„Świętoszek” w Żeromskim
to polski debiut Ewy Rucińskiej, reżyserki tzw. nowego pokolenia. I dzięki wielosieczności
tekstu Moliera, która ujawniła się na scenie, być może nawet wbrew woli reżyserki,
ten start jest udany. Ba… Taki rodzaj spektaklu był od jakiegoś czasu nawet oczekiwany.
I choć jest „utkany” według znanego wzoru, otworzył wiele możliwych perspektyw odczytania.
A to już w dzisiejszym teatrze przecież nie mało. Zaproponuję zatem moje.
A jest ono m.in. sprowokowane tekstem pióra kulturoznawcy Jana Sowy, zawartym w Gazecie Teatralnej towarzyszącej
premierze. Zabawnie i strasznie zarazem jest słyszeć rozczarowanie płynące ze środowiska
ludzi, którzy przez ostatnie kilkadziesiąt lat zwalczało i tresowało w poprawności
politycznej polskich „katoli”. Wykazywało anachroniczność ich wiary, która nie
jest – jak dowodzi socjolog – w żadnym razie „ostoją całości oraz pewności”. By
w końcu zamiast się ucieszyć, co by było zrozumiałe – „zapłakało”, konstatując – oto „jesteśmy”
(czyli Oni są) krajem bardziej „pogańskim niż chrześcijańskim”. Dlaczego płacz,
rozczarowanie i zapowiedź dalszej „pracy” nad opornymi? Bo… w większości odmówiliśmy
gościny muzułmańskim „uchodźcom”. Nie spodobali się „środowiskom” Polacy, co
wolą jednak pracować dla siebie, a nie na obcych i jednak groźnych dla naszej cywilizacji ludzi. (Obcy, biegnę z wyjaśnieniem,
to taka figura, pomagająca w kontroli mających inne na istotne tematy zdanie,
niż „elity”, niekiedy w podobnym miejscu pojawia się inna figura retoryczna tzw. populizm). A może ta decyzja większości
Polaków nazywa się pragmatyzmem? I czy czasem nie powinno się pogratulować mieszkańcom
kraju także nad Silnicą, że idąc tropem św. Augustyna potrafili oddzielić sprawy
wiary od spraw rozumu? A może pomogę i przypomnę za Einsteinem, że głupotą jest
robić wciąż to samo i tak samo, oczekując innych rezultatów. Przybysze bowiem nie
wiadomo dlaczego (a może wiadomo?), chcą zawsze w każdym miejscu stwarzać
opresyjny świat który opuścili, niestety wciągając w to autochtonów…
A przy okazji… Warto
wspomnieć także, że chrześcijaństwo wysoko ceni sobie… roztropność. "Roztropność jest cnotą, która uzdalnia rozum praktyczny do rozeznawania
w każdej okoliczności naszego prawdziwego dobra i do wyboru właściwych środków
do jego pełnienia. (...) Roztropność jest "prawą zasadą działania", za
Arystotelesem pisze jeden z ojców kościoła zwany św. Tomaszem. A „człowieka roztropnego (mądrego)
charakteryzuje przenikliwość i przewidywanie” – można wyczytać w Katechizmie
Kościoła Katolickiego. Tyle cytatów.
Propozycja
Ewy Rucińskiej jest być także narracją o…
braku… roztropności. Przynajmniej jest taka dla mnie w tej chwili. Na szczęście
ta rzecz nie jest łopatologiczną krytyką chrześcijańskiej hipokryzji. Pozwala nam to zatem pospekulować na temat
Moliera. Np. jakby się zachował dziś…
Byłby kimś w rodzaju pisarza Michela Houellebecqa, z jego „Uległością”?
Pokazałby, że w miejsce wypieranych religii, pojawiają się inne – np. te
świeckie, ze swoimi dogmatami jak np. neomarksizm? (A czy zamiast posążka Maryi postawiłby na
scenie – popiersia Spinnellego i Gramsciego?)
Pokazałby, że te dogmaty podane „ludowi”, to tylko narzędzie manipulacji,
użyte do ich kontroli… Do zdobycia i utrzymania władzy. O tę kontrolę i o to kto
kontroluje pyta dramatycznie w kontekście tego spektaklu jego autorka. Cóż..
przywilej młodości. Ale o tym później. Czy raczej podzielałby Molier poglądy ludzi pokroju
cytowanego socjologa?
Teraz
kilka zdań o tej mojej interpretacji. Do domu Orgona przybywa, człowiek znikąd chciałoby
się powiedzieć „uchodźca” – Tartuffe. Potrafi manipulować nowym środowiskiem, odwołuje
się do jego dogmatów – zwłaszcza miłosierdzia i pojęcia grzechu, chociaż nie podziela tego systemu wartości. Ba.. Nawet nim gardzi i uważa to za
zachowania ludzi słabych. Zyskuje zaufanie. Przejmuje majątek gospodarza, gwałci jego żonę Elmirę i symbole tego świata
(scena na „kratce”). By w końcu z „gościa” stać się właścicielem majątku i przy
pomocy „pożytecznych idiotów” i hipokrytów (Pan Układny) narzucić dyktat także
prawny dawnym mieszkańcom, czyni ich „uchodźcami” we własnym kraju, unieważnia jego
historię, świętości i mity.
Jak to
wszystko możliwe? Przecież intryga – widzimy to – jest szyta aż nazbyt grubymi
nićmi… Uwłacza elementarnej logice, sprawiedliwości i przyzwoitości. A od czego
jest propaganda? Od czego?! Dzieje się to wszystko, w imię kolportowanego domniemanego
„kryzysu” wartości, w imię opowieści o degeneracji sytych, chociaż widzimy, że „syte”
są tylko „elity”, w imię likwidacji opresyjnego systemu patriarchalnego, w imię
utopi postępu i zmiany. A cóż dostajemy
za to? To samo… Tylko w wersji z którą nie da się już dialogować. W wersji,
która być może dojrzeje do tolerancji za kilkaset lat, a może nigdy… Ba… Nawet wszystkim
tym ruchom przyklaskują seniorzy typu Pani Perelle. Przez moment wydaje, że ten absurd przerwie
nowe pokolenie reprezentowane przez Walerego, ten gdzieś pod dresem przez
moment poczuł, że ma nawet, coś co nasi przodkowie nazywali „jajami”, ale
gdzieś się gubi w swoim własnym światku, zawiesza... Nawet Marianna
zamienia „narzucony” przez ojca strój harcerki (militarny), na nowy niby wolnościowy,
a jednak precyzyjnie zaprojektowany dla
takich jak ona uniform i ulega…
syndromowi sztokholmskiemu. Brutalna siła jest bowiem… pociągająca.
Reżyserka
Ewa Rucińska na szczęście, jak to czyni już niewielu nic nie „dośpiewała” do
tekstu Moliera. Chwała jej za to. Zrezygnowała tylko z pewnej partii tekstu,
warto osobiście zobaczyć z której. Okazało się, że ten stary Molier w nowym „silnicznym”
i ślicznym opakowaniu jednak się obronił.
A… i
obiecana kontrola. Kto kontroluje? Jak masz jakiekolwiek i kiedykolwiek
wątpliwości – zawsze idź jak podpowiadają mądrzy – śladem pieniędzy. Kontroluje
ten, u którego po „rewolucji” znajdziemy zagubiony kuferek ze złotem
poprzednich właścicieli. Proste? Prawda?
Teraz z
gry aktorów. Okazuje się, że ja też mogę podziwiać kreacje Magdy Grąziowskiej, zwłaszcza kiedy narzuci się jej precyzyjne granice
roli. Jej Elmira jest równie zblazowana, co i tragiczna. Justyna Janowska – świetnie
rozegrała słowem i ruchem, postać rodzinnej pacynki Marianny. To niewolnica patriarchy,
czy tylko swojego umysłu? Ta scena z jej udziałem zapada w pamięć, także i
przez to, że rozgrywa się na przekór grawitacji. Bartłomiej Cabaj… Wiem…
Nadużywam słowa – wiarygodny, ale oglądam jego rolę po raz kolejny i jakoś mi teraz,
to do niego pasuje. Edward Janaszek (Molier, Kleant), Jacek Mąka (Orgon) i Beata
Wojciechowska (Pani Pernelle) – nie… nie wypominam wieku… Przypominam tylko ich
warsztat (chyba nie lubię tego słowa, kojarzy mi się ze smutnym stolarzem Józefem,
chodzi mi o tzw. kulturę teatralną, świadomość technik i konwencji, czyli pozbywanie
się na scenie rzeczy… zbędnych), nienaganną dykcję i
myślę, że… to już się nie wróci. Nie wiem jeszcze czy ze smutkiem. Dawid
Żłobiński (snuje się w masce przez pół spektaklu, przestawia krzesła etc.), ale
kiedy ma „swoje” jako Pan Układny jak często – porywa. Jeszcze Jakub Sasak,
jako współczesny Walery. Bez tej kreacji nie byłoby transferu Moliera z czasów
dawnych na te dzisiejsze – hiphopowa artykulacja tekstu dawnego mistrza i gest,
który temu towarzyszy wciągają i bawią. Czy wszyscy już? Nie. Antonina
Antoniewicz, fascynuje jako buntownicza i sprytna Doryna. Przypomina ta postać różniej
maści współczesne aktywistki-hipokrytki. I na koniec Wojciech Niemczyk… Ciężko
mi się pisze na jego temat, wielu wie, że się znamy. Więc powiem tak – ktoś miał,
a może to przypadek (?), przewrotny pomysł obsadzenia w roli manipulatora Tartuffe,
właśnie aktora, który ma w dorobku filmową kreację prawego i „niezłomnego”, z
różańcem w ręku wypełniającego swoją straceńczą, tragiczną misję. Co z tego wynikło
można zobaczyć w Żeromskim. Sądzę, że warto.
Zapomniałem
o orkiestrze w harcerskich mundurkach, dziewczynkach. Czy czasem nie zostały wprowadzone
w sieć manipulacji? Kontroli? Pani Reżyserko…