poniedziałek, 26 lipca 2021

"Wszystkie prawa zaszczepione". O wykształconych i niewykształconych...


.
W polowie 80 lat bylem w wojsku tzw. podchorążym (dla wiadomości młodych - to była obowiązkowa roczna służba dla absolwentow wyższych uczelni).
Na czteromiesięcznej szkółce rozpoczynającej "służbę", wojskowe politruki z większością nas robili co chcieli - a za donoszenie na kolegów obiecywali "przywileje". ("Zaiste ich retoryka była aż nazbyt parciana").
 
Też mi to zaproponowano, ale z rozbrajającym uśmiechem powiedziałem, że nie mam zdolności aktorskich i wszyscy by wiedzieli od razu, ze kłamię i "kadra" dała mi spokój.
Zresztą uchodziłem, ze "oryginała" - politruk o którym nawet przewodniczący podstawowej organizacji partyjnej w tej jednostce, stary ludzki sierżant sztabowy mówił "pierdolony czerwony pająk" - młody porucznik, regularnie przeglądał mój zeszyt, który zawierał i wielu uwierał pisanymi przez mnie wierszami (zapowiadałem się wtedy na "świetnego poetę", pociągały mnie wtedy gry z językiem, ale w końcu świadomie, widząc m.in. nepotyzm w środowisku pisarskim, zwłaszcza w kluczowym "warszawskim", postanowiłem się nie zapowiedzieć).
 
Porucznik śmiał się z moich metafor, albo raczej z tego, że bylem tak głupi, niepragmatyczny. Nie wiem zresztą czy coś z moich tekstów rozumiał - pisałem bowiem wówczas kunsztowne, gęste, erudycyjne około Eliotowskie teksty. Po to, żeby dziś - w tzw. wieku "wolności" - napisać prosto i jasno za Barańczakiem "Wszystkie prawa zaszczepione".
 
Porucznik "pająk" miał jednak sentyment do mnie i mojego kolegi. W pułku była Wyższa Szkoła Oficerska (produkująca jak mawiano "inżynierów od huku"). Kadra oficerska - ta która dowodziła WSO, konkurowała - zwłaszcza w tzw. dziedzinie tężyzny fizycznej tak cenionej w wojsku - z kadrą dowodzącą naszym SPR-em (Szkoła Podchorążych Rezerwy).
Organizowano z wielką pompą coroczne zawody sportowe w których SPR dostawał regularnie w dupę. Do czasu mojego rocznika... Bo ja i mój kolega przerwaliśmy to wieloletnie pasmo upokorzających porażek.
 
Najważniejszy był bieg zdaje się na 3000 m. Ja "fanatycznie" wówczas praktykowałem zen i karate kyokushin, za mistrzem tego typu Oyama, kultywowaliśmy mało wyszukany sposób przygotowania fizycznego do walki - m.in. codziennie biegaliśmy 8 km na czas, robiliśmy setkę pompek za jednym razem i po 30 podciągnięć na drążku. Mniej więcej to samo robił mój kolega ćwiczący wówczas shotokan. Słowem w kiepskim obuwiu, w wojskowych granatowych trampkach (zawodowi pochorążowie mieli buty dedykowane do biegania) podjęliśmy wyzwanie.
Wygrał mój kolega. Po prawdzie ja nawet nie konkurowałem. Po prostu biegłem w swoim tempie nie wiedząc jakie aktualnie zajmowałem miejsce. Wystartowała zapewne ponad setka podchorążych. Po drodze mijałem po trzech, pięciu, ale nadal sądziłem, ze zajmuję jakieś odlegle miejsce. Dopiero na kilkaset metrów przed metą "Czerwony pająk" krzyknął z boku do mnie: "Biegnij szybciej! Wyprzedź tych kilku przed Tobą! Jesteś w czołówce!". Przyspieszyłem. I w końcu zobaczyłem tylko dwóch przed sobą. Pierwsze miejsce zajął "shotoganista", drugie "podchorąży zawodowy", a ja trzecie. Kadra zawodowa SPR wyła z radości! Po tym zaraz ubrałem się w mundur, także w ciężkie wojskowe buty. Myślałem, że to już koniec. Ale okazało się, że "Czerwony pająk" zgłosił mnie także do drugiej istotnej konkurencji - do "podciągania na drążku".
 
Wspomnę zatem przy okazji, że ojciec w dzieciństwie zamontował mi piękny o kolorze srebra drążek (od 50 lat leży teraz pordzewiały na balkonie, nie potrafiłem się z tym przedmiotem rozstać i kiedy opuszczaliśmy dom rodzinny zabrałem ten artefakt ze sobą), w wejściu do mojego pokoju. Ile razy przechodziłem musiałem się z 10 razy podciągnąć. Do mojego pokoju wiodło także drugie wejście. Czasami byłem tak zmęczony, że korzystałem z tego drugiego. Ale pointa tego była taka - że z kretesem pobiłem najlepszy rezultat "podchorążego zawodowego" - pamiętam, ze wystarczyły mi 34 pełne, równe podciągnięcia.
Po tych zwycięstwach kadra SPR piła w oficerskiej kantynie ze szczęścia całą noc!
 
Ale wracajmy do moich kolegów podchorażych. Nie było lekko... Komuna się sypała w starej formie, ale niektórzy generałowie próbowali zachować status quo. Zatem zrobili pokazówkę... Jednemu z nas, za działalność przedwojskową publicznie zerwano epolety podchorążego ("nie reprezentuje "wartości" i nie może być w przyszłości dowódcą" - tak mniej więcej brzmiało orzeczenie "kadry"). Wysłano go do "zetki", do jakiejś jednostki, której zadaniem by budowanie torów.
 
Ale wielu z nas podchorążych współpracowało z "Czerwonym pająkiem". Mieli za to dostawać częściej dłuższe urlopy, ale co najważniejsze - przydział do jednostki jak najbliżej rodzinnego domu.
Te obietnice z reguły nie były dotrzymywane. Atrakcyjne - na końcu "szkółki" wielu boleśnie tego doświadczało - miejsca dostawali i tak krewni, i znajomi związani z resortem. A jak się było np. takim Ciechowskim, to mieszkało się w dwuosobowym pokoju w jednostce w Warszawie, można było mieć instrumenty muzyczne i etc. i nie podlegać programowi szkolenia, mieć cywilne ubranie i można było opuszczać jednostkę, kiedy się chciało, można było - z czasem - spać w swoim własnym domu. (Te rewelacje na temat tego muzyka opowiadał mi Cezary J. kolega, który z nim wówczas w podobnym stylu, sam będąc zasłużonym młodzieżowym działaczem ZSMP, ZSP i PZPR - "służył". C. J. - był przyzwoitym gościem, chociaż "wierzył" i pewnie nadal wierzy w "socjalizm z ludzką twarzą". "Służba" taka jaką oni mieli przebiegała gładko i szybko.
 
 Tym, którzy nie byli wojsku, w zamknięciu, za kratami ogrodzeń, których nie uczono na nowo 24 godziny na dobę "chodzić", po wojskowemu "biegać" i maszerować w kolumnie czwórkowej, spać na komendę i wstawać, jeść, sikać, i myć się (raz w tygodniu ciepła woda) też na komendę - wyjaśnię, że w takich warunkach 12 miesięcy trwało wieczność, zwłaszcza, że się było młodym i podlegało udrękom nierealizowanej natury, której nawet nie dławił legendarny brom.
Słowem podchorążowie - ludzie z wyższym wykształceniem bardzo, bardzo szybko ulegali naciskom - powodowani strachem, konformizmem lub mieszanką tych dwóch. Prześcigiwali się w donoszeniu na innych. Dowódcami naszych drużyn byli nasi koledzy starsi służbą o cztery miesiące. Jednemu z najgorliwszych na pustym korytarzu wyp... kopa najpierw w żołądek (zaatakował mnie), później w dupę. Poskarżył się na mnie przełożonym, ale nie miał świadków i sprawa przyschła. Ale niestety zwróciłem na siebie uwagę.
 
Po "szkółce" gdzie nam m.in. wyjaśniono, że nasza formacja jest przewidziana na kilka minut działania, a później w komplecie zostanie strata z powierzchni ziemi (zrozumiałem wtedy w praktyce przesłanie ideowe np. takiej "Cienkiej czerwonej linii", gdzie sie mówi o zdobywaniu, konkretnego wzgórza płacąc za to cenę kilku kompanii, i co mówił mój dziadek, który cudem przeżył okopy I wojny światowej. Nota bene dzięki temu "cudowi" m.in. i ja żyję), trafiłem do jednostki "zapomnienia" w Jarosławiu.
Tam służyli głównie żołnierze zasadniczej służby wojskowej. Nas podchorążych było chyba tylko trzech.
Była to strasznie mroźna zima (pamiętam z tego czasu Sierockiego, ubranego w mundur i także paru innych z legendarnej "antysystemowej" Trójki, z występów w Teleeksperesie). Warunki w tej jednostce były bardzo surowe. Np. "stołówka" to był zwykły ogromny namiot i żołnierze-proste niewykształcone chłopaki po "zawodówkach" - jedli (często zresztą trudno było zgadnąć z jaką mamy do czynienia potrawą) na stojąco. Cieple danie w takich warunkach stawało się bardzo szybko zimnym.
 
Pamiętam jak kadra zawodowa za jakąś domniemaną winę, próbowała złamać tych żołnierzy. Np. przez pół roku ci żołnierze nie wychodzili w ogóle na przepustki na tzw. miasto. Pamiętam też taki incydent - postawiono całą kompanię starego (mieli ci chłopcy po jakieś 20 lat) wojska na baczność na mrozie.
Stali tak po kilka godzin. A kiedy oficer wydal im jakieś kolejne absurdalne polecenie, m.in. nakazali skandowanie jakichś propartyjnych haseł - wszyscy jak jeden mąż - w milczeniu zrobili w "tył zwrot" i odwrócili się "plecami" do kadry.
Ile razy "kadra" stawała frontem naprzeciwko nich, oni głusi na polecenia robili "w tył zwrot". Słychać było tylko coraz bardziej bezradne przekleństwa i groźby "kadry". W końcu "trepy" ogłosiły koniec apelu i wydały wykonaną przez "starych" komendę - "Rozejść się!".
Wzruszyli mnie tą swoją odwagą wtedy i nadal do dziś wzruszają ci chłopcy.
 
Kilka lat później na początku 90. lat te s.... typu Balcerowicz, pierwsze widoczne przez nas narzędzia globalistow i trockizmu (ostatnim publicznym jak dotychczas jest pan Morawiecki), iluzji wygranej z "komuną" rozproszylo tych chłopców używając narzędzi ekonomicznych - po całym świecie - Australii, Kanadzie, USA.
 Ci dzielni ludzie wyjechali za chlebem i pracą których nie było w w Polsce. Większość nigdy nie wróciła i nie wróci do Ojczyzny. Mówią teraz po latach ze śmiesznym obcym akcentem po polsku, narzekają że z "polskim" mówia w języku zamieszkania. Chwalą się dziećmi, które już mówią "bez akcentu". Dramat. Balcerowicze okaleczyli im nawet język, zabrali także utopie "Zachodu", marzenia o ludzkim świecie. Życie tym chłopakom zleciało na kilkunastogodzinnych dniach pracy, spłacaniu kredytów "na dom", przeyrwanych kilkoma wizytami w Ojczyżnie, coraz cześciej z okazji pochówków dawnych przyjaciół i krewnych. (Ostatnio mojego kolegi niegdyś wybitnego karateki Maćka M.  nie wypuszczono z Kanady ('kowid"), żeby mógł odprowadzć matkę na ostatnie miejsce jej spoczynku.).
TO ICH i ich dzieci NAM BRAKUJE TERAZ W WALCE Z NASTĘPCAMI BALCEROWICZÓW -  MORAWIECKIMI, którzy nadal realizują antypolski plan prekursorów z "lewicy laickiej". Bardzo brakuje.
Za to nie brakuje "negocjujących" warunki swojej "slużby" (m.in. "pokój", "ubrania lepszej klasy" i dłuższa elektroniczna smycz - "podchorążych" wszystkich sześćdziesięciu płci.
Liczą jak ich poprzednicy na "dobry przydział" i jak poprzednicy doświadczą, że wszelkie prawa zostaną "zaszczepione", a dobre miejsca "służby" były od dawna zaklepane dla "swoich". k


 

poniedziałek, 12 lipca 2021

Dwie premiery


(Tekst z 2 lipca 2021 r.)

Skończył się wiosenny sezon grypowy. Kontynuowanie narracji „naszego rządu” o straszliwej pandemii, która trzyma Polskę nadal w zabójczym uścisku, przekraczało już ostatnio hiper przecież pojemne granice groteski. Konieczne zatem była - przed jesienną kontynuacją sanitarnego zamordyzmu - letnia przerwa. Dzięki niej mogliśmy w ostatnich dniach doświadczyć w Kielcach, co prawda nadal w oparach „maseczkowego” i „złagodzonych obostrzeń” absurdów - dwóch premier.

Pierwszą zaprezentował teatr Tetatet. Rzecz ta zatytułowana „Seks dla opornych” była już  gotowa w marcu. Ale wtedy ze względu na niedorzeczne „pandemiczne obostrzenia” do jej udostępnienia publiczności nie doszło.

Mamy do czynienia z tekstem pióra Michele Riml, współczesnej pisarki z Kanady, która go nazywa komedią małżeńską.  Ale w istocie – wyprzedzę bieg wydarzeń, to bardzo smutna komedia ocierającą się o tragedię.

Sztukę w Kielcach wyreżyserował Marek Kępiński, aktualnie związany z rzeszowskim Teatrem im. Wandy Siemaszkowej oraz Teatrem BO TAK.

Bohaterami tej propozycji jest małżeństwo z trzydziestoletnim stażem - Karol i Barbara. Są mieszkańcami Ameryki Północnej, ale… w istocie nie ma to większego znaczenia. Bowiem małżeńskie problemy takie jak przedstawione w tej sztuce, mogą być udziałem także i mieszkańców naszego kraju. Para znajduje się w fazie kryzysu. Popadła w życiową rutynę. Wypaliły się gdzieś ich namiętności. Zagubili gdzieś też swoje dawne marzenia. Słowem spotykamy ich jakby powiedział filozof Karl Jaspers w sytuacji granicznej. Doświadczają nieuchronnego przemijania, ich dzieci już dorosły, a za rogiem czeka już tylko nie do końca zwerbalizowana… śmierć. Przed lękiem przed przemijaniem Karol ucieka w pracoholizm i codzienne małe rytuały – jak np. oglądanie określonych programów telewizyjnych, zawsze o tej samej porze siedząc w ulubionym od lat fotelu, z ulubionym drinkiem w ręku. To one gwarantują mu utrzymanie iluzji ciągłości własnej tożsamości  i realizowania sensu swojego życia. A Barbara czując się nieusatysfakcjonowaną swoją codziennością, ucieka we wspomnienia minionych lat. W końcu podejmuje próbę reaktywacji dawnych młodzieńczych emocji. W tym celu namawia męża do spędzenia weekendu w ekskluzywnym hotelu, co ten uważa za niepotrzebną rozrzutność, marnotrawienie pieniędzy na które on niedoceniany przez swoich szefów – tak ciężko pracuje.

Czy da się ożywić dawne namiętności, w tym uniesienia seksualne? Przekroczyć m.in. biologiczne ograniczenia?  Co się staje z bliskimi nam ludźmi, także parami małżeńskimi, z których jedna ze stron, zmusza drugą do „szczerości”, ujawniania swoich domniemanych ukrytych „pragnień”? I czy w ogóle jest taka potrzeba? Oto pytania, które niesie ze sobą spektakl.

A na poziomie „meta” zasadnicze jest takie – co zrobił z kilkoma pokoleniami przyzwoitych ludzi, implementowany im przez lata, sączony z każdej tuby propagandowej – medialnej, edukacyjnej i rozrywkowej - postfreudyzm? I czy da się przed tym uchronić?

Przypomnijmy. Te „pragnienia”, nieustanne, powiedziałbym nawet obsesyjne kręcenie się wokół nich, to główny temat obok tzw. „wykluczenia” podejmowany przez tzw. teatry krytyczne, w istocie neomarksistowskie (lepiej byłoby powiedzieć neoliberalno-posfreudowskie) stręczące swoje niebezpieczne dla wszystkich utopie.

Tetatet na szczęście do tego nurtu nie należy, tylko bez zadęcia ideologicznego m.in. w „Seksie dla opornych” opowiada szczerze o naszej rzeczywistości.

To małżeństwo kreują Teresa Bielińska i nomen omen - jej mąż przyprószony już siwizną (Boże jak ten czas biegnie!) Mirosław Bieliński. Grają brawurowo, dogłębnie, przenikliwie rozumiejąc problem, przekraczając i im także znane komediowe matryce używane do realizacji na scenie takich tekstów, bo zapewne i oni takich problemów jak bohaterowie sztuki doświadczali.

Na zmianę z Bielińskimi postaci Barbary i Karola – kreują Jacek Mąka i Ewa Pająk. Zapewne też się wybiorę, żeby zobaczyć i ich interpretację. Wspomnę jeszcze, że autorką scenografii jest kielecka plastyczka, Joanna Biskup-Brykczyńska. M.in. znamy ją jako scenografa sławnego już filmu fabularnego - „Wyklętego” w reżyserii Konrada Łęckiego (2017). Teraz miała szansę podjąć się kameralnej realizacji.

Druga premiera to propozycja Kieleckiego Teatru Tańca, który tym razem pokazał kawał dobrej klasyki. Wystawili spektakl pt. „Peer Gynt”, w choreografii występującej w Kielcach gościnnie Zuzanny Dinter-Markowskiej. Libretto tego widowiska oparte jest na dramacie autorstwa Henryka Ibsena. Przypomnijmy. Ten norweski pisarz z przełomu XIX i XX wielu, tworzył zjadliwe i bolesne portrety psychologiczne. Tak przenikliwe, że i dziś kłamliwa, pełna sprzeczności, skora do uleganiu iluzji, „pragnieniom” postać Peera Gynta budzi emocje.  Jego perypetia, na scenie choreografka opowiedziała nam językiem tańca.

Do popularności tekstu Ibsena przyczyniła się także muzyka norweskiego przedstawiciela romantyzmu Edwarda Griega. Na zamówienie pisarza ten skomponował ją do właśnie tego dramatu. (Wspomnijmy także, w związku z popularnością teraz różnych produkcji filmowych o „dawnych” Skandynawach, że utwory Griega są związane z nordyckim folklorem. Sięgnęła po te suity „narodowego” kompozytora Norwegii także i Dinter-Markowska. Spektaklowi towarzyszą także efektowne projekcje multimedialne Karoliny Jacewicz. Oświetleniem sceny zajął się Grzegorz Pańtak. Jest momentami ascetycznie, a za chwilę się to wszystko zmienia w szaleństwo znanych nam z klimatów baśniowych form i barw! (Zawdzięczamy to odpowiedzialnej za scenografię i kostiumy Magdalenie Musze). Słowem wielkie żarcie dla oczu i uszu!

Ja oglądałem spektakl premierowy adresowany do tzw. zwykłych ludzi (dzień wcześniej odbyła się tzw. prasowa). Wiem, że to niesprawiedliwe, przepraszam, ale nie jestem w stanie napisać o występujących tancerzach, a nie chciałbym wyróżniać tylko solistów. Powiem jedno – zachwycili mnie wszyscy! Nie będę rozwodził się o interpretacji tego widowiska. Najczęściej dla mnie i tak „temat” tego typu spektakli jest tylko pretekstem, do obserwowania wyczynów wykonawców, manifestacji ruchu ujętego w zaplanowane formy. Bo czyż nie podziwiamy ludzi, którzy dzięki swojej ciężkiej codziennej pracy, zaprzeczają prawom grawitacji i fruwają bez skrzydeł nad sceną? (Na dodatek wykonują zadania aktorskie „grają” posługując się gestem i mimiką). Albo bez widocznego wysiłku perfekcyjnie pełzają po niej (scenie) w tempie przekraczającym możliwości i wyobrażenia zwykłych śmiertelników?

Sam -  i coraz trudniej mi z wiekiem - przez lata pokonywałem, jako miłośnik amatorskiej rekreacji ruchowej, opór swojego ciała – więc potrafię docenić sprawność, piękno i talent. A i także wiem z jakimi to wiąże się wyrzeczeniami i codzienną dyscypliną. Potrafię zatem to docenić.

Ale… zarazem, w tym kontekście, myślę z niesmakiem, że wkrótce będę musiał iść do „zwykłego” teatru dramatycznego, zobaczę tam aktorów, którym reżyser (zamiast przyczyniać się do rozwoju artysty), nakaże im na scenie „bycie sobą”.

Krzysztof Sowiński