poniedziałek, 6 grudnia 2021

Sprzedać się systemowi…


Nie znoszę kreowanego przez main stream systemu autorytetów. Tym bardziej nie mam ambicji znaleźć się w takim gronie, także znawców teatru. Nie mam też możliwości aby osobiście, metodycznie śledzić, to co się dzieje na polskiej scenie. Ograniczam się zatem głównie do kieleckiej.

W zasadzie to piszę bardziej felietony m.in. o teatrze niż fachowe recenzje. Pasjonuje mnie głównie transfer idei jaki dokonuje się także poprzez teatralny spektakl.

Najczęściej widzę, że nie mamy do czynienia nawet z próbą (!) ryzyka stworzenia osobistego dzieła sztuki scenicznej, tylko ze schematycznie skonstruowanymi politpoprawnymi agitkami pokazywanymi w teatrze, opartymi o tzw. dekonstrukcję. Ta ostatnia w istocie przejawia się masakrowaniem tekstu źródłowego i opluwaniem ze sceny „drobnomieszczańskiej” publiczności. Jestem dosyć osamotniony u „nas” w moich rozważaniach. A może… rzeczywiście po prostu, jak mówią moi znajomi związani z teatrem, tylko się złośliwie przyp…?

Jednak jak się okazuje podobne opinie na temat współczesnego teatru maja także i inni. Nie należy ich tylko szukać w nurcie zorkiestrowanego main streamu. „Od wielu lat sprzeciwiam się tej patologii toczącej polski teatr, której zawdzięczamy zmniejszenie frekwencji w teatrach z jakichś 9% społeczeństwa do zaledwie, niecałych 2% w przeciągu ostatnich 30 lat” – pisze ostatnio na swoim blogu reżyser Grzegorz Kempinsky. Niestety, ja też obserwuję ten odpływ widzów także i u „nas”.

 „Zawdzięczamy to głównie tak zwanej spółdzielni teatralnej, inaczej zwanej grupą dzierżącą władze w teatrze [….], którzy pod płaszczykiem pseudointelektualnej głębi oraz wzniosłych politycznych haseł takich, jak „wolność”, „równość”, „tolerancja”, „demokracja”, „uchodźcy”, „weganizm”, „prawa kobiet”, „mniejszości  seksualne”, „prawa czarnych”, “prawa Eskimosów”,  itd., itp., etc., robią pseudo-teatr” – dodaje krytyk.

O wiele ostrzejszą diagnozę współczesnego polskiego teatru przedstawia osoba, zapewne bojąc się stygmatyzacji, ukrywająca się pod pseudonimem Rita Blackwood: „Dla mnie jednak problemem są nie tylko wystawiane dziś “sztuki” ale także aktorzy. Na stare pokolenie aktorów od dawna nie mogę patrzyć, bo większość nie przedstawia sobą, żadnych głębszych ludzkich wartości, co bardzo wyraźnie pokazały ostatnie, blisko już dwuletnie czasy tzw. pandemii. Ci ludzie niemal jak jeden mąż pogalopowali sprzedać się systemowi, tak jak kiedyś sprzedawali się za odpowiednią sumę ubecji”. Niestety to prawda. Zrobili to tak „lewicowcy” jak i „prawicowcy”.

Dostało się od niej i młodym: „Natomiast młode pokolenie aktorskie, to w większości jakieś dziwaczne beztalencia […]. I ci “młodzi” aktorzy jeszcze bardziej niż ich starzy koledzy nie mają kręgosłupa, moralności, samokrytyki ani godności […]”.

To smutna… zgodność z rzeczywistością – także osobiście obserwuje jak wielu znanych mi ludzi wbrew swoim deklaracjom (wybaczam tym, którzy to robią z niewiedzy, bowiem wiem jakiego prania mózgów doznali w szkole i co gorsze - na uniwersytetach) przyjęło dominujący język „nurtu teatru krytycznego” i zręcznie z nim płynie czerpiąc z tego profity realizując „przy okazji” osobiście ideę „godnego życia” (drobnomieszczańskiego?). Oczywiście jak przystało na „wyzwolicieli” „uciśnionego prekariatu” z… podatków „drobnomieszczan”.

Uważam jednak, że mamy sporo utalentowanych aktorów (i aktorek) młodego pokolenia także w Kielcach, z których wielu jest zwyczajnie zdezorientowanych, uległo propagandzie. Ale – jak historia przekonuje – wielu z nich zobaczy w końcu świat jakim on jest w istocie, któremu trzeba dać świadectwo – złożony, wymykający się mono przyczynowym diagnozom ich aktualnym autorytetom  – reżyserom-ideologom.

Na koniec zostaje pytanie jak mogło do tego dojść? Podpowiada nam publicysta Krzysztof Karoń: „Przedstawiona w 1967 r. przez aktywistę Rudiego Dutschke koncepcja „marszu przez instytucje” [także kultury, przejęta od tzw. Szkoły frankfurckiej] była prosta […]. Jej podstawowa myśl sprowadza się do tego, że jeśli instytucje starego systemu okazały się trwałe i odporne na ataki rewolucji, to należy z tych „zewnętrznych” ataków zrezygnować, ale wprowadzić do tych instytucji swoich ludzi, którzy je zniszczą od środka. Hasłem marszu przez instytucje było „wywrócić cały ten sklep do góry nogami”.

Więc jak można, to wywracają.

Krzysztof Sowiński

niedziela, 7 listopada 2021

Metoda „na Szwejka” bardziej żywa niż Lenin


Monodram to niebezpieczna forma sztuki. Na scenie mamy tylko jednego człowieka i może on nas szybko znużyć. Ale nie Mirosław Bieliński! Był sam, ale za to odgrywał kilka postaci. A my widzowie mieliśmy poczucie obecności na scenie - tłumu. Muszę to szczerze powiedzieć - to rewelacyjna kreacja!

„Nazywam się Szwejk. Józef Szwejk” – to najnowsza propozycja teatru Tetatet w reżyserii Sławomir Gaudyna. "Jest to luźna adaptacja książki Jaroslava Haska, w brawurowym wykonaniu Mirka Bielińskiego. Spektakl opowiada o idiotyzmie i bezsensowności wojny. Porusza temat człowieka wrzuconego w wojskowe tryby, który potrafi poradzić sobie dzięki dziecięcej naiwności i dobroduszności. Demaskuje głupotę przełożonych i rządzących" – mówił o spektaklu reżyser.

Ja się nie zgadzam z reżyserem i z tą kanoniczną interpretacją „Dzielnego wojaka Szwejka”, powieści (1921) Jarosława Haszka. Oczywiście wojna jest bezsensowna z punktu widzenia zwykłego człowieka. Natomiast z punktu ludzi wielkiej władzy jest koniecznym narzędziem zdobywania jeszcze większej władzy, bogactw i kontroli społecznej. Więc ma jak najbardziej sens. Chiński ekonomista Song Hongbing autor głośnej publikacji pt. „Wojna o pieniądz” (2009) przytacza słowa matki bankierskiego rodu Rothschildów z okresu międzywojennego, która miała powiedzieć: „Gdyby moi synowie nie chcieli wojen, to by tych wojen nie było”. Wybitny polski poeta Julina Tuwim przyczyny i sens wojen w poetyckiej formie wskazuje  w słynnym wierszu zatytułowanym „Do protego człowieka” (1929). Acha… Nie łudźmy się, że te rody i ich pragnienia wyginęły. Właśnie złapały nas „za mordy” pod pretekstem „pandemii”.

Warto napisać kilka zdań o autorze „Dzielnego wojaka Szwejka”. Był włóczęgą, anarchistą, dezerterem, wchodził w konflikt z prawem, był alkoholikiem, komunistą, fanatycznym rewolucjonistą działającym w Armii Czerwonej, być może nawet uczestnikiem w zbrodniach wojennych. Ukrywał się przed zwykłymi Czechami, którzy byli po drugiej stronie barykady. Miał za sobą próbę samobójczą, która była bardziej zabawna – w szwejkowskiej poetyce - niż przerażająca. Chcąc to zrobić postanowił skoczyć z mostu do Wełtawy, ale woda była akurat… zamarznięta i skok ten skończył się dla pisarza tylko na drobnych potłuczeniach. Miał Haszek także i swój epizod kielecki. Najprawdopodobniej w 1904 roku został z niewyjaśnionych (włóczęgostwo, nielegalne przekroczenie granicy?) do dziś powodów osadzony i uwięziony na kilka dni w jednym z budynków urzędu miejskiego. Na pamiątkę tego wydarzenia przy ul. Leśnej możemy spotkać pomnik… Szwejka.

„Zawsze pociągała mnie ta postać, chociaż zdaję sobie sprawę z trudu, jakim jest jej zagranie. Ryzyko jest wpisane w nasz zawód, a ja mam nadzieję, że sprostam oczekiwaniom widzów, wcielając się w wymarzoną rolę” – mówił przed premierą Mirosław Bieliński. Ten aktor uważa, że Szwejk jest postacią ponadczasową, a mentalność ludzka pozostaje taka sama. Podjął wspomniane ryzyko i zaprezentował się rewelacyjnie! Odegrał postać pozornego idioty, a w rzeczywistości człowieka prawego, który zamiast stosować jak jego oprawcy kontr przemoc, pokazuje absurdalność ich działań, używając legendarnego humoru i ironii. Zamiast negacji rozkazów za co Szwejk byłby pewnie surowo ukarany, żołnierz ten interpretuje  swoimi działaniami regulamin wojskowy z taką żarliwością, że w konsekwencji ośmiesza cały ten system oparty na absurdzie i dominacji.

Od nazwiska Szwejka w czasach PRL pogardliwie nazywano żołnierzy zasadniczej służby wojskowej „szwejami”. Pamiętam – jako ten, który służył (przymusowo) w wojsku w połowie lat 80 XX wieku, że kiedy udawaliśmy przed naszymi przełożonymi głupszych niż byliśmy w rzeczywistości, oni mówili wtedy: „Nie odgrywajcie nam podchorąży tutaj Szwejka”.

Przypominam sobie część mojej służby wojskowej, którą odbywałem w jednostce na Bukówce. Ówczesny dowódca pułku (pewnie to teraz neoliberał ze świetną emeryturą)  chciał nas kilku absolwentów szkoły podchorążych rezerwy ukarać za „nieregulaminowe” zachowania (kążdemu z nas zapewne zagnieździł się głowie jakiś mniejszy lub większy, grubszy czy chudszy Szwejk) i postawił nas na placu apelowym i poddał długiej, wyczerpującej musztrze. (Nie umieliśmy m.in. wg dowódcy pułku „chodzić” po żołniersku). Ale jakbyśmy nie próbowali  to dobrze zrobić, rezultat był zawsze oceniany na „niedostatecznie”. Wtedy mój kolega niedoli podchorąży Mariusz Cyrański – zaczął chodzić po placu nieskordynowanym krokiem aktorów grupy Monty Pythona. Reszta poszła jego śladem. Bojąc się kompromitacji dowódca jednostki kazał nam natychmiast z placu „sp….”. Co rychło uczyniliśmy. Metoda „na Szwejka” zadziałała.

Krzysztof Sowiński

 


niedziela, 10 października 2021

O zarazie ignorancji…


Warto wybrać się na tę sztukę nie tylko ze względu na świetną reżyserię i znakomite kreacje aktorskie, ale także po to, żeby sobie przypomnieć – jak wyglądały niegdyś prawdziwe zarazy, w relacji do opowieści o fałszywej pandemii, którą przez zorkiestrowane media main streamowe jesteśmy zastraszani już od ponad półtora roku.

Więc jak wyglądały? Nie było domu żeby, żeby ktoś tam nagle nie umarł. I co ważne. Policja wówczas nie musiała „przekonywać” w sporze o istnienie pandemii, metalowymi  pałkami i gazem, protestujących tłumów domagających się swoich nagle i podstępnie zawłaszczonych przez władze praw. Wystarczająco wymowne były leżące na ulicach niepogrzebane ciała. Wyjście na zewnątrz wówczas było aktem odwagi, a nie przyczynkiem do stygmatyzacji i penalizacji wychodzącego.

Dodam, że dla widzów w szczelnie zaciągniętych maskach na twarzy, przyciśniętych dużymi okularami, ludzi zwanych „kowidianami” – ten spektakl jest doskonałą okazją do podkarmienia swojej psychozy. I pewnie ci przerażeni biedacy nie zauważą nawet, że jeden z bohaterów sztuki grany przez Wojciecha Niemczyka mówi słowami dramatu, że „maseczki” przed niczym nie chronią, są tylko znakiem iluzji tego, że coś można z zarazą zrobić.

„Zaraza” sztuka Neil Bartletta (brytyjskiego dramaturga, specjalisty od „tożsamości i języka mniejszości seksualnych”), w reżyserii znanej już w Kielcach (wyreżyserowała na scenie „Żeromskiego” „prawie równo”), Uny Thorleifsdottir odwołuje się do „Dżumy” (1947) powieści Alberta Camusa. W tym znanym niegdyś tekście pisarz  pokazuje rozwój epidemii w Oranie, we francuskiej Algierii w latach 40. XX wieku.

Albert Camus był „wielkim humanistą” - to fakt, ale także faktem jest że przez długie lata naiwnie komunizował. Nie tylko on. Np. taki filozof jak Sartre po podróży do ZSRR w 1954 roku, gdzie został zaproszony i szczególnie honorowany, w wywiadzie dla "Liberation" mówił, że "istnieje całkowita swoboda wypowiedzi w ZSRS". 20 lat później pisał, ale jakoś szczególnie „cicho”, że wtedy kłamał. Postawa piewców komunizmu była powszechna dla intelektualistów francuskich tamtej epoki. „Zarazili” niestety swoimi utopiami kilka pokoleń ludzi. Niestety. To tacy dokonali „marszu przez instytucje” i teraz rządzą „Zachodnim” światem. Stawiam złoto przeciwko pieniądzowi dłużnemu, że bez tych właśnie „przywódców”, naszej 21 wiecznej „pandemii” nie byłoby wcale.

I jeszcze coś w kontekście „polskim”, wspomnijmy, że „po angielskim wydaniu „Innego Świata” [wstrząsającym tekście, pokazującym prawdziwe oblicze komunizmu] Herlinga-Grudzińskiego z przedmową Bertranda Russela w 1951 r., do paryskiego wydawnictwa Gallimard został wysłany maszynopis powieści, który trafił w ręce Alberta Camus, pracującego w tamtym czasie w wydawnictwie jako lektor. Książka została przez wydawnictwo odrzucona. Jak podkreśla córka pisarza, Catherine Camus w rozmowie z Piotrem Kieżunem, stało się to jednak za sprawą André Malraux, a nie Alberta Camus, który twórczość polskiego pisarza uważał sobie za bliską oraz sprzeciwiał się niewydaniu francuskiego przekładu” („Kultura Liberalna”, 24 lipca 2018). Słowem działali wg  zalecenia Hegla – "Jeśli teoria nie zgadza się z faktami, tym gorzej dla faktów".

Dopiero agresja Armii Czerwonej na Węgry (1956) pozwoliła nobliście (Camus) zobaczyć czym komunizm jest w istocie. (Więcej w: „Gułag w oczach Zachodu" Dariusza Tołczyka i "Historia niedokończona. Francuscy intelektualiści 1944-1956" Tony'ego Judta).

Reżyserka „Zarazy” delikatnie, chociaż kilkakrotnie wspomina tło społeczne wybuchu epidemii – mówi się w spektaklu o dzielnicach nędzy, o rzekach rynsztoków płynących ulicami miasta, głodzie i nierównościach społecznych. To w takich warunkach pojawia się śmiercionośna bakteria yersinia pestis. Bakteria nie wirus!

Warto w końcu to zrozumieć – bez głodu, brudu, braku podstawowej opieki medycznej – jakakolwiek epidemia, czy pandemia – NIE JEST MOŻLIWA!

Nota bene - nie wiem czy to jest błąd w tłumaczeniu, ale Joanna Kacperek (grająca lekarkę Rieux) mówi na scenie o wirusie bakterii! Ok. Można to rozumieć jako metaforę zagrożenia, ale w czasie propandemicznej histerii rozpętanej przez rząd i wzmocnionej przez media, trzeba to traktować jako znaczące przekłamanie, które w zamierzeniu ma budować fałszywy w istocie związek między tamtą „zarazą”, a tą dzisiejszą.

Sztuka zorganizowana w stylu reportażu pokazuje kolejne etapy rozwoju „zarazy” i postawy ludzi nią dotkniętych. (Tak nota bene w końcu rozszyfrowałem matrycę wg której robi się współczesny, „nowoczesny” teatr, ale może o tym kiedy indziej. Jest teraz sprawa ważniejsza. Najważniejsza z tych, które kiedykolwiek w historii ludzkości były). Ku swojemu zdumieniu, my widzowie, odkrywamy, że główna lekarka miasta (w powieści Camusa lekarzem był heteroseksualny mężczyzna, w propozycji kieleckiej jest to kobieta grana przez Joannę Kasperek, w nieheternormatywnym związku, to chyba jest właśnie wkład w tę sztukę i to zagadnienie wspomnianego już Neila Bartletta) zamiast zamknąć się w ośrodku zdrowia i udzielać teleporad za podwójną stawkę ryzykuje swoje życie i jest tam gdzie chorują i umierają jej pacjenci. Poszkodowanym ludziom pomaga także Tarrou, który zrewidował swoje poglądy i uznał, że w sytuacji zagrożenia nie wystarczy uczciwie jako dziennikarzom przystało opisywać wydarzenia, ale trzeba zrobić coś więcej – dać świadectwo człowieczeństwa także czynem. (W tej roli Wojciech Niemczyk, który wzruszył widzów pokazując tragiczną śmierć granego przez siebie bohatera). Zagrali także Bartłomiej Cabaj (dziennikarz Rambert), Dawid Żłobiński (Grand, ktoś w rodzaju głównie specjalisty od statystyki, podziwiam tego aktora i teraz jak prawie zawsze) i Andrzej Plata (Cottard). Cała czwórka szczególnie mi się spodobała, kiedy „odegrała” nadzwyczajne „zarazowe” posiedzenie rady miejskiej, która – znowu jesteśmy zdziwieni – zamiast zarządzać strachem obywateli – specjalnie bagatelizuje wydarzenie. Dlaczego? Bo przecież zaraza rozwija się głównie w dzielnicach biedoty, więc nie ma powodów do nadzwyczajnego niepokoju. Nie ma też sposobu na zarazę. Sama przyszła, sama nagle się skończy. To pewne. (Tylko ta ”nasza” 21 wieczna – wbrew wszelkiej logice nie chce zamilknąć. Jest wciąż reanimowana odwiecznymi infekcjami sezonowym, nazywanymi teraz kolejnymi „falami”). Poza tym… Dla elit byliśmy i jesteśmy tylko producentami niepotrzebnego śladu węglowego, dawniej mawiano na to - ton zwykłego gówna. Nie ma o „co” drzeć szat. Summa sumarom - widzieliśmy czterech samców w mało twarzowych garniturach, siedzących w lekceważącej pozie eksponującej genitalia i używających gestów dominacji – budzących szczególną odrazę.

Wielu z nas przeżywa iluzję, że wszyscy pragną całym sercem końca wywołanych wojen, czy pandemii. Biegnę ich rozczarować nie wszyscy – osobnika, który chce jej trwania brawurowo zagrał Andrzej Plata. Dzięki spekulacji (został zerwany łańcuch dostaw do miasta podstawowych artykułów i rozpoczął się w nim także i głód), ta przerażająca figura nadzwyczajnie się wzbogaciła i to tylko się dla takich jak on liczy. Zaufajcie mi – „pandemiami” i wojnami żywią się gigantyczne korporacje, tak wielkie, że „nie mogą upaść”.

Tak na marginesie – jak mi opowiadał jeden z moich przyjaciół lekarzy, większość ludzi ze znanego mu środowiska medycznego, otwarcie mówi „pandemio trwaj!” i za dodatki „kowidowe” ekspresowo spłaca teraz raty za które nabyli imputowane im tzw. godne życie i kupuje nowe jeszcze lepsze auta, znak mieszczańskiego statusu (nota bene do tego poziomu aspiruje także wielu z pozoru wydawało się "niepokornych" artystów, w tym ludzi teatru). I mało kto z nich mówi, że „król jest nagi”, a ci którzy to uczciwie wykrztusili - są objęci ostracyzmem zawodowym i są nękani przez tzw. izby lekarskie.

Na koniec tej propozycji w „Żeromskim”, lekarka (odmieniona zwłaszcza w brzmieniu głosowym Joanna Kacperek) mówi, że wirus może się pojawić w każdej chwili, ukryty w listach i etc. (Głównie wypatruje się go z „prawej strony”, zaniedbuje jednak „lewą”). Rzeczywiście ma rację. Teraz rozmnożył się najgroźniejszy z wirusów – wirus ignorancji! To dzięki naszej zbiorowej ignorancji – rząd Morawieckiego wspierany przez tzw. opozycję – krok po kroku, plaster po plastrze (stalinowska taktyka) – odbiera nam kolejne wydawałoby się już na wieczność wywalczone prawa konstytucyjne, w tym prawo do dysponowania swoim ciałem! A Australia, czy Kanada stały się dziś gigantycznymi więzieniami, wielkimi nowoczesnymi, scyfryzowanymi gułagami. Czy doczekają  się pióra jakiegoś Grudzińskiego, który da świadectwo tym wydarzeniom?!

Natomiast ci, którzy pilnują żeby narracja o pandemii nie wygasła, wprowadzają do języka nową kategorię – „Dobrowolność to przymus”, obok znanych już z Orwella typu - „Wojna to pokój. Wolność to niewola. Ignorancja to siła”.

„Zaraza” jest częścią trwającego właśnie rozpisanego na kilka tygodni w „Teatrze im. Stefana Żeromskiego” III Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego.

Krzysztof Sowiński


sobota, 9 października 2021

„Nie ma takich bredni, w które ludzie nie byliby w stanie uwierzyć”

 


W tym roku przypada setna rocznica urodzin Stanisława Lema, najszerzej znanego jako pisarz science-fiction, a przez garstkę jako filozof. Do tego drugiego grona należy m.in. dr Agnieszka Majcher z Kielc, która napisała książkę (dostępna tylko w formie pdf) o tym myślicielu zatytułowaną „Stanisław Lem w anglojęzycznym obszarze kulturowym […]” (2018).

Na okoliczność rocznicy zabrali głos m.in. politycy o których pisarz miał jak najgorsze zdanie. Sejm RP ustanowił obecny rok – Rokiem Lema. Na temat Lema wypowiada się mnóstwo podmiotów, nawet „nasz” Teatr Żeromskiego, może nie tyle kielecki, co w Kielcach zaproponował (12 września online) „projekt” pt. „Co przewidział Lem?” I co przewidział? Smartfony, audiobooki („książki to były kryształki z utrwaloną treścią”, „Powrót z gwiazd” 1961,) socjal media, klonowanie, wirtualną rzeczywistość, fałszywą rzeczywistość (nazywaną powszechnie teraz matrixem). (Próbkę swojego talentu dała dawno nieobecna w Kielcach Wiktoria Kulaszewska odgrywając liczne grono swoich klonów. Zapis „projektu” można znaleźć na yt).

Czy twórcy „projektu” wiedzą, że Lem przewidział coś znacznie ważniejszego? Mianowicie manipulacyjny charakter postmodernizmu („Wyznania antysemioty”, 1972). I chociaż poddał krytyce francuskich filozofów postmodernistycznych, mistrzów dekonstrukcji, nieprzydatnych w poznaniu, nie „przewidział” jednak użyteczności ich refleksji jako narzędzia manipulacji społecznej. Lem bowiem do końca życia trzymał się twardo empirii, uważając że np. współczesna fizyka niebezpiecznie zbliża się ku metafizyce.

Zdaniem Agnieszki Majcher najważniejsza jednak z przepowiedni Lema, to ta wyrażona w liście do Kandela na początku lat 70. XX wieku, doskonale opisująca aktualną rzeczywistość: "Kongres" jest jakąś parabolą konsumpcyjnego społeczeństwa, społeczeństwa skierowanego właśnie na WSZECHUŁATWIANIE jako na WARTOŚĆ NACZELNĄ egzystencji, i to skierowanie rodzi zapaść wartości autentycznych, tych, co powstawały historycznie, „psychemia” zaś stanowi ultymatywną i uniwersalną technologię owej łatwizny. Implikacją finału jest z kolei myśl, że świat urządzono inaczej, że przychodzi moment, w którym hedonizm instrumentalny zostaje zmuszony do PŁACENIA za swoje praktyki, i że ta zapłata okazuje się dosyć koszmarna”.

„Lem był w filozofii samoukiem, ale wbrew własnym, słowom zbudował system [kompletny], jak kiedyś Platon czy Kant. Lema nie bierze się też w filozofii serio ze względu na sposób, w jaki wyrażał swoje idee. Jego prace nie mają [bowiem] charakteru akademickiego, a literacki bądź mieszany […]. „[..]” – czytamy na portalu „Sprawy nauki”. „To był jeden z niewielu twórczych umysłów filozoficznych XX wieku, umysł wizjonerski” – mówił także o autorze „Solaris” wybitny filozof Bogusław Wolniewicz.

M.in. o tym,  że wielkość Lema jako filozofa często umykała w jego przekładach anglojęzycznych pisała w swojej pracy wspomniana Agnieszka Majcher. Tutaj znajdziesz fragment: https://jagszept.blogspot.com/.../mysl-lema-w-przekadzie... „Z powodu nieścisłości w pierwszym tłumaczeniu „Solaris” na język angielski, nadal w kulturze anglojęzycznej często Lem jest odbierany jako pisarz metafizyczny, piszący o Bogu i religii” – wyjaśnia autorka publikacji.

Dystrybutorzy dokumentu „Stanisław Lem autor „Solaris” – w którym Borys Lankosz próbuje „uchwycenia fenomenu Stanisława Lema jako pisarza i myśliciela […]”, piszą, że jego życie było zagadkowe i był outsiderem. I zdaje się mylą. Lem bowiem prowadził otwarte życie zamożnego [od pewnego momentu zwłaszcza z ówczesnego „polskiego” punktu widzenia] turysty, brał udział w debatach naukowych i literackich, pisał felietony, udzielał wywiadów, korespondował i polemizował z wydawcami, czy tłumaczami. A jego przeżycia z II wojny światowej były i są znane, sam bowiem o nich mówił i pisał.

Do Lema dziś próbuje się „podpiąć” tzw. prawica, jak i lewica (ten podział to wg. prof. Kieresia podział wewnątrz socjalistyczny, podział który opisuje  świat, to zdaniem Kieresia podział na cywilizacje personalistyczne i gromadne). Ale Lem wymyka się roli nawet pośmiertnego guru - „bo poddawał świat i ludzkie dokonania bezlitosnej krytyce”, a przede wszystkim był tradycjonalistą, i chociaż sam mówił, że jest niewierzącym, wadził się z kościołem katolickim, to był „chrystusocentrystą” i uważał, że ludzkość nie zdobyła się na nic większego w dziedzinie etyki niż chrześcijaństwo. Zatem na pewno reprezentował cywilizację personalistyczną. Opierał się na prawach logiki (studiował m.in. filozofów analitycznych, m.in. "Dzieje filozofii" Bertranda Russella, czy "Principia mathematica"). Prenumerował "zachodnie" pisma naukowe. Nauczył się w tym celu czytać po angielsku, chociaż nie potrafił mówić w tym języku. Zdarzało się, że kiedy spotkał osobę anglojęzyczną - porozumiewał się z nią na piśmie (np. ze swoim amerykańskim tłumaczem Michaelem Kandelem). Za to sprawnie mówił po niemiecku. Nie obca mu była łacina. Jego teksty to w istocie traktaty filozoficzne podejmujące m.in zagadnienia etyczne, poznania, metafizyki i etc. W sporze ontologicznym stawał po stronie przypadku. Jednak wiele współczesnych prac genetyków np. Liptona i fizyków np. Penrose’a - zwiększa prawdopodobieństwo, że Lem... się mylił. Moim zdaniem nadużywał kwantyfikatora wielkiego. Obserwuję jak jego język z roku na rok  mocno starzeje się. Czy zatem będą go czytać następne pokolenia?

Kiedyś krytykował łysenkizm w nauce. Dziś pewnie by krytykował współczesny propandemiczny łysenkizm i już by mu nie była potrzebna obserwacja wpisów dokonywanych w internecie,  do konstatacji - że aż tylu ludzi, którzy "uwierzyli" w tzw. pandemię której nie ma - jest aż tak głupich.

Pewnie dziś gdyby wskazywał niedorzeczności w narracji o ‘”pandemii” i powtórzyłby własną refleksję z 2003 roku („Nie ma takich bredni, w które ludzie nie byliby w stanie uwierzyć”) nazwano by go „foliarzem”, banowano by jego konto, a wpływowe media i zielono-lewicujący artyści, którzy mu się gromadnie podlizują w setną rocznicę jego śmierci, pewnie by go stygmatyzowali.

Krzysztof Sowiński

poniedziałek, 20 września 2021

Kilkadziesiąt lat w kulturze – o upowszechnianiu

 Kiedyś, skrzywiona i pomarszczona wskutek działania praw entropii, okaleczona psychicznie pobytem w niemieckim obozie zagłady Auschwitz, moja babcia Stanisława Sowińska, ofiara ówczesnych globalistów, będąc w wieku ponad 80 lat, powiedziała – jak wielu przed nią -  że życie minęło jej jak jeden dzień.

Dziś kiedy kończę właśnie niespodziewanie dla siebie 60 lat i mówię o tym swoim wieku ze wstydem, bo zawiodłem wielu moich przyjaciół, którzy przez dekady chcieli we mnie widzieć zawsze młodość, sprawność i błyskotliwość – i ja myślę o przemijaniu, podobnie jak niegdyś inni przede mną.

Kłębi się we mnie na okoliczność tych urodzin wiele myśli. Ale, w związku z tym, że tutaj w „2 tygodniku” piszę o kulturze, skoncentruję się właśnie na niej.

Rozpocznę od istotnego w tym kontekście przypomnienia. W połowie 80 lat zostałem dziennikarzem w „Plotkarce”, miesięczniku o tematyce kulturalno-społecznej wydawanym w Domu Środowisk Twórczych w Kielcach. Redaktor naczelny pisma zapytał mnie jaki cel – jak mawiano wówczas – przyświeca mojej pracy. Odpowiedziałem, że chcę upowszechniać kulturę. „Szef” pisma (był nim Ryszard Miernik, pisarz, rzeźbiarz, dziennikarz, znakomity regionalista, o którym wybitny poeta z naszego regionu Zdzisław Antolski powiedział: „My wszyscy jesteśmy z Miernika”) zaśmiał się nieco ironicznie i życzył mi powodzenia. Później mi powiedział, że on i wielu jemu podobnych próbowało to robić (Rysiek przez jakoś ponad pół wieku) i im się nie udało. Nie udało się także i mnie. Ale nie udało się nie dlatego, że nie dołożyliśmy starań. Nie udało i nikomu się nie uda, bo strategia upowszechniania jest z definicji chybiona, marksistowsko-manipulacyjna. Bo to nie my „ludzie od kultury” i twórcy powinniśmy szukać odbiorców, ale odbiorcy naszej oferty.

Przez te ostatnie 40 lat byłem na setkach koncertów, wernisaży, spotkań autorskich – (abstrahuję od propozycji komercyjnych, nie raz widziałem wypełnioną po brzegi przecież „Kadzielnię”) – i muszę powiedzieć, że przychodzi na nie relatywnie – w stosunku do ilości mieszkańców deklarujących zainteresowanie kulturą – nieodmiennie garstka ludzi. I nie jest to tylko nasza regionalna cecha.

Po latach wszyscy z tej grupy poznaliśmy się. Dostrzegamy nielicznych „młodych”, którzy zasilili nasze szeregi. Z żalem zauważamy nieobecność starych, którzy już odeszli z tego świata. Czasami zdarza się tłum, ale tylko, kiedy ludzie chcą zobaczyć nie tyle dzieło, co bardziej osobę sławnego twórcy. Tak było w przypadku otwartej 1 lipca br. w Muzeum Narodowym w Kielcach, wystawy malarza kielczanina Rafała Olbińskiego, uznanego kiedyś mi.in. za najlepszego ilustratora Nowego Jorku. Można podziwiać jego prace i te czasy, kiedy artyści kiedyś mówili głośne „NIE” totalitarystom, zamiast zachowywać milczenie – jak to się dzieje teraz – wobec sukcesywnie od blisko dwóch lat wprowadzanego także i w Polsce reżimu sanitarnego pod pretekstem fałszywej pandemii. Kto jeszcze nie obejrzał „Olbińskiego” informuję, że wystawa jest czynna do 31 października br.

Muzeum Narodowe to zatem miejsce gdzie powinniśmy według mojego prywatnego rankingu jednak bywać. Nie chcę się na temat tej przestrzeni rozpisywać, bo jestem tam zatrudniony i nie piszę o tej placówce teraz ze względu na to, że czegoś miałbym się bać (informuję, że jestem tam zatrudniony na jednym z najniższych szczebli, a najniższa krajowa to nasza tam rzeczywistość, więc nawet nie mam skąd „spaść”), ale mi zwyczajnie po „dżentel-łumeńsku” nie wypada. Może kiedyś, jak dożyję, opiszę szerzej to miejsce na moje 65 urodziny?

Miejscem, które odwiedzam przez te lata jest Biuro Wystaw Artystycznych w Kielcach. Jestem tam m.in., żeby każdego roku obejrzeć kolejną edycję Interdyscyplinarnego Konkursu Plastycznego Województwa Świętokrzyskiego PRZEDWIOŚNIE. I co roku coś mnie tam zadziwia. Teraz najbardziej mnie zadziwiła, towarzysząca ostatniej 44 edycji cyklu, niezwiązana z zagadnieniami sztuki, wypowiedź dyrektorki placówki Stanisławy Zacharko-Łagowskiej:

„Dwa ostatnie lata, 2020 i 2021, na pewno pozostaną w pamięci wszystkich jako czas koronawirusa, rosnącej skali zachorowań i zgonów, lata, w których życie toczyło się pod znakami strachu przed zarażeniem, pandemicznych restrykcji, zamknięcia, izolacji, zdalnej pracy i masek na twarzach. Ale bieżący rok 2021 stał się także rokiem nadziei, wiary w naukę, w skuteczność szczepień, przełamania kryzysu, a także powolnego otwierania się i odzyskiwania poczucia bezpieczeństwa”.

 Biegnę najszybciej jak mogę ją uspokoić – raporty nie tylko Ministerstwa Zdrowia, ale i Cyfryzacji, GUS, Państwowej Inspekcji Sanitarnej – przeczą jej opiniom. Z liczb odpornych na propagandę wynika jedno – nie mamy do czynienia z pandemią. Mamy do czynienia natomiast z symulakrą.

Miejscem, które odwiedzam od lat jest Teatr Żeromskiego. W zasadzie przez długie lata chodziło się do „Szczerskiego”. To był człowiek-teatr. Po jego śmierci placówką  zarządza Michał Kotański. I może to nic nie znaczy, ale… Po premierach u „Szczerskiego” było zawsze tłumnie na bankietach, może i naiwnie, ale za to na pewno szczerze – dyskutowano po nich jeszcze wiele godzin. Piętnaście minut po premierach (które często zdobywają ogólnopolskie laury w swojej dziedzinie, więc mamy do czynienia z „sukcesem”), w teatrze Kotańskiego, przy obficie zastawionych stołach są już tylko aktorzy, realizatorzy i ich kumple i kumpele, natomiast jakby niepotrzebna już publiczność szybko czmycha do szatni. Zerwała się więź ludzi teatru z „miejscowymi” jaką latami tworzył Szczerski?

Dlaczego? Być może dlatego… Jak już kiedyś pisałem: „Nie ma co się oszukiwać, dziś teatry często nazywane przez ich liderów w zamyśle nobilitująco „krytycznymi” przeważnie jednak w praktyce rezonują tylko frazesy poprawnościowo-polityczne. Niby upominają się o prawa dla „wykluczonych”, a w istocie bywają narzędziami wpływu ludzi globalnej władzy, budującymi nowy, utopijny wspaniały świat”. W tym świecie nazywanym teraz „nową normalnością” nie ma równorzędnego miejsca dla będących z definicji tradycjonalistami „prowincjuszy”. Nie ma.

Miejscem, które trzeba koniecznie odwiedzać to Kielecki Teatr Tańca. Poświęciliśmy mu ostatnio w „2 tygodniku” sporo miejsca z okazji 25-lecia jego istnienia. Reasumując tamte refleksje – dzięki wieloletniej pracy Elżbiety i Grzegorza Pańtaków (nie urzędników od kultury) mamy od lat kolejną profesjonalną placówkę w Kielcach.

Co nam ubyło? Kiedyś w Domu Środowisk Twórczych byli „zadomowieni” pisarze – to oni nadawali ton świętokrzyskiej kulturze. Dyrektorował jej… poeta Bogusław Pasternak, który miał – teraz to widzę z perspektywy lat – wielkie serce dla twórców, pomagał kiedy doświadczali problemów, w tym borykali się z depresją. Wydawano tam książki, miesięcznik kulturalny, organizowano spotkania ludzi pióra. Od lat już tego tam nie ma. Pisarze rozproszyli się i zmarginalizowali. A dziś już nie ma w regionie takich literackich tuzów jak zmarli: Henryk Jachimowski (wybitny pisarz, twórca unikatowego Teatru Kobiet, którego dzieło i osoba wciąż czekają na obszerną publikację. Niestety ja już chyba nie dam rady tego zrobić m. in. z powodów finansowych), Jan Krzysztofczyk (w tym przypadku udało mi się napisać dysertację doktorską poświęconą temu pisarzowi, ale cóż… nie udało mi się wydać jej drukiem), czy przed nimi Zbigniew Nosal, głównie reportażysta, ale także autor „Kurzego pacierza”, jedynej, ale znakomitej książki poetyckiej – także wart ocalenia od zapomnienia.

Komu się nadzwyczajnie „udało” i powodziło (w tym finansowo) przez te lata w „kulturze”? Twórcom nieszczególnie. Większość mi znanych klepie tzw. biedę, ci starszego pokolenia ledwie przedą na najniższych emeryturach.

Natomiast beneficjentami „upowszechniania”, tego systemu – są pokolenia z partyjnych nadań dyrektorów ministerstwa, departamentów, na koniec dyrektorów placówek – słowem wysokiej rangi urzędników – zajmujących się w mieście, województwie, w kraju „kulturą”. Niekiedy przemykają wśród twórców w dobrze skrojonych garniturach Bossa i odważnie ponad głowami twórczych petentów patrzą w przyszłość.

Krzysztof Sowiński

poniedziałek, 26 lipca 2021

"Wszystkie prawa zaszczepione". O wykształconych i niewykształconych...


.
W polowie 80 lat bylem w wojsku tzw. podchorążym (dla wiadomości młodych - to była obowiązkowa roczna służba dla absolwentow wyższych uczelni).
Na czteromiesięcznej szkółce rozpoczynającej "służbę", wojskowe politruki z większością nas robili co chcieli - a za donoszenie na kolegów obiecywali "przywileje". ("Zaiste ich retoryka była aż nazbyt parciana").
 
Też mi to zaproponowano, ale z rozbrajającym uśmiechem powiedziałem, że nie mam zdolności aktorskich i wszyscy by wiedzieli od razu, ze kłamię i "kadra" dała mi spokój.
Zresztą uchodziłem, ze "oryginała" - politruk o którym nawet przewodniczący podstawowej organizacji partyjnej w tej jednostce, stary ludzki sierżant sztabowy mówił "pierdolony czerwony pająk" - młody porucznik, regularnie przeglądał mój zeszyt, który zawierał i wielu uwierał pisanymi przez mnie wierszami (zapowiadałem się wtedy na "świetnego poetę", pociągały mnie wtedy gry z językiem, ale w końcu świadomie, widząc m.in. nepotyzm w środowisku pisarskim, zwłaszcza w kluczowym "warszawskim", postanowiłem się nie zapowiedzieć).
 
Porucznik śmiał się z moich metafor, albo raczej z tego, że bylem tak głupi, niepragmatyczny. Nie wiem zresztą czy coś z moich tekstów rozumiał - pisałem bowiem wówczas kunsztowne, gęste, erudycyjne około Eliotowskie teksty. Po to, żeby dziś - w tzw. wieku "wolności" - napisać prosto i jasno za Barańczakiem "Wszystkie prawa zaszczepione".
 
Porucznik "pająk" miał jednak sentyment do mnie i mojego kolegi. W pułku była Wyższa Szkoła Oficerska (produkująca jak mawiano "inżynierów od huku"). Kadra oficerska - ta która dowodziła WSO, konkurowała - zwłaszcza w tzw. dziedzinie tężyzny fizycznej tak cenionej w wojsku - z kadrą dowodzącą naszym SPR-em (Szkoła Podchorążych Rezerwy).
Organizowano z wielką pompą coroczne zawody sportowe w których SPR dostawał regularnie w dupę. Do czasu mojego rocznika... Bo ja i mój kolega przerwaliśmy to wieloletnie pasmo upokorzających porażek.
 
Najważniejszy był bieg zdaje się na 3000 m. Ja "fanatycznie" wówczas praktykowałem zen i karate kyokushin, za mistrzem tego typu Oyama, kultywowaliśmy mało wyszukany sposób przygotowania fizycznego do walki - m.in. codziennie biegaliśmy 8 km na czas, robiliśmy setkę pompek za jednym razem i po 30 podciągnięć na drążku. Mniej więcej to samo robił mój kolega ćwiczący wówczas shotokan. Słowem w kiepskim obuwiu, w wojskowych granatowych trampkach (zawodowi pochorążowie mieli buty dedykowane do biegania) podjęliśmy wyzwanie.
Wygrał mój kolega. Po prawdzie ja nawet nie konkurowałem. Po prostu biegłem w swoim tempie nie wiedząc jakie aktualnie zajmowałem miejsce. Wystartowała zapewne ponad setka podchorążych. Po drodze mijałem po trzech, pięciu, ale nadal sądziłem, ze zajmuję jakieś odlegle miejsce. Dopiero na kilkaset metrów przed metą "Czerwony pająk" krzyknął z boku do mnie: "Biegnij szybciej! Wyprzedź tych kilku przed Tobą! Jesteś w czołówce!". Przyspieszyłem. I w końcu zobaczyłem tylko dwóch przed sobą. Pierwsze miejsce zajął "shotoganista", drugie "podchorąży zawodowy", a ja trzecie. Kadra zawodowa SPR wyła z radości! Po tym zaraz ubrałem się w mundur, także w ciężkie wojskowe buty. Myślałem, że to już koniec. Ale okazało się, że "Czerwony pająk" zgłosił mnie także do drugiej istotnej konkurencji - do "podciągania na drążku".
 
Wspomnę zatem przy okazji, że ojciec w dzieciństwie zamontował mi piękny o kolorze srebra drążek (od 50 lat leży teraz pordzewiały na balkonie, nie potrafiłem się z tym przedmiotem rozstać i kiedy opuszczaliśmy dom rodzinny zabrałem ten artefakt ze sobą), w wejściu do mojego pokoju. Ile razy przechodziłem musiałem się z 10 razy podciągnąć. Do mojego pokoju wiodło także drugie wejście. Czasami byłem tak zmęczony, że korzystałem z tego drugiego. Ale pointa tego była taka - że z kretesem pobiłem najlepszy rezultat "podchorążego zawodowego" - pamiętam, ze wystarczyły mi 34 pełne, równe podciągnięcia.
Po tych zwycięstwach kadra SPR piła w oficerskiej kantynie ze szczęścia całą noc!
 
Ale wracajmy do moich kolegów podchorażych. Nie było lekko... Komuna się sypała w starej formie, ale niektórzy generałowie próbowali zachować status quo. Zatem zrobili pokazówkę... Jednemu z nas, za działalność przedwojskową publicznie zerwano epolety podchorążego ("nie reprezentuje "wartości" i nie może być w przyszłości dowódcą" - tak mniej więcej brzmiało orzeczenie "kadry"). Wysłano go do "zetki", do jakiejś jednostki, której zadaniem by budowanie torów.
 
Ale wielu z nas podchorążych współpracowało z "Czerwonym pająkiem". Mieli za to dostawać częściej dłuższe urlopy, ale co najważniejsze - przydział do jednostki jak najbliżej rodzinnego domu.
Te obietnice z reguły nie były dotrzymywane. Atrakcyjne - na końcu "szkółki" wielu boleśnie tego doświadczało - miejsca dostawali i tak krewni, i znajomi związani z resortem. A jak się było np. takim Ciechowskim, to mieszkało się w dwuosobowym pokoju w jednostce w Warszawie, można było mieć instrumenty muzyczne i etc. i nie podlegać programowi szkolenia, mieć cywilne ubranie i można było opuszczać jednostkę, kiedy się chciało, można było - z czasem - spać w swoim własnym domu. (Te rewelacje na temat tego muzyka opowiadał mi Cezary J. kolega, który z nim wówczas w podobnym stylu, sam będąc zasłużonym młodzieżowym działaczem ZSMP, ZSP i PZPR - "służył". C. J. - był przyzwoitym gościem, chociaż "wierzył" i pewnie nadal wierzy w "socjalizm z ludzką twarzą". "Służba" taka jaką oni mieli przebiegała gładko i szybko.
 
 Tym, którzy nie byli wojsku, w zamknięciu, za kratami ogrodzeń, których nie uczono na nowo 24 godziny na dobę "chodzić", po wojskowemu "biegać" i maszerować w kolumnie czwórkowej, spać na komendę i wstawać, jeść, sikać, i myć się (raz w tygodniu ciepła woda) też na komendę - wyjaśnię, że w takich warunkach 12 miesięcy trwało wieczność, zwłaszcza, że się było młodym i podlegało udrękom nierealizowanej natury, której nawet nie dławił legendarny brom.
Słowem podchorążowie - ludzie z wyższym wykształceniem bardzo, bardzo szybko ulegali naciskom - powodowani strachem, konformizmem lub mieszanką tych dwóch. Prześcigiwali się w donoszeniu na innych. Dowódcami naszych drużyn byli nasi koledzy starsi służbą o cztery miesiące. Jednemu z najgorliwszych na pustym korytarzu wyp... kopa najpierw w żołądek (zaatakował mnie), później w dupę. Poskarżył się na mnie przełożonym, ale nie miał świadków i sprawa przyschła. Ale niestety zwróciłem na siebie uwagę.
 
Po "szkółce" gdzie nam m.in. wyjaśniono, że nasza formacja jest przewidziana na kilka minut działania, a później w komplecie zostanie strata z powierzchni ziemi (zrozumiałem wtedy w praktyce przesłanie ideowe np. takiej "Cienkiej czerwonej linii", gdzie sie mówi o zdobywaniu, konkretnego wzgórza płacąc za to cenę kilku kompanii, i co mówił mój dziadek, który cudem przeżył okopy I wojny światowej. Nota bene dzięki temu "cudowi" m.in. i ja żyję), trafiłem do jednostki "zapomnienia" w Jarosławiu.
Tam służyli głównie żołnierze zasadniczej służby wojskowej. Nas podchorążych było chyba tylko trzech.
Była to strasznie mroźna zima (pamiętam z tego czasu Sierockiego, ubranego w mundur i także paru innych z legendarnej "antysystemowej" Trójki, z występów w Teleeksperesie). Warunki w tej jednostce były bardzo surowe. Np. "stołówka" to był zwykły ogromny namiot i żołnierze-proste niewykształcone chłopaki po "zawodówkach" - jedli (często zresztą trudno było zgadnąć z jaką mamy do czynienia potrawą) na stojąco. Cieple danie w takich warunkach stawało się bardzo szybko zimnym.
 
Pamiętam jak kadra zawodowa za jakąś domniemaną winę, próbowała złamać tych żołnierzy. Np. przez pół roku ci żołnierze nie wychodzili w ogóle na przepustki na tzw. miasto. Pamiętam też taki incydent - postawiono całą kompanię starego (mieli ci chłopcy po jakieś 20 lat) wojska na baczność na mrozie.
Stali tak po kilka godzin. A kiedy oficer wydal im jakieś kolejne absurdalne polecenie, m.in. nakazali skandowanie jakichś propartyjnych haseł - wszyscy jak jeden mąż - w milczeniu zrobili w "tył zwrot" i odwrócili się "plecami" do kadry.
Ile razy "kadra" stawała frontem naprzeciwko nich, oni głusi na polecenia robili "w tył zwrot". Słychać było tylko coraz bardziej bezradne przekleństwa i groźby "kadry". W końcu "trepy" ogłosiły koniec apelu i wydały wykonaną przez "starych" komendę - "Rozejść się!".
Wzruszyli mnie tą swoją odwagą wtedy i nadal do dziś wzruszają ci chłopcy.
 
Kilka lat później na początku 90. lat te s.... typu Balcerowicz, pierwsze widoczne przez nas narzędzia globalistow i trockizmu (ostatnim publicznym jak dotychczas jest pan Morawiecki), iluzji wygranej z "komuną" rozproszylo tych chłopców używając narzędzi ekonomicznych - po całym świecie - Australii, Kanadzie, USA.
 Ci dzielni ludzie wyjechali za chlebem i pracą których nie było w w Polsce. Większość nigdy nie wróciła i nie wróci do Ojczyzny. Mówią teraz po latach ze śmiesznym obcym akcentem po polsku, narzekają że z "polskim" mówia w języku zamieszkania. Chwalą się dziećmi, które już mówią "bez akcentu". Dramat. Balcerowicze okaleczyli im nawet język, zabrali także utopie "Zachodu", marzenia o ludzkim świecie. Życie tym chłopakom zleciało na kilkunastogodzinnych dniach pracy, spłacaniu kredytów "na dom", przeyrwanych kilkoma wizytami w Ojczyżnie, coraz cześciej z okazji pochówków dawnych przyjaciół i krewnych. (Ostatnio mojego kolegi niegdyś wybitnego karateki Maćka M.  nie wypuszczono z Kanady ('kowid"), żeby mógł odprowadzć matkę na ostatnie miejsce jej spoczynku.).
TO ICH i ich dzieci NAM BRAKUJE TERAZ W WALCE Z NASTĘPCAMI BALCEROWICZÓW -  MORAWIECKIMI, którzy nadal realizują antypolski plan prekursorów z "lewicy laickiej". Bardzo brakuje.
Za to nie brakuje "negocjujących" warunki swojej "slużby" (m.in. "pokój", "ubrania lepszej klasy" i dłuższa elektroniczna smycz - "podchorążych" wszystkich sześćdziesięciu płci.
Liczą jak ich poprzednicy na "dobry przydział" i jak poprzednicy doświadczą, że wszelkie prawa zostaną "zaszczepione", a dobre miejsca "służby" były od dawna zaklepane dla "swoich". k


 

poniedziałek, 12 lipca 2021

Dwie premiery


(Tekst z 2 lipca 2021 r.)

Skończył się wiosenny sezon grypowy. Kontynuowanie narracji „naszego rządu” o straszliwej pandemii, która trzyma Polskę nadal w zabójczym uścisku, przekraczało już ostatnio hiper przecież pojemne granice groteski. Konieczne zatem była - przed jesienną kontynuacją sanitarnego zamordyzmu - letnia przerwa. Dzięki niej mogliśmy w ostatnich dniach doświadczyć w Kielcach, co prawda nadal w oparach „maseczkowego” i „złagodzonych obostrzeń” absurdów - dwóch premier.

Pierwszą zaprezentował teatr Tetatet. Rzecz ta zatytułowana „Seks dla opornych” była już  gotowa w marcu. Ale wtedy ze względu na niedorzeczne „pandemiczne obostrzenia” do jej udostępnienia publiczności nie doszło.

Mamy do czynienia z tekstem pióra Michele Riml, współczesnej pisarki z Kanady, która go nazywa komedią małżeńską.  Ale w istocie – wyprzedzę bieg wydarzeń, to bardzo smutna komedia ocierającą się o tragedię.

Sztukę w Kielcach wyreżyserował Marek Kępiński, aktualnie związany z rzeszowskim Teatrem im. Wandy Siemaszkowej oraz Teatrem BO TAK.

Bohaterami tej propozycji jest małżeństwo z trzydziestoletnim stażem - Karol i Barbara. Są mieszkańcami Ameryki Północnej, ale… w istocie nie ma to większego znaczenia. Bowiem małżeńskie problemy takie jak przedstawione w tej sztuce, mogą być udziałem także i mieszkańców naszego kraju. Para znajduje się w fazie kryzysu. Popadła w życiową rutynę. Wypaliły się gdzieś ich namiętności. Zagubili gdzieś też swoje dawne marzenia. Słowem spotykamy ich jakby powiedział filozof Karl Jaspers w sytuacji granicznej. Doświadczają nieuchronnego przemijania, ich dzieci już dorosły, a za rogiem czeka już tylko nie do końca zwerbalizowana… śmierć. Przed lękiem przed przemijaniem Karol ucieka w pracoholizm i codzienne małe rytuały – jak np. oglądanie określonych programów telewizyjnych, zawsze o tej samej porze siedząc w ulubionym od lat fotelu, z ulubionym drinkiem w ręku. To one gwarantują mu utrzymanie iluzji ciągłości własnej tożsamości  i realizowania sensu swojego życia. A Barbara czując się nieusatysfakcjonowaną swoją codziennością, ucieka we wspomnienia minionych lat. W końcu podejmuje próbę reaktywacji dawnych młodzieńczych emocji. W tym celu namawia męża do spędzenia weekendu w ekskluzywnym hotelu, co ten uważa za niepotrzebną rozrzutność, marnotrawienie pieniędzy na które on niedoceniany przez swoich szefów – tak ciężko pracuje.

Czy da się ożywić dawne namiętności, w tym uniesienia seksualne? Przekroczyć m.in. biologiczne ograniczenia?  Co się staje z bliskimi nam ludźmi, także parami małżeńskimi, z których jedna ze stron, zmusza drugą do „szczerości”, ujawniania swoich domniemanych ukrytych „pragnień”? I czy w ogóle jest taka potrzeba? Oto pytania, które niesie ze sobą spektakl.

A na poziomie „meta” zasadnicze jest takie – co zrobił z kilkoma pokoleniami przyzwoitych ludzi, implementowany im przez lata, sączony z każdej tuby propagandowej – medialnej, edukacyjnej i rozrywkowej - postfreudyzm? I czy da się przed tym uchronić?

Przypomnijmy. Te „pragnienia”, nieustanne, powiedziałbym nawet obsesyjne kręcenie się wokół nich, to główny temat obok tzw. „wykluczenia” podejmowany przez tzw. teatry krytyczne, w istocie neomarksistowskie (lepiej byłoby powiedzieć neoliberalno-posfreudowskie) stręczące swoje niebezpieczne dla wszystkich utopie.

Tetatet na szczęście do tego nurtu nie należy, tylko bez zadęcia ideologicznego m.in. w „Seksie dla opornych” opowiada szczerze o naszej rzeczywistości.

To małżeństwo kreują Teresa Bielińska i nomen omen - jej mąż przyprószony już siwizną (Boże jak ten czas biegnie!) Mirosław Bieliński. Grają brawurowo, dogłębnie, przenikliwie rozumiejąc problem, przekraczając i im także znane komediowe matryce używane do realizacji na scenie takich tekstów, bo zapewne i oni takich problemów jak bohaterowie sztuki doświadczali.

Na zmianę z Bielińskimi postaci Barbary i Karola – kreują Jacek Mąka i Ewa Pająk. Zapewne też się wybiorę, żeby zobaczyć i ich interpretację. Wspomnę jeszcze, że autorką scenografii jest kielecka plastyczka, Joanna Biskup-Brykczyńska. M.in. znamy ją jako scenografa sławnego już filmu fabularnego - „Wyklętego” w reżyserii Konrada Łęckiego (2017). Teraz miała szansę podjąć się kameralnej realizacji.

Druga premiera to propozycja Kieleckiego Teatru Tańca, który tym razem pokazał kawał dobrej klasyki. Wystawili spektakl pt. „Peer Gynt”, w choreografii występującej w Kielcach gościnnie Zuzanny Dinter-Markowskiej. Libretto tego widowiska oparte jest na dramacie autorstwa Henryka Ibsena. Przypomnijmy. Ten norweski pisarz z przełomu XIX i XX wielu, tworzył zjadliwe i bolesne portrety psychologiczne. Tak przenikliwe, że i dziś kłamliwa, pełna sprzeczności, skora do uleganiu iluzji, „pragnieniom” postać Peera Gynta budzi emocje.  Jego perypetia, na scenie choreografka opowiedziała nam językiem tańca.

Do popularności tekstu Ibsena przyczyniła się także muzyka norweskiego przedstawiciela romantyzmu Edwarda Griega. Na zamówienie pisarza ten skomponował ją do właśnie tego dramatu. (Wspomnijmy także, w związku z popularnością teraz różnych produkcji filmowych o „dawnych” Skandynawach, że utwory Griega są związane z nordyckim folklorem. Sięgnęła po te suity „narodowego” kompozytora Norwegii także i Dinter-Markowska. Spektaklowi towarzyszą także efektowne projekcje multimedialne Karoliny Jacewicz. Oświetleniem sceny zajął się Grzegorz Pańtak. Jest momentami ascetycznie, a za chwilę się to wszystko zmienia w szaleństwo znanych nam z klimatów baśniowych form i barw! (Zawdzięczamy to odpowiedzialnej za scenografię i kostiumy Magdalenie Musze). Słowem wielkie żarcie dla oczu i uszu!

Ja oglądałem spektakl premierowy adresowany do tzw. zwykłych ludzi (dzień wcześniej odbyła się tzw. prasowa). Wiem, że to niesprawiedliwe, przepraszam, ale nie jestem w stanie napisać o występujących tancerzach, a nie chciałbym wyróżniać tylko solistów. Powiem jedno – zachwycili mnie wszyscy! Nie będę rozwodził się o interpretacji tego widowiska. Najczęściej dla mnie i tak „temat” tego typu spektakli jest tylko pretekstem, do obserwowania wyczynów wykonawców, manifestacji ruchu ujętego w zaplanowane formy. Bo czyż nie podziwiamy ludzi, którzy dzięki swojej ciężkiej codziennej pracy, zaprzeczają prawom grawitacji i fruwają bez skrzydeł nad sceną? (Na dodatek wykonują zadania aktorskie „grają” posługując się gestem i mimiką). Albo bez widocznego wysiłku perfekcyjnie pełzają po niej (scenie) w tempie przekraczającym możliwości i wyobrażenia zwykłych śmiertelników?

Sam -  i coraz trudniej mi z wiekiem - przez lata pokonywałem, jako miłośnik amatorskiej rekreacji ruchowej, opór swojego ciała – więc potrafię docenić sprawność, piękno i talent. A i także wiem z jakimi to wiąże się wyrzeczeniami i codzienną dyscypliną. Potrafię zatem to docenić.

Ale… zarazem, w tym kontekście, myślę z niesmakiem, że wkrótce będę musiał iść do „zwykłego” teatru dramatycznego, zobaczę tam aktorów, którym reżyser (zamiast przyczyniać się do rozwoju artysty), nakaże im na scenie „bycie sobą”.

Krzysztof Sowiński