piątek, 24 maja 2024
Niech je, kto jest głodny
poniedziałek, 8 kwietnia 2024
Piękny dzień... Piękny...
poniedziałek, 26 lutego 2024
Polska Walcząca na kolanach
Gdyby Józef Krzysztof Oraczewski żył i tworzył np. w Izraelu, czy USA – czyli w krajach samosterowalnych, gdzie nadal oficjalnie są realizowane interesy narodowe (jako – nie oszukujmy się - spójne z planami gigantów korporacyjnych, ale jednak) i dlatego są tam także pielęgnowane (selektywnie) mity narodowe – byłby noszony „na rękach”, nie wspominając o tym, że zostałby także milionerem.
Bowiem ten artysta pokazuje w formie imponujących także rozmiarami obrazów, doświadczenia kilku pokoleń Polaków i towarzyszące im w tym istnieniu symbole.
Ale żyje w Polsce, w
kraju skolonizowanym, który śp. Lech Jęczmyk, wybitny i marginalizowany
zwłaszcza przez to coś, co w Polsce udaje lewicę (mówię, to z pełną
świadomością jako wnuk tego, który za swoją „lewicowość” został zamordowany w
niemieckim obozie zagłady w 1945 roku w Gros Rossen), polski intelektualista - nazwał
(„Nowe średniowiecze”, 2011) - amerykańskim (jej elit) kucykiem w Europie. Istniejącym
w tej przestrzeni obok amerykańskiego konia trojańskiego jakim jest Wielka
Brytania. Zwłaszcza teraz widać jak trafna to była ocena! Ba…. Już dziś nie
jesteśmy nawet kucykiem, ale mówiąc językiem kolokwialnym, ponownie jak w 1939
roku – tragikomicznym osłem.
Zatem wracając do sztuki…
Od czasu do czasu jakiemuś „upowszechniaczowi” kultury w ministerstwie przypomną
się prace tego malarza i zamówi kilka, żeby ozdobiły urzędnicze gabinety, posłużyły
jako element podtrzymujący chwilową, koniunkturalną narrację z odrobiną (dla
niepoznaki) retoryki narodowej - akurat zarządzającej politycznej kupy. I na
tym się kończy.
„Zderzenia” to wystawa
(retrospektywna i być może z jego dotychczasowych 40 ekspozycji, największa)
obrazów Józefa Krzysztofa Oraczewskiego (rocznik 1951) zorganizowana w Muzeum Narodowym
w Kielcach.
„[…] oś wystawy
koncentruje się wokół napięcia związanego z pojęciami wolności
i zasad społecznych. Ten właśnie konflikt wpisany w drogę osobistych
przeżyć artysty oraz perspektywa rozwoju, jaka się wiąże z jego
przezwyciężeniem, są ukazane w największym przybliżeniu. Poprzez serię
obrazów i instalacji Józef Krzysztof Oraczewski stawia widza przed
wyzwaniem ponownego rozważenia swoich wcześniejszych przekonań o rzeczywistości
i odkrycia głębszych, często ukrytych znaczeń naszego istnienia” – mówi o
niej jej kurator Monika Turczyńska.
Malarz jakby przy okazji ujawnia
przenikliwość swojego umysłu, który nie poddał się propagandzie, zorkiestrowanemu
main streamowemu formatowaniu - wyciąga własne niezależne wnioski i wyraża
uzasadnione niepokoje o nasze, narodowe losy. Ale nie tylko. Także o przyszłą
kondycję każdego człowieka, który chce zachować najbardziej cenną zdobycz
cywilizacji rozumu, która właśnie odeszła w przeszłość – wolność! Przypomina
m.in. że już raz my mieszkańcy kraju nad Wisłą zostaliśmy nazwani podludźmi.
Warto zatem w tym miejscu zapytać, czy czasem pojęcie „nieelitarni”, którym nas
określa Klaus Szwab (swoją klasę hiperbogaczy nazywa „elitarnymi”), dzisiejszy
jeździec „dziejowego” i ”nieuniknionego”
globalizmu – nie jest tym samym co – podludzie?
Obrazy imponują rozmiarami,
rozmachem, kolorystyką. Gdyby J. K. Oraczewski był tylko abstrakcjonistą pewnie
zaakceptowałyby go wszystkie salony polityczne w Polsce udające na co dzień, że
ze sobą w jakiejś istotnej - dla trwania Polski - sprawie konkurują. Jest
jednak inaczej, bo J. K. Oraczewski m.in. zajmuje się („komentując”) - w swoich
pracach wielkimi wydarzeniami polskiego narodu. Kraju immamentnie związanego z
tym co Feliks Koneczny nazywał cywilizacją łacińską. Co teraz jest metodycznie
niszczone przez wyłaniający się już oficjalnie, dominujący w świecie „Zachodu” globalistyczny
reset, kolejną odsłonę światowego totalitaryzmu aplikowanego nam przy użyciu trockizmu.
Stąd, jak sądzę, w
twórczości J. K. Oraczewskiego mamy cykle; np. odwołujący się do pompejańskiej
tragedii, także cykl „Dotknięcie anioła”, czy liczne reprezentacje ptaków korespondujących
zapewne także z mitami Feniksa, czy Ikara. Malarz sięga też po polskie symbole.
Moją uwagę – w tym
kontekście - szczególnie przyciągnęło obecne w Kielcach płótno pokazujące tzw.
kotwicę symbol Polski Walczącej. To ten
znak był malowany na murach okupowanego w czasie II wojny światowej naszego
kraju. Jego autorką, być może współtwórczynią, była najprawdopodobniej
instruktorka harcerska Anna Smoleńska ps. „Hania”, studentka historii sztuki na
tajnym Uniwersytecie Warszawskim, zamordowana przez Niemców w KL Auchswitz w
1943 roku. To ten patriotyczny znak w
polskim społeczeństwie podtrzymywał w czasie okupacji nadzieje na przetrwanie.
Po iluzji odzyskania
wolności w 1990 roku ten znak zaczął przeszkadzać kolejnym postokragłostołowym
rządom, bo bywał wykorzystywany przeciwko nim. Po pretekstem otaczania tego
znaku czcią m.in. prezydent B.
Komorowski chciał poprzez penalizację ograniczyć sposoby używania symbolu, tym
samym usunąć go trwale z przestrzeni publicznej. W końcu niektóre światowe
organizacje „cywilizacji postępu” dowodziły, że to znak faszystowski, który
wyraża tzw. mowę nienawiści.
I na koniec rozważań o
znaku… Wypromował go współcześnie… Ale chyba jednak strywializował (może raczej
– przyczynił się do kontynuowania zamętu aksjologicznego) Łukasz „Juras”
Jurkowski. Ten niegdyś zawodnik MMA, wytatuował sobie symbol PW w widocznym
miejscu, na ramieniu. Dziś te pan pracuje jako dziennikarz w Polsacie Sport,
gdzie niestety obok relacjonowania wydarzeń – od czasu do czasu bywa tubą
propagandową main streamu.
Na obrazie J. K.
Oraczewskiego widzimy ogromny znak Polski Walczącej, biel przechodzi w krwawą czerwień. Widzimy ślady-ścieżki
potężnego, ale kunsztownego uderzenia pędzla. Znak jest przewrócony. Ale czy
obalony? Jest przestrogą? Mnie się kojarzy z tym:
„Lecz Ty? - lecz ja? - uderzmy w sądne pienie,
Nawołując: "Ciesz
się późny wnuku!...
Jękły głuche kamienie -
Ideał sięgnął bruku - -
" (C. K. Norwid, „Fortepian Szopena”, 1866).
Jeszcze nigdy w takiej
skali, nie tylko politycznej, czy kulturowej, ale także w demograficznej los
Polski nie był zagrożony jak dziś. Sądzę, ze J. K. Oraczewski to widzi, że także
ma moc sięgania nie tylko w przeszłość (umiejętność interpretowania historii
jak niegdyś J. Matejko), ale i naszą przyszłość. Problem w tym, że tak niewielu
ma zdolność usłyszenia głosu takich artystów.
Prace J. K. Oraczewskiego można oglądać już tylko do 17 marca 2024 w Muzeum Narodowym
w Kielcach. Wystawie towarzyszy wspaniały, wydany przez tę placówkę katalog
zatytułowany „Sztuka”, autorstwa Moniki Turczyńskiej.
Krzysztof Sowiński
czwartek, 18 stycznia 2024
„Ten”
(Ani wiersz, ani proza...)
poniedziałek, 8 stycznia 2024
„Kilka opowieści z Islandii”. O wykluczaniu przez dramaturżkę wykluczonych
Mój przyjacielu aktorze (aktorko),
pamiętam jak po jakiejś premierze w „naszym” teatrze (czy ten teatr jednak nie przestał być już „nasz”?), w naszym gronie wymienialiśmy swoje opinie na temat aktualnego wtedy spektaklu. Wielu z nas, w tym ja mówiliśmy, że to kiepska propozycja. Wtedy Ty z kąta odezwałeś się, że my wyraziliśmy swoje opinie, a Ty musisz w nim nadal grać. Nadal. Nadal.
Próbowałem ratować wtedy Twój komfort mówiąc, że to nie Ty jesteś odpowiedzialny za ten produkt. Że to rola dyrektora placówki, który przyjął określoną propozycję realizując tę za społeczne pieniądze i głównie - reżysera.
Mój
przyjacielu przyszedłem znowu do teatru po blisko dwóch latach przerwy. Miałem
już dość tego co się w nim i wokół niego działo np. nadgorliwego uczestnictwa
„teatru” w zmuszaniu widzów do poddawania się – jak się okazało absurdalnej–sanitarystycznej przemocy
wprowadzanej pod pretekstem fałszywej pandemii, promocji współczesnego łysenkizmu i orwellowskiego dwójmyslenia. A najbardziej mnie bolał i boli brak odwagi zwłaszcza u ludzi sztuki. Bo bez odwagi jak dowodził Churchill - wszystkie inne przymioty nie mają znaczenia.
I naprawdę miałem nadzieję, że zgodnie ze swoim sumieniem i wiedzą będę mógł dziś powiedzieć, że oglądałem propozycję wybitną. Tym razem – dostałem bardzo przeciętną. Niestety. Nudną. Może innym razem?
Graliście
dzielnie, wypruwaliście z siebie gesty i słowa, reprezentowaliście po kilka
postaci, w oku mgnieniu stawaliście się inną (momentami zakrawało to na schizofreniczny
seans), ale cóż... z tego, skoro sztuka „Kilka opowieści z Islandii”, autorstwa
Weroniki Murek jest licho skrojona.
Liczyłem
na Unę Thorleifsdottir, że „coś” z tego wyciągnie. Reżyserkę z którą „teatr” w
Kielcach już współpracował (jej „Prawie równo”, pokazujące ubóstwo na
„Zachodzie” spodobało mi się i jej „Dżuma” w Kielcach też była istotna).
Poznaliśmy ją jako marksistkę dawnego rytu – ekonomiczną upominającą się o „sprawiedliwą”
redystrybucję bogactw świata, co nawet mogę zaakceptować. A za to tylko z
lekkimi inklinacjami w kierunku marksizmowi kulturowemu z jego manipulacyjną
produkcją wykluczonych, w jego trockistowskiej wersji, która jest narzędziem
tzw. globalistów, czyli wąskiej grupy ludzi o których Klaus Szwab mówi -
elitarni. A ci ostatni na naszych oczach tworzą właśnie nowy system totalitarny
przy którym stare socjalistyczne propozycje takie jak: komunizm, stalinizm, czy
nazizm wyglądają na projekty amatorów. A teatr wobec tego nadal milczy. Milczy.
Nasz także.
Autorka
tekstu Weronika Murek, to – jak wyczytałem – wybitna dramaturżka nowego
pokolenia. Jej opowiadania i dramaty pojawiają się w wydawnictwie Czarne.
Nie
ulegajmy jednak presji autorytetów – mówmy zawsze – tak nauce i sztuce – swoje
sprawdzam! Bo sztuka to kwestia gustów, a nauka faktów. Nie wolno bowiem
zapominać, że współczesne pokolenie, wielu dyrektorów, reżyserów, dramaturgów,
dramaturżek – przejawia niezwykły talent do samokreacji, potrafią też
konsekwentnie budować sieć swoich wpływów, powiązań i zobowiązań - w tym także w
produkowaniu i dystrybucji teatralnych spektakli i nagród.
A samo wydawnictwo Czarne już wiele mówi o autorce – podejmuje narracje tego środowiska nazywane neoliberalnymi, a w istocie – jak to wykazał prof. Wielomski w „Zabójcach Zachodu” (2022) nietzscheańsko-heideggerystyczne (kto nie rozumie o co chodzi proszę sobie doczytać).
Jak wiedzą moi przyjaciele, temat emigracji nie jest mi obcy.
Kilkanaście lat temu po powrocie z niej napisałem „Lekcję języka londyńskiego”.
W jednym z moich opowiadań składających się na tę rzecz – młody chłopak ze
Słowenii, jest dyskryminowany przez trzecie pokolenie niebiałych emigrantów w
UK. Kilkuletnia przemoc kończy się tragicznie – chłopak zostaje zabity przez
kolegów w pracy. Publikację wysłałem do jednego z poczytnych lewicowych
miesięczników w Polsce. Pracująca tam moja koleżanka z żalem mi jednak
odmówiła. „Jak Ty sobie wyobrażasz, że będziemy promować książkę z „takim”
bohaterem? A w innym Twoim tekście drobnym oszustem jest Rom z Polski! A w
ogóle nie piszesz, że Polacy co dzień chodzą zachlani! Piszesz o heroicznej
postawie brudnego draba, ciężko pracującego Polaka, który pomaga przetrwać
innemu swojemu rodakowi, kiedy ten okresowo nie ma co jeść” – słusznie dowodziła.
Odpowiedzcie sobie bowiem sami, czy w środowisku, które promuje m.in. panią
Murek mogłaby się pokazać książka, która nie uczestniczy w pedagogice wstydu,
jaką się implementuje Polakom od 1990 roku? Nie produkująca powszechnej na
„lewicy” ojfobii?
A teraz… Historiozofia Islandii przedstawiona w sztuce przez Panią Murek, jej spojrzenie na tzw. emigrację. Cóż… jaka szkoda… Rezonuje na ten temat tylko stereotypy i opinie od lat podejmowane przez ślepy wbrew faktom na jedno oko main stream. Te przedstawione przez nią historie nie niosą żadnej potencji poznania. To może chociaż dzieje się coś nowego w dziedzinie „wykluczenia”? Też nie bardzo... Jako być może tylko nieuświadomionej Nietzscheanistce zabrakło autorce w kreacji bohaterów nawet zwykłej empatii. Mamy tam za to np. rys grubego Polaka z siatami na zakupy. Ta figura niesie konotacje z opowieściami kawiorowej lewicy o Polakach prostakach, którzy za „500 plus”, stadem ruszyli do bałtyckich kurortów plugawiąc nadmorską przestrzeń. Albo wsiadają (nie wiadomo po co!) do swoich 20-letnich wsioaut z silnikiem tdi 1.9 i na złość tej lewicy, która bohatersko w swoich v-6 i v-8 suvach po minimum 350 tysięcy złotych za sztukę, obowiązkowo ze skórzanymi siedzeniami jak przystało na wegan, walczy ze "zmianami klimatycznymi" – zasyfiają co rano centrum Warszawy. Ci „wieśniacy”, „słoiki” tworzą niepotrzebnie ślad węglowy, w swoim małym, prymitywnym instynkcie życia szkodzą planecie. Nie mogliby po prostu szybko umrzeć? Bo przecież jak wiele razy już słyszeliśmy „Dla Polaków to była [jest i byłaby] po prostu kwestia biologiczna, naturalna – śmierć jak śmierć […]”. Najlepsze rozwiązanie.
Czy dla Islandczyków, którzy udzielili m.in. azylu takiemu
„faszyście” szachiście światowego formatu Fischerowi (o czym dowiadujemy ze sceny
teatralnej), czy czasem śmierć to nie też tylko kwestia biologiczna, mimo że
nadal odwołują się do prymitywnej metafizyki – elfów?
W kontekście Fischera pada hasło „Trump”. Pewnie też faszysta… Naprawdę tylko ktoś nie znający podstaw geopolityki, może sądzić, że Trump nie jest elementem grupy trzymającej nad światem kontrolę siłą kreacji z powietrza $ i armii USA - tylko rycerzem, który dla „prawaków” uratuje świat!
A czy pani Murek zadała sobie pytanie skąd się bierze w ogóle
emigracja także w Europie? Jak to się stało, że np. z Polski kraju tak obfitego
w bogactwa naturalne, mogącego np. wytwarzać – dzięki zapóźnieniu
cywilizacyjnemu ekologiczną żywność np. dla „głodującego świata”, wprowadzono
„unijne” normy produkcji, a miliony Polaków zostały bez pracy i środków do
życia? Jak to było możliwe? Dlaczego ówczesne rządy w Polsce nie były chociaż w
połowie tak hojne wobec swoich, jakimi są teraz (na kredyt, pod zastaw narodowych
bogactw) dla kilku milionów emigrantów, których wpuścił do Polski przy oficjalnie
głoszonej antyemigracyjnej retoryce „prawicowy” rząd w ostatnich latach?
Czy pani Murek wie, że emigracja ma nikły sens ekonomiczny, jak to wykazał w wykładzie pt. „Imigracja, ubóstwo i gumowe kulki” dr Roy Beck. W uproszczeniu… Dokonuje się bowiem transfer biedy do krajów, które się z nią uporały, a biedne kraje pozbawia się najbardziej dynamicznej grupy ludzi, którzy mogliby zapoczątkować proces zmian na lepsze. Czy Beck ma jakieś rozwiązanie? Tak – wystarczy, że „demokratyczny” z „wartościami” Zachód przestanie te kraje okradać i zacznie konstruktywnie pomagać tym ludziom na „miejscu”. „Zachód” jednak woli - jak podpowiada prof. Chomsky - najpierw stworzyć problem, a później go „bohatersko” dekadami bezskutecznie rozwiązywać.
Także napięć między cywilizacjami (światopoglądami, sposobami życia i etc.) przybyszów i miejscowych nie da się uniknąć i pogodzić racji. Czysty heglizm.
W zasadzie to autorzy przedstawienia pokazują – niestety – dwa
niesymetryczne wątki – jeden historia małej Islandii, drugi problem polskiej
emigracji. A formuła tego spektaklu z dwoma narratorami objaśniającymi ten niedowarzony
świat – przypomina publicystykę rodem z PRL-u, w jego podpudrowanej na
„postępowo” tvn-owskiej wersji. Narratorów zagrali Dagna Dywicka i Andrzej
Plata. Ta pierwsza grała także rolę (każdy z aktorów grał kilka postaci)
współczesnej polskiej dziennikarki – niezbyt wyedukowanej, albo może inaczej –
kształconej postmodernistycznie, której umykają związki przyczynowo-skutkowe i wiele
symboli tak koniecznych do zrozumienia świata w którym nam przyszło żyć –
świetnie się odnalazła w tej roli. Mam problem z Andrzejem Platą – grał m.in.
Islandczyka - widziałem sporo Islandczyków – Andrzej nie przypomina ich swoją
aparycją, ani zwłaszcza swoim temperamentem. Zagrali także – bardzo
współcześnie, polsko-kabaretowo (ciekawe czy jest tego świadoma reżyserka z
Islandii?) - Beata Pszeniczna i Zuzanna Wierzbińska. Widać po tym – jak ciężko
zrzucić im tę część swojej „polskości” - wciąż ponawianego przez lewicujące „elity”
w „tym kraju” rytualnego publicznego upokarzania „dziewczyn i chłopaków do wzięcia”
z Polski.
Na mnie największe wrażenie zrobiła (dla tej chwili warto było
poświęcić swój czas) jednak pieśń islandzka wykonana przez Dawida Żłobińskiego,
który m.in. zagrał „grubego Polaka” i Wojciecha Niemczyka, który grał aktora,
Amerykanina i jeszcze kilka postaci. Wtedy bez zbędnych słów naprawdę poczułem
czym jest islandzkość dla Islandczyków. Maleńkiego narodu, którego życie wisi
na zamarzniętym włosku szarpanym wichurami, w cieniu 134 aktywnych wulkanów. Narodu,
który może zdmuchnąć demograficznie z tej planety, pogrzebać ich język w jednej
chwili zaledwie jakieś 100 tysięcy przybyszów.
A kim ja jestem - zrozumiałem już dawno temu – a najbardziej, że
jestem tylko i aż Polakiem na emigracji w UK. Mieszkańcem małego kraju, którym
co chwila ze względu na jego położenie tak istotne w geopolityce, jedyną drogę
do przejęcia przez „Zachód” niezmierzonych bogactw należących do elit w Rosji –
ktoś chce uczynić strefą zgniotu (o tym, że tak jest pisał Zbigniew Brzeziński
w „Wielkiej szachownicy” już w1999), np. w aktualnej w walce o dominację upadającego
imperium i tego rodzącego się. Ten mały kraj ktoś chce wciąż przejąć, ale
najlepiej z jak najmniejszą liczbą etnicznych mieszkańców trudniejszych niż nowi
przybysze do kontrolowania. W końcu dzięki m.in. technologiom genetycznym i cyfrowym pojawiła się na to
szansa. Po tylu wiekach.
Chyba tylko jeszcze bardziej - jak mieszkałem w Niemczech – to mieszkańcy tego kraju przekonywali mnie dobitniej kim jestem. I to co myślimy na swój temat np. że nie jesteśmy jakimiś tam Polaczkami, tylko Europejczykami – dla Zachodu nie ma żadnego znaczenia. Oni mają na nasz temat swój stary niezmienny od dziesiątków lat zestaw wyrazów.
Więc mój drogi Przyjacielu aktorze (aktorko znajoma) z okazji 145 rocznicy powstania Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach, życzę Wam, żebyście także za pięć lat – nadal grali, a ja Wam coś wypominał, byleby nie na zgliszczach naszego miasta. Boję się o nasz „teatr”, bo „kolektywny Zachód” wyznaczył już nam rolę na kolejną pięciolatkę – armatniego mięsa w „zachodniej” , „postępowej” sprawie.
Krzysztof Sowiński