Krew wolniutko sączyła się Beretowi z malutkiego rudego, długiego pyszczka, jakie miewają jamniki.
Jego pan jechał po ulicach miasta - mawia się - jak szalony, w codziennych rozmowach, jak to między ludźmi, a nawet policyjnych komunikatach.
„Do weterynarza! Do weterynarza! Może nie jest jeszcze za późno? Może nie jest...” – myślał, jeśli się myśli słowami. Wbrew rzeczywistości nadal miał nadzieję... Nie dla siebie. Nie dla siebie...
- Tato uratuj go! Uratuj! – prosiła czteroletnia Julia, jego córka, kiedy z piskiem opon odjechał z rannym Beretem spod ich małego domku, którego remont trwał w nieskończoność. To właśnie przez ten remont stało się to nieszczęście. Beret wymknął się przez uchylone nierozważnie drzwi, a potem przez niedokończone ogrodzenie.
Kilka godzin później zakrwawiony piesek, ledwie doczłapał się pod te same drzwi, pod którymi boleśnie piszczał, aż mu je otworzyli. Wzięła go w swoje rączki Julia i przytuliła. Beret znieruchomiał i ucichł. Zwinął się w kulkę jak do snu. Złote loki małej pani i jej nowa błękitna sukieneczka pokryły się szybko plamami krwi.
„Ile to krwi jest w takim małym zwierzątku? Ile?” – pomyślał ojciec Julii.
Jeszcze chwila i jako zawodowy fotoreporter instynktownie szukał ręką aparatu fotograficznego, przerażająco pięknie i złowieszczo wyglądała mała dziewczynka z rannym psem na ręku. Ale spiorunowała go swoim wzrokiem jego żona.
Szybko znaleźli koc. Włożyli w niego popiskującego jak skrzywdzone dziecko Bereta na tylne siedzenie starawego auta.
- Jadę, a ty zostań z małą.
Wydarzenia nabierały prędkości na tyle, na ile pozwalał sfatygowany silnik. I już mknął. Za chwilę mijani przez niego kierowcy pukali się w czoła.
- Jeszcze, jakieś pięćset metrów, Beret wytrzymaj! Kurwa.... Beret wytrzymaj – krzyczał do samego siebie.
- Bo jeśli nie wytrzymasz... to... – jego oczom ukazał się obraz małej blondyneczki, którą kochał ponad życie.
Miał wciąż wyrzuty sumienia, że pracując tutaj na prowincji jako przedstawiciel medialnego giganta, najczęściej swoje dziecko widział rano jak jeszcze spało, a drugi raz wieczorem jak już spało. A kiedy miał jakiś wolny dzień, co zdarzało się piekielnie rzadko, był zajęty lepieniem z kawałków, swojego małego wymarzonego domku.
Nie uczestniczył w klasycznym wyścigu szczurów, w perspektywie, którego czekała sława i wielkie pieniądze. O nie... To wyścig bezrobotnych po jakikolwiek ochłap. A fotoreporter, dziennikarz to był ochłap dobrze opakowany i brzmiało to prawie dumnie. A prawdę znał tylko on – bieda i codziennie takie same zdjęcia – z wypadków, zaniedbanych kamienic z których odlatywały gzymsy, lokalnych, nudnych polityków, zamarzniętych na kość bezdomnych, remontów deptaku, alternatywnych artystów, którzy byli tak mało alternatywni, a tak bardzo powtarzalni, dziur w ulicach, na których mieszkańcy tracili nerwy i zawieszenia starych aut.
Fakt. Niekiedy w tych dziurach, udało mu się uchwycić nietuzinkową kałużę światła. Błysk prawdy i geniuszu. Ale któż dostrzegał jej surowe piękno w tym mieście walczących o przetrwanie? Mieście gdzie dawno utracono nadzieję. Mieście gdzie ulubionym zajęciem są pielgrzymki godzinami wałęsających się po supermarketach ludzi. Mieście omijanym przez główne drogi i podróżnych. Mieście - setek takich samych facetów w dresach kradnących rozklekotane auta, koła, czy wycieraczki przy blasku księżyca, i wykrzykujących nocą swoją pijaną nie mającą ani początku, ani imienia nienawiść i źal. Mieście gdzie najbogatszymi są dentyści i kardiolodzy, a bezkarnymi królami życia i cudzej śmierci, dzieci byłych esbeków i palestry. Mieście gdzie od lat prym wiodą tandetne gazety, ze zdjęciami wielkości znaczków pocztowych, o przejrzystości listopadowej kałuży, których właścicielami są potomkowie baronów z dawnego KW - tutejsi krezusi.
A jednak marzył o tym, że pewnego dnia uda mu się zrobić klatkę, która wstrząśnie fotograficznym światem i wynagrodzi mu te mijające lata. Ale skarcił się szybko za tę myśl. Za tę pychę. Za to marzenie. Zresztą zdjęcia i tak nie należały do niego tylko do firmy.
Tymczasem miał problem z aparatem fotograficznym – stary się „kończył”, a na nowy nie wiedział skąd wziąć pieniądze. A jak tu być fotoreporterem bez aparatu? Jak?
Zatrzymał się z piskiem opon. Z Beretem na rękach wbiegł do weterynarza. Delikatnie ułożył go na stole operacyjnym.
– Potrącił go samochód – starał się o spokój.
– Niech pan poczeka na korytarzu – powiedział lekarz.
To trwało dla czekającego mgnienie, dobę, albo całe życie. W rzeczywistości operacja trwała jakieś pięćdziesiąt minut. Trzęsącymi się rękoma zapalił papierosa. Zaraz następnego. Potem kolejnego.
Pojawił się lekarz: – Niestety. Nie udało się go uratować. Rozległy krwotok wewnętrzny. To musiało być bardzo mocne uderzenie.
- Ile płacę? - jedynie tyle potrafił wykrztusić z siebie.
- Pięćset złotych.
Przez uchylone drzwi fotoreporter zobaczył małe nieruchome ciałko psa. Rozkrojone ciałko. I poczuł, że chce zachować go w pamięci całego i radośnie machającego ogonem, a nie jako zakrwawiony rudy strzępek.
- Mogę go u pana zostawić? – zapytał.
- Tak. Dopłaci pan sto i... zutylizujemy.
Zapłacił.
I kiedy jechał do domu najwolniej jak potrafił, sprzątaczka wzięła Bereta do torby foliowej i wrzuciła do metalowego kontenera na śmieci, który stał za nowo oddanym nowoczesnym budynkiem lecznicy.
– Ludzi nie ma za co leczyć... A tu taka głupota... Tyle pieniędzy. A weźmy na ten przykład schroniska dla zwierząt? Po co? Nie lepiej usypiać tego od razu? Ile by to było oszczędności w skali kraju? – mądrze dywagowało dwóch niestarych jeszcze ludzi, ubranych w niemodne marmurkowe kurtki jeansowe i zielone wyciągnięte, poplamione spodnie i wykręcone jak kości starych ludzi - buty, pijących o podwójnym woltarzu (taniej i jak sprytnie) piwo siedząc nieopodal na murku i spoglądających na sprzątaczkę.
Dojechał do domu. Zaparkował na podwórku. Wyjął papierosa.
„Co powiedzieć? Jak powiedzieć?”
Obok ogrodzenia przechodził właśnie sąsiad.
Zagadnął: – Ja widziałem... Nawet się nie zatrzymał. Nawet nie hamował, choć mógł. Miał miejsce i czas, bo to ostry zakręt. Trzeba zwolnić. Ale oni nigdy nie zatrzymują się jak na drodze jest mały piesek, albo kot. Nigdy. Jak jest duży pies, to czasami tak. Próbują. Bo taki duży, to może panie, uszkodzić zderzak, czy chłodnicę. A taki mały? Po takim małym to przejadą jak po grudzie – tłumaczył sąsiad. – Ale po pana nie przejechał. Odbił się jak piłeczka. Jak piłeczka. Szkoda go, to był ładny pies. I dziecka szkoda. Szkoda... No to... do widzenia. Do widzenia...
Wszedł.
- Tato gdzie jest Beret? Co się stało z Beretem? Co? – pytała Julia.
- Bereta już nie ma – powiedział cicho.
- Jak to nie ma? Gdzie jest Beret?
- Poszedł do nieba. Tata jest zmęczony córciu.
I podrapał się po przedwcześnie postarzałej, ale nadal przystojnej twarzy. Mógł stąd kiedyś wyjechać do stolicy. Parę lat temu chciała go, zabrać tam konkurencja. Dumał, dumał i powiedział wtedy „nie”. Bo właśnie dostał ten stary domek po babci i uwierzył, że reszta jakoś się z czasem ułoży.
Od śmierci Bereta minęło kilka tygodni. Julia jakby zapomniała o swoim ulubieńcu.
– Dobrze. Czas goi rany. Może jej się to zatrze w pamięci... – mieli nadzieję. – Nie takie rzeczy dzieci przeżywają i wychodzą bez szwanku.
Ucieszyli się, że znalazła sobie nawet nowe zajęcie, która bez reszty absorbowało jej, nie potrafiącą usiedzieć na miejscu uwagę.
Codziennie na podwórzu budowała wieżę z piasku, a na niej kolejną z wiader i wiaderek, na końcu z klocków. Konstrukcja jednak stawiana nieporadnymi rączkami czterolatki waliła się raz po raz. Dziecko jednak odbudowywało ją w nieskończoność.
Z czasem przerazili się tej wytrwałości. Ulubione piękne jak sen lale przestały istnieć. Smutne misie także. I nawet pluszowe pieski, które popiskiwały w zapomnieniu, w pudełku pod biurkiem. A wiadomo przecież, że psy, nawet te pluszowe, to zwierzęta stadne i kochają towarzystwo ludzi. Bez nich marnieją, dziczeją i... szybko umierają.
A ona... Niezależnie czy był deszcz, czy śnieg wychodziła na podwórze i zaczynała swoją budowlę od nowa.
- Mój Boże co ona robi? Co? Dlaczego? – zaniepokoili się w końcu słowami rodzice.
Pewnego dni zastali córkę jak siedzi przed dużą pryzmą piachu. Bez ruchu. Przeraziło ich to bardziej, od tej dawnej nerwowej krzątaniny. Wokół leżały dziś nieużyte klocki.
- Co się stało córuniu? Co? Powiedz mamusi i tatusiowi... No powiedz...
Ona jednak milczała. I milczała.
- To nigdy mi się nie uda... – wydobyło z siebie w końcu dziecko. – Nigdy.
- Co ci się nie uda? – spytał tata. – Co?
- Drabina.
- Jaka znowu drabina?
- Drabina po której chciałam wejść do nieba i przynieść do domu z powrotem Bereta.
czwartek, 15 sierpnia 2013
wtorek, 6 sierpnia 2013
Tobiaszek (prozy)
Mówią
na mnie kocia mama. Niektórzy uważają mnie za szaloną. Widząc
mnie stukają się po głowie. “Popierdoliło się kobicie...
Zamiast dziećmi zajmuje się kotami. Ile to panie można by dzieci
wykarmić, a tyle jest w dzisiejszych czasach głodnych, a ludzie nie
czuli, każdy by tylko sobie... Więc nie mogłaby zamiast tych
kotów? Ale tacy głupcy wolą koty. A nie lepiej byłoby to
pousypiać? Porządek by był... A nie kocie gówna... Bo, zwierzę
to tylko zwierzę, nie czuje jak człowiek. A kot to półdzikie
zwierzę. Nieoswojone do końca i samo sobie da rade, nawet jak się
z domu wyrwie na wolność. Samo się wyżywi”. Słyszałam nie raz
wokół siebie. Ale ja wiem swoje. Ja znam prawdę.
Mniej
więcej w te słowa mogła odezwać się mama Oli. Właśnie siedzimy
w ich mieszkaniu. Albo inaczej – siedzieliśmy w ich mieszkaniu. To
wszystko to już przeszłość, a Ola znowu jest w małym duńskim
miasteczku, gdzie pobiera nauki na miejscowym uniwersytecie i szuka
miłości swojego życia. Cała rodzina i znajomi są z tego dumni i
często to przypominają wobec innych znajomych. W końcu to jedna z
niewielu pociech oprócz tysięcy bardzo starych samochodów, które
kupiliśmy na Zachodzie po wejściu do Unii. A i większość kolegów
i koleżanek Oli wystaje całymi dniami przed blokami, pracy bowiem
jak nie było tak nie ma... Więc Ola... Nasza duma...
Wyobraźmy
sobie... Siedzimy w mieszkaniu jej rodziny. Są tu dwa spore pokoje.
Wysokie. Bardzo wysokie. Jeszcze by na tę szafę, która jest -
druga by się zmieściła. Takie pokoje można znaleźć jeszcze w
starych kamienicach. “A teraz panie to Żydzi wracają i wyrzucają
Bogu Ducha winnych ludzi z wielu takich kamienic w naszym
miasteczku”. Ale to mieszkanie nie jest pożydowskie. Kamienice
wybudował dziadek Oli przed wojną z nauczycielskiej pensji. Po
wojnie zasiedlili ją lokatorzy i tak jest do dziś. Dziadkowi i
babci dostało się od władzy ludowej, po nacjonalizacji majątków
- mieszkanie dwupokojowe we własnej kamienicy.
Babcia
mieszka tu do dziś. Grubiutka i siwawa przetoczyła się do łazienki
ze swojego pokoju. Nawet nie spojrzała przez otwarte drzwi na stół
przy którym zgromadziło się kilkoro ludzi i będą obchodzili
urodziny Oli. Zamknęła się babcia w swoim pokoju. Przez szklane
wypełnienie drzwi cięte w kwiaty, widać jej sylwetkę na fotelu
jak wpatruje się w połyskujący duży telewizor. Dobre dzieci
kupiły jej duży, bo babcia już nie bardzo dowidzi i nie bardzo
dosłyszy. Dlatego na korytarzu mimo zamkniętych drzwi słychać jak
swoje życie toczą bohaterowie wenezuelskiej telenoweli.
“On Cię
kocha. Marzy o Tobie. Będziecie razem żyli jak w raju! Będziesz
miała najpiękniejsze wesele jakie sobie można wyobrazić! – mówi
Klaris ciemnolica i ciemnowłosa do swojej przyjaciółki Rebeki,
blondynki o olśniewającej urodzie i jasnej cerze. Rebeka pracuje
jako służąca w ogromnym domu i obsługuje dorosłego panicza,
któremu świetnie się dzieje w biznesie, ale źle w miłości. Pan
patrzy uważnie w komputer, pali najdroższe cygara i nieomylnie
kiedy mówi „tak” przez telefon – jego konto wzbogaca się w
tej chwili o grube miliony. Ale... Cóż są one warte bez miłości?
– przyznajcie sami...
Lecz...
Panicz jeszcze nie wie, czy piękna Rebeka jest jego siostrą
przyrodnią? Waha się jeszcze jego serce... Może Rebeka jest
zagubionym dzieckiem wuja, ostatnim szaleństwem starzejącego się
dziadka? Może córką nocującego w tym miasteczku 20 lat temu
księcia, który bez reszty zakochał się młodej pokojowej, a ta
znikła nagle i niespodziewanie zostawiając w jego sercu nie gojącą
się ranę. Być może książe, który jest śmiertelnie chory szuka
tego jedynego swojego dziecka, żeby jej ofiarować gigantyczny
majątek? A Panicz... Jeszcze nie wie, ze los specjalnie mu ja
postawił na jego drodze. Nie wie on, ale wie to już jego zranione
przez inne, niewierne i wredne - serce”.
- Babciu
to szmira! Szkoda na to czasu...
- Może
i szmira... cale życie to kicz i szmira, moje dzieci –
odpowiada babcia i zanurza się jej dusza w perypetia (może dusza ma
teraz blond włosy i wspaniale młode kształty? Któż to wie...), a
tutaj zostało tylko na fotelu lekko trzęsące się krnąbrne jak
dziecko ciało staruszki?
Mieszkanie
pachnie świeżością. Wyremontowała je córka babci, która ze
swoim mężem i sześcioma kotami tutaj się sprowadzili. Sprzedali
bowiem swoje trzypokojowe na nowym osiedlu, kiedy Ola wyjechała na
studia, a syn skończył w stolicy medycynę i postanowił już nie
wracać do rodzinnego miasteczka i domu.
Mama
“wrzuciła” płytę do odtwarzacza i... na ekranie telewizora
spaceruje babcia, a pod ramię trzyma ją wysoki, gruby
młodzieniec. Jest jesień - złocą i miedzią się liście. Babcia
czuje się szczęśliwa. Może tak niegdyś przez tę samą parkową
alejkę przed laty wędrowała pod rękę z dziadkiem?
“Raczki
całuję!” – wita Dziadek napotykane sąsiadki. A babcia
kraśnieje ze szczęścia, że to jej los podsunął takiego
wytwornego dojrzałego nad wiek i poważnie myślącego o życiu
mężczyznę. Któż to wie...
- Waży niestety 121 kg i musi się odchudzać. Nigdy nie miał czasu na ćwiczenia i mu się tak przytyło. A z badań wynika, że to nie choroba, że trzeba na dietę... – tłumaczy kilogramy syna Mama.
A
ciężko u Mamy zachować linię.
Na
stole same słodycze i patera owoców – mandarynki i pomarańcze,
cieszą swoim świeżym radosnym kolorem. Wiele ciast i czekoladek. W
jednej z misek duńskie, wielkości dużego paznokcia matowe ciemne,
jak oparcie foteli ciasteczka. Typowe Zachodnie ciasteczka. Takie,
które wystawia dobry Belg, Duńczyk, czy Niemiec i... spogląda
jakimś dziwnym wzrokiem, kiedy ręka cudzoziemca sięga po nie po
raz drugi tego samego wieczoru. I ta ręka czuje to spojrzenie i
zawisa w powietrzu i więcej już nie odnajduje drogi do miski, mimo,
że w brzuchu właściciela ręki burczy. To takie ciasteczka,
którymi nikt nigdy się nie najadł. Nie utył od nich. To takie,
które Polacy mogą tylko wystawić jako ciekawostkę kulinarną. Bo
każde polskie jest lepsze i większe, bardziej pachnące,
przywołujące dłoń i usta. To z powodu takich ciasteczek jak
paznokieć w Danii mógł urodzić się Andersen i jego baśnie –
dywaguje narrator.
Siedzimy
w fotelach i na kanapie o oparciach i siedziskach z białego
eleganckiego płótna i poręczach z ciemnego, bardzo ciemnego
drewna. A na półkach książki - światowa klasyka: Dostojewski,
Czechow, Miłosz i nawet ten zboczeniec autor “Lolity”, który
byłby pedofilem, gdyby nie jedno jego wyznanie, kiedy patrząc na
swoją ukochaną po latach, dorosłą, będącą w ciąży i brudnej
pidżamie, i szlafroku – sam do siebie mówi mniej więcej tak -
“kochałbym ja nawet starą i pomarszczoną etc.” I chcemy mu
uwierzyć.
Obok
albumy ukazujące uroki odległych zakątków świata. W kącie na
specjalnym biurku komputer, z którego teraz sączy się muzyka
współczesnej Grecji, a na ekranie pobrana z “netu” pobłyskuje
mapa Danii. I o dziwo okazuje się, że można tam dojechać lądem!
W
końcu na stół wjeżdża śmietankowy tort. Migoczą 23
świeczuszki. (“Marta nie była już młoda kobieta miała lat 24”
– komuś się przypomniało, ale go zaraz uciszono. Nie wypada
bowiem... Jak ten świat się zmienia... Czy rzeczywiście się
zmienia?) Lecz zanim Ola je zdmuchnie i wypowie życzenie (Chłopa
jej trzeba! – słabo ukrywają tę oczywista prawdę, szepcząc do
siebie na ucho i puszczając oczka dwie Oli przyjaciółki).
Troska
to i mamę. Dumna jest, że dziecko studiuje za granicą, ale smuci,
że nie ma chłopaka (w sumie córka ma przystojnego ognistego
Włocha, który jednak na Święta wybrał się do innej dziewczyny -
uczciwy chłopak nie kryje tego przed Polką) - do słonecznej
Italii. Bo po Świętach i powrocie do smutnej Danii, będzie mógł
znowu kochać Olę.
Zatroskana
Mama wie, ze młodość nie trwa wiecznie, choć się tak wydaje jak
ma się lat naście i dwadzieścia, i jeszcze parę.
Przymknęła
oczy i widzi siebie równie młodą i szczupłą jak Ola, tylko
zamiast ciemnych włosów córki ma blond warkocza... Ach... Prawie,
że jęknęła... jak ten czas szybko leci. Tu Ola w beciku, tu ma
jedenaście lat. (To wtedy wydarzyła się ta historia, smutna
historia z Tobiaszkiem). Pokazuje tę 11-letnią w rodzinnym albumie.
- Podobna do siebie? Nic się nie zmieniła?!
Przytakujemy.
Przytakujemy.
Zanim
jednak Ola zdmuchnie świece, nadyma ładniutką buzię kilka razy,
żeby rodzinni fotografowie mogli uwiecznić tę chwilę. To bardzo
ważne. Błyskają flesze.
Mama
w końcu może wprawną ręką podzielić torcik.
- Nie...
Nie... Dla mnie mniejszy kawałek” – krygują się dziewczęta.
- Ja się muszę odchudzać – dodaje jedna z nich, niska,
pulchna i głośna 28-latka, blondynka, nadal panienka o obfitym
biuście, schowanym w zbyt przyciasny, różowy sweterek z miękkiej
delikatnej wełny. Co rusz żywotnie tupnie pod stołem nóżkami,
obutymi w buty z cholewami na bardzo wysokich obcasach.
Nie
ma nic przeciwko tortowi szczupła i wysoka 30-letnia Agnieszka. Od
12 lat w związku ze starszym o kilkanaście lat od siebie mężczyzną,
który jednak nadal zachowuje się jak dziecko. “Jest niedojrzały”
i nie chce się żenić. Kiedy Agnieszka znowu o tym wspomina, on jej
kupuje kolejny pierścionek zaręczynowy. Agnieszka będzie je nosić,
z braku miejsca, wkrótce na palcach stóp. Agnieszka marzy o
podróżach. A najbardziej chce udać się w roczny rejs statkiem po
jakimś oceanie, chce na nim śpiewać (co świetnie potrafi), albo
podawać w ostateczności drinki, (czego się nauczy).
Jej
mężczyzna siedzi na fotelu i pałaszuje jak dziecko śmietankowy
tort. A jednak... jedna półkula martwi się o stary samochód (nie
ubezpieczony już od kradzieży), który zostawił pod blokiem Oli. A
kątem oka widział pod nim kilkoro młodych ludzi obydwojga płci
świdrujących nienawistnym okiem idących i ich pojazd.
I
kiedy już wszyscy są obsłużeni, jak zawsze (“Który to już raz
jesteśmy razem?”), pada sakramentalne - “Opowiedzcie historię
Tobiaszka”. Kryguje się Ola, niech mama opowie. Ona lepiej zna. I
nikomu nie przeszkadza to, że historię Tobiaszka słyszeli już
przynajmniej kilka razy. Mama niepomna tego, zaczyna ją snuć
jeszcze raz.
Dramat
Tobiaszka
To
stało się jakieś 11 lat temu, ale zaraz... wszystko od początku...
Wszystko od początku. Była późna jesień. Szłam rano do pracy w
bibliotece, jak zwykle. Nagle zauważyłam jakieś 9-10 letnie
dziecko najwyżej. Z jego rozpiętej kurtki wyglądała nieśmiało
czarna główka maleńkiego kotka. Miał najwyżej kilka tygodni. W
zasadzie potrzebował jeszcze opieki matki.
“Skąd go masz” -
spytałam dziecka?
Ono odpowiedziało mi, ze go tutaj znalazło,
samotnego i plączącego. Na chwilę maminy brzuch, zastąpiło
wnętrze kurtki dziecka i ciepło jego ciała.
“Będę prosiła
mamę, żeby mi go pozwoliła zatrzymać” – tłumaczyła
dziewczynka.
“Słuchaj – mówiłam do dziecka - ja pracuję w tej
samej szkole do której Ty chodzisz. Jeśli mama nie pozwoli Ci go
zatrzymać przynieś go do mnie”. Bo zakochałam się w tym kotku
od razu. Nie mogłam już ani chwilę myśleć o czymś innym niż
jego nieśmiałych oczkach. Bo Tobiaszek to nie był zwykły kot, a
mam ich kilka więc się znam, Tobiaszek to nieśmiałe bardzo
wrażliwe stworzenie, które nie potrafi się rozpychać łapkami
idąc przez życie. Wówczas. Pamiętam... Nie spałam całą noc...
I... Tak się stało jak myślałam. Dziecko następnego dnia
przyniosło mi kotka i powiedziało, że jego mama się nie zgodziła
(“Będzie srał i śmierdział. Wybij sobie z głowy!”). Byłam
szczęśliwa. Zaniosłam go do domu. A mieszkaliśmy wówczas na
ostatnim czwartym piętrze w nowym blokowisku.
Nie
dodała, że... gdzie tylko świeży beton, trawniki i miejsce na
przyszłe drzewa. Gromady małych dzieci, z których wyrosną w
niedalekiej przyszłości nastoletni zabójcy i złodzieje w
spodniach, których krok kończy się koło kolan i złych oczach,
gotowi dla zabawy wkopać w kilku kogoś w ten beton chodników.
Tobiaszek
szybko się domiauczał z innymi kotami i suczką-psem. Był
nieśmiały i cichy, jeśli się go nie nakarmiło to nie jadł –
nie potrafił się dopchać bowiem do miski. Wyrósł na pięknego
czarnego kotka, stąpającego jeszcze ciszej i chodzącego jeszcze
bardziej bezszelestnie niż inne.
I
nadszedł ten straszny dzień.
Zepsuła
się pralka. Przyszedł ją naprawić jakiś człowiek. Wchodził i
wychodził kilkakrotnie. To wówczas musiały zostać uchylone drzwi.
Przez nie najprawdopodobniej, wyszedł sobie na spacer, jak często
wychodził z nami – Tobiaszek. Minęło wiele godzin zanim
zorientowaliśmy się, że Tobiaszka nie ma... Od tego czasu mam
zwyczaj przeliczać koty kilkakrotnie dziennie... Szukaliśmy go
najpierw po całym domu, zakamarkach szaf, gdzie lubił się zaszyć
i spać. Niestety. Tobiaszka nie było. Szukaliśmy go całą noc.
Wołaliśmy. Na próżno. Czułam, że nigdy sobie nie daruję, że
tak się stało, zwłaszcza z Tobiaszkiem, który był taki nieśmiały
i wrażliwy, Tobiaszkiem, który tak bardzo potrzebował miłego
słowa, przytulenia, głaskania, poczucia bezpieczeństwa. Czułam,
że wyrzuty sumienia nie dadzą mi spokoju do końca mojego życia.
Po co go uratowałam przed laty jako małe kocie, by go zmarnować
teraz? Los nie może być taki niesprawiedliwy. Bo Tobiaszek to nie
był tylko kot. Ktoś mi mówił, ze każdy kot, kiedy odzyska
wolność da sobie radę. Przypomni sobie jak się poluje, jak się
zdobywa żywność. To nie pasuje do Tobiaszka zupełnie. On jest
bezradny. Szukaliśmy go codziennie przez wiele miesięcy. Minęła
wiosna, minęło lato, kończyła się jesień. Powiało chłodem.
Nasze serca wypełniał smutek. Ale nigdy nie traciliśmy nadziei.
Aż
pewnego dnia...
Jedna
z sąsiadek powiedziała mi, że dwa bloki dalej, codziennie
wieczorem pod latarnią miauczy żałośnie, jakby płakał - kot.
Codziennie mimo, ze niektórzy ciskają na niego gromy i różne
rzeczy, najczęściej puste butelki po piwie i wódce, szczuli psami.
Natychmiast
tam pojechaliśmy. Szukaliśmy na wszystkich czterech klatkach i nic.
I nic... I nic...
Wtedy
Andrzej mój syn, powiedział: “Mamo zajrzyjmy także do
śmietnika”.
Rozglądaliśmy się. Rozglądaliśmy. Nagle pod
śmietnik podszedł kot, ale nie wyglądał jak Tobiaszek. Tobiaszek
był czarny jak smoła, a ten był siwy jak gołąbek i chudy jak
wiór.
“To nie Tobiaszek” – powiedziałam do syna.
Na dźwięk
tego imienia kotek zaczął miauczeć.
Andrzej podszedł do niego i
mówi do mnie: “Mamo, to jest nasz Tobiaszek, spójrz mu w oczka,
to jego oczka, to jego spojrzenie”.
“Nie synu, to nie Tobiaszek,
my tylko bardzo chcemy żeby to był Tobiaszek” – odpowiedziałam
i pomyślałam sobie, że mimo, że to nie Tobiaszek to i tak wezmę
tego kota do siebie. Rozpostarłam ramiona i zawołałam go.
Natychmiast skoczył mi w nie i zaczął mruczeć ze szczęścia.
“Mamo to Tobiaszek”. I na koniec zrobiliśmy test –
otworzyliśmy drzwi samochodu. Tobiaszek zawsze schodził ze schodów,
wchodził sam do samochodu i wówczas jechaliśmy do lasu na spacer.
Więc test... Kotek natychmiast wskoczył na tylne siedzenie i zajął
miejsce Tobiaszka! Dopiero teraz zobaczyliśmy jak jest wynędzniały.
Na tyłku miał wielka ranę. Był zupełnie siwy. Ale skąd wtedy
mogliśmy wiedzieć, że kot może osiwieć z tęsknoty i bólu?
Skąd? Nie wiedział tego nawet ceniony przez nas weterynarz, który
ugiął się w końcu przed faktami.
Później
dotarły do nas i inne wiadomości. Wysnuliśmy wnioski. Tobiaszkowi
pomyliły się bloki. Przecież mylą się i ludziom, wszystkie są
identyczne, różnią się tylko numerem. I przez te wszystkie
miesiące próbował wejść do mieszkania położonego w identycznym
miejscu jak nasze. Jednak jego właściciele nie rozumieli kota,
który z obsesyjną częstotliwością próbował wejść do ich
mieszkania, mimo, że sąsiad obok w dzień w dzień traktował
śpiącego na wycieraczce zwierzaka, listewką zakończoną
gwoździem!
- Franca!
Franca! – krzyczy na mężczyznę teraz po raz kolejny Ola, jakby
to się stało dopiero dziś. Robi się czerwona i nieprzewidywalna.
Prawie odchodzi “od zmysłów”. I jest to najstraszniejsza obelga
jaką zna i jaką wypowiedziały jej niewinne usta.
Zapada
głuche milczenie. Jeszcze raz wszyscy przeżywają los Tobiaszka.
W
końcu Mama wyciąga kolejny rodzinny album. Widać na nim zupełnie
siwego wynędzniałego kota. Ten sam kot tylko miesiąc później.
Najpierw siwizna ustępuje z łebka i karku. Kilka miesięcy później
kot ma tylko siwawe łapki. Po roku jest znowu czarny jak smoła.
- To
może jeszcze po kawałeczku tortu? - proponuje mama.
I
w tej samej chwili za babcią, która znowu musiała odwiedzić
toaletę, człapie czarny szczupły, o starczej sylwetce kot. Patrzy
na świat trochę zmętniałymi oczami. Trochę nie dosłyszy, ale
kiedy Mama go woła, z radością wskakuje na jej kolana i mruczy ze
szczęścia. Ta głaszcze kotka po sierści, która wygląda jakby
dopiero brał kąpiel i został wysuszony, i tu i ówdzie jego sierść
sterczy jak na szczotce. Szczęście i uwaga kota są krótkie i
znowu gdzieś gubi się w swoich myślach i zagląda głęboko do
środka siebie, staje się nieobecny.
- Boję
się o niego. Boję... – mówi Ola. – Parę dni temu, tuż przed
moim przyjazdem zmarła Anusia jego córka.
Anusia
chorowała długo na raka. Cierpiała. A Tobiaszek przez ten cały
czas nie odstępował jej na krok. Ale w końcu... medycyna przegrała
z naturą.
- Tobiaszek
był bardzo... związany z Anusią. Razem spali. Bawili się. Często
byli przytuleni. Nie był tak z żadnym z pięciu innych kotów,
które jeszcze mamy. Widać, że bardzo mu jej brakuje. Unika
towarzystwa. Je niby normalnie... Śpi także... Ale... Mimo tego
boję się, że Tobiaszek pójdzie wkrótce za nią do
Kociego Raju. Czuję, że któregoś dnia, pod moją nieobecność,
bezszelestnie oddali się jak przez otwarte drzwi, i nigdy już go
nie odnajdziemy – mówi Ola, która już szykuje walizki.
Kolejne bowiem krótkie Święta dobiegły kresu.
I
kiedy już Ola pojechała pobierać nauki – o tym jacy to ludzie są
równi w tej Europie i świecie, i jaki czeka nas wszystkich, nawet w
naszym małym miasteczku, wielki dobrobyt i sprawiedliwość,
(oczywiście, ma się rozumieć, po przejściowych trudnościach,
które będą trwać jakieś parę lat, choć trwają już ładnych
parę lat) - jakieś trzy miesiące później, pewnego wieczoru
Tobiaszek i Babcia odeszli razem, jakby się zmówili. Po cichutku,
nawet nie miauknąwszy.
Nie
przeszkodziły im w tym nawet zamknięte na trzy porządne zamki i
łańcuch drzwi.
Odeszli,
żeby już nie wrócić.
Zostały
tylko... ciała babci na bujanym fotelem przed włączonym telewizorem i
Tobiaszka na jej kolanach.
„Kochanie idę do ciebie. Tak długo nie wiedzieliśmy się. Teraz już będziemy razem. Na zawsze”.
Subskrybuj:
Posty (Atom)