleńkiego narodu, którego życie wisi na zamarzniętym włosku szarpanym wichurami, w cieniu 134 aktywnych wulkanów. Narodu, który może zdmuchnąć demograficznie z tej planety, pogrzebać ich język w jednej chwili zaledwie jakieś 100 tysięcy przybyszów.

A kim ja jestem - zrozumiałem już dawno temu – a najbardziej, że jestem tylko i aż Polakiem na emigracji w UK. Mieszkańcem małego kraju, którym co chwila ze względu na jego położenie tak istotne w geopolityce, jedyną drogę do przejęcia przez „Zachód” niezmierzonych bogactw należących do elit w Rosji – ktoś chce uczynić strefą zgniotu (o tym, że tak jest pisał Zbigniew Brzeziński w „Wielkiej szachownicy” już w1999), np. w aktualnej w walce o dominację upadającego imperium i tego rodzącego się. Ten mały kraj ktoś chce wciąż przejąć, ale najlepiej z jak najmniejszą liczbą etnicznych mieszkańców trudniejszych niż nowi przybysze do kontrolowania. W końcu dzięki m.in. technologiom genetycznym i cyfrowym pojawiła się na to szansa. Po tylu wiekach.

Chyba tylko jeszcze bardziej - jak mieszkałem w Niemczech – to mieszkańcy tego kraju przekonywali mnie dobitniej kim jestem. I to co myślimy na swój temat np. że nie jesteśmy jakimiś tam Polaczkami, tylko Europejczykami – dla Zachodu nie ma żadnego znaczenia. Oni mają na nasz temat swój stary niezmienny od dziesiątków lat zestaw wyrazów.

Więc mój drogi Przyjacielu aktorze (aktorko znajoma) z okazji 145 rocznicy powstania Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach, życzę Wam, żebyście także za pięć lat – nadal grali, a ja Wam coś wypominał, byleby nie na zgliszczach naszego miasta. Boję się o nasz „teatr”, bo „kolektywny Zachód” wyznaczył już nam rolę na kolejną pięciolatkę – armatniego mięsa w „zachodniej” , „postępowej” sprawie.

Krzysztof Sowiński