(Tekst z 2 lipca 2021 r.)
Skończył się wiosenny sezon grypowy. Kontynuowanie narracji „naszego rządu” o straszliwej pandemii, która trzyma Polskę nadal w zabójczym uścisku, przekraczało już ostatnio hiper przecież pojemne granice groteski. Konieczne zatem była - przed jesienną kontynuacją sanitarnego zamordyzmu - letnia przerwa. Dzięki niej mogliśmy w ostatnich dniach doświadczyć w Kielcach, co prawda nadal w oparach „maseczkowego” i „złagodzonych obostrzeń” absurdów - dwóch premier.
Pierwszą zaprezentował teatr Tetatet. Rzecz ta zatytułowana „Seks dla opornych” była już gotowa w marcu. Ale wtedy ze względu na niedorzeczne „pandemiczne obostrzenia” do jej udostępnienia publiczności nie doszło.
Mamy do czynienia z tekstem pióra Michele Riml, współczesnej pisarki z Kanady, która go nazywa komedią małżeńską. Ale w istocie – wyprzedzę bieg wydarzeń, to bardzo smutna komedia ocierającą się o tragedię.
Sztukę w Kielcach wyreżyserował Marek Kępiński, aktualnie związany z rzeszowskim Teatrem im. Wandy Siemaszkowej oraz Teatrem BO TAK.
Bohaterami tej propozycji jest małżeństwo z trzydziestoletnim stażem - Karol i Barbara. Są mieszkańcami Ameryki Północnej, ale… w istocie nie ma to większego znaczenia. Bowiem małżeńskie problemy takie jak przedstawione w tej sztuce, mogą być udziałem także i mieszkańców naszego kraju. Para znajduje się w fazie kryzysu. Popadła w życiową rutynę. Wypaliły się gdzieś ich namiętności. Zagubili gdzieś też swoje dawne marzenia. Słowem spotykamy ich jakby powiedział filozof Karl Jaspers w sytuacji granicznej. Doświadczają nieuchronnego przemijania, ich dzieci już dorosły, a za rogiem czeka już tylko nie do końca zwerbalizowana… śmierć. Przed lękiem przed przemijaniem Karol ucieka w pracoholizm i codzienne małe rytuały – jak np. oglądanie określonych programów telewizyjnych, zawsze o tej samej porze siedząc w ulubionym od lat fotelu, z ulubionym drinkiem w ręku. To one gwarantują mu utrzymanie iluzji ciągłości własnej tożsamości i realizowania sensu swojego życia. A Barbara czując się nieusatysfakcjonowaną swoją codziennością, ucieka we wspomnienia minionych lat. W końcu podejmuje próbę reaktywacji dawnych młodzieńczych emocji. W tym celu namawia męża do spędzenia weekendu w ekskluzywnym hotelu, co ten uważa za niepotrzebną rozrzutność, marnotrawienie pieniędzy na które on – niedoceniany przez swoich szefów – tak ciężko pracuje.
Czy da się ożywić dawne namiętności, w tym uniesienia seksualne? Przekroczyć m.in. biologiczne ograniczenia? Co się staje z bliskimi nam ludźmi, także parami małżeńskimi, z których jedna ze stron, zmusza drugą do „szczerości”, ujawniania swoich domniemanych ukrytych „pragnień”? I czy w ogóle jest taka potrzeba? Oto pytania, które niesie ze sobą spektakl.
A na poziomie „meta” zasadnicze jest takie – co zrobił z kilkoma pokoleniami przyzwoitych ludzi, implementowany im przez lata, sączony z każdej tuby propagandowej – medialnej, edukacyjnej i rozrywkowej - postfreudyzm? I czy da się przed tym uchronić?
Przypomnijmy. Te „pragnienia”, nieustanne, powiedziałbym nawet obsesyjne kręcenie się wokół nich, to główny temat obok tzw. „wykluczenia” podejmowany przez tzw. teatry krytyczne, w istocie neomarksistowskie (lepiej byłoby powiedzieć neoliberalno-posfreudowskie) stręczące swoje niebezpieczne dla wszystkich utopie.
Tetatet na szczęście do tego nurtu nie należy, tylko bez zadęcia ideologicznego m.in. w „Seksie dla opornych” opowiada szczerze o naszej rzeczywistości.
To małżeństwo kreują Teresa Bielińska i nomen omen - jej mąż przyprószony już siwizną (Boże jak ten czas biegnie!) Mirosław Bieliński. Grają brawurowo, dogłębnie, przenikliwie rozumiejąc problem, przekraczając i im także znane komediowe matryce używane do realizacji na scenie takich tekstów, bo zapewne i oni takich problemów jak bohaterowie sztuki doświadczali.
Na zmianę z Bielińskimi postaci Barbary i Karola – kreują Jacek Mąka i Ewa Pająk. Zapewne też się wybiorę, żeby zobaczyć i ich interpretację. Wspomnę jeszcze, że autorką scenografii jest kielecka plastyczka, Joanna Biskup-Brykczyńska. M.in. znamy ją jako scenografa sławnego już filmu fabularnego - „Wyklętego” w reżyserii Konrada Łęckiego (2017). Teraz miała szansę podjąć się kameralnej realizacji.
Druga premiera to propozycja Kieleckiego Teatru Tańca, który tym razem pokazał kawał dobrej klasyki. Wystawili spektakl pt. „Peer Gynt”, w choreografii występującej w Kielcach gościnnie Zuzanny Dinter-Markowskiej. Libretto tego widowiska oparte jest na dramacie autorstwa Henryka Ibsena. Przypomnijmy. Ten norweski pisarz z przełomu XIX i XX wielu, tworzył zjadliwe i bolesne portrety psychologiczne. Tak przenikliwe, że i dziś kłamliwa, pełna sprzeczności, skora do uleganiu iluzji, „pragnieniom” postać Peera Gynta budzi emocje. Jego perypetia, na scenie choreografka opowiedziała nam językiem tańca.
Do popularności tekstu Ibsena przyczyniła się także muzyka norweskiego przedstawiciela romantyzmu Edwarda Griega. Na zamówienie pisarza ten skomponował ją do właśnie tego dramatu. (Wspomnijmy także, w związku z popularnością teraz różnych produkcji filmowych o „dawnych” Skandynawach, że utwory Griega są związane z nordyckim folklorem. Sięgnęła po te suity „narodowego” kompozytora Norwegii także i Dinter-Markowska. Spektaklowi towarzyszą także efektowne projekcje multimedialne Karoliny Jacewicz. Oświetleniem sceny zajął się Grzegorz Pańtak. Jest momentami ascetycznie, a za chwilę się to wszystko zmienia w szaleństwo znanych nam z klimatów baśniowych form i barw! (Zawdzięczamy to odpowiedzialnej za scenografię i kostiumy Magdalenie Musze). Słowem wielkie żarcie dla oczu i uszu!
Ja oglądałem spektakl premierowy adresowany do tzw. zwykłych ludzi (dzień wcześniej odbyła się tzw. prasowa). Wiem, że to niesprawiedliwe, przepraszam, ale nie jestem w stanie napisać o występujących tancerzach, a nie chciałbym wyróżniać tylko solistów. Powiem jedno – zachwycili mnie wszyscy! Nie będę rozwodził się o interpretacji tego widowiska. Najczęściej dla mnie i tak „temat” tego typu spektakli jest tylko pretekstem, do obserwowania wyczynów wykonawców, manifestacji ruchu ujętego w zaplanowane formy. Bo czyż nie podziwiamy ludzi, którzy dzięki swojej ciężkiej codziennej pracy, zaprzeczają prawom grawitacji i fruwają bez skrzydeł nad sceną? (Na dodatek wykonują zadania aktorskie „grają” posługując się gestem i mimiką). Albo bez widocznego wysiłku perfekcyjnie pełzają po niej (scenie) w tempie przekraczającym możliwości i wyobrażenia zwykłych śmiertelników?
Sam - i coraz trudniej mi z wiekiem - przez lata pokonywałem, jako miłośnik amatorskiej rekreacji ruchowej, opór swojego ciała – więc potrafię docenić sprawność, piękno i talent. A i także wiem z jakimi to wiąże się wyrzeczeniami i codzienną dyscypliną. Potrafię zatem to docenić.
Ale… zarazem, w tym kontekście, myślę z niesmakiem, że wkrótce będę musiał iść do „zwykłego” teatru dramatycznego, zobaczę tam aktorów, którym reżyser (zamiast przyczyniać się do rozwoju artysty), nakaże im na scenie „bycie sobą”.
Krzysztof Sowiński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz