niedziela, 17 grudnia 2017

Kiedy słyszę słowo faszyzm…


Do pogromu w Kielcach mogło dojść  dużo wcześniej, czego na pewno nie wiedzą dramaturg Tomasz Śpiewak i reżyser Remigiusz Brzyk, autorzy „1946” najnowszej  propozycji Teatru Żeromskiego, osnutej na przerażających wydarzeniach związanych z zamordowaniem tuż po wojnie, w Kielcach, grupy Żydów oczekujących na wyjazd do Palestyny. W zasadzie archiwalne zdjęcia tych ofiar z 1946 r., są już wystarczająco nośne, reszta spektaklu może by postrzegana jako dobrze dokomponowany do nich dodatek.

To wydarzenie, jak się mawia, położyło się tzw. cieniem nad tym miastem i jego mieszkańcami. Nie wiem dokładnie co ten cień znaczy i jak można poddać teatralnej psychoterapii jego współczesnych mieszkańców (i tę geograficzną przestrzeń), z których  nie tylko świadkowie tamtych wydarzeń, ale i sprawcy już dawno umarli. Zwłaszcza, że o zaproponowanym narzędziu tej terapii, psychoanalizie, jeden z jej twórców Carl Jung powiedział, że to nie nauka, ale kolejne mitologia, tym razem ich autorstwa.

Moja znajoma dziennikarka po spektaklu mówi, że ona bierze ten pogrom na ”klatę”. A ma super klatę, nie ma co ukrywać. Nie wiem i ona też pewnie nie wie co się z tym „braniem” mogłoby wiązać. Spytałem czy ktoś z jej krewnych uczestniczył w pogromie po stronie napastników, powiedziała, że jej dziadkowie już dawno umarli i ona nic nie wie o takich przekazach w swojej rodzinie. ”Ale przecież mogli… - argumentowała”. To mi uświadomiło jak młode pokolenie dało sobie wdrukować freudyzm – skrypt o neomarksistowskiej proweniencji, oparty na profetyzmie – w myśl którego np. zawsze kogoś można podyscyplinować nawet za to co mógł zrobić, albo co może potencjalnie zrobić. Słowem - mamy do czynienia z poczuciem winy za niepopełnione czyny i zapowiedź wobec "opornego" stosowania prewencji (Matrix). A jak się ktoś buntuje przeciwko swojej roli, to można go przecież też skutecznie gasić tzw. „wyparciem”.

Czy czasem nie to samo robią twórcy spektaklu?

I moja koleżanka bierze na „klatę”. Ok. Jej decyzja. Ja jednak jestem przeciwnikiem odpowiedzialności zbiorowej, odpowiedzialności „całego miasta”.

Co prawda. Jestem w dosyć „luksusowej” sytuacji – moi rodzice byli za mali, żeby chociaż przywalić komuś jakąś deską, albo rzucić kamieniem. Moja babcia ofiara niemieckiego obozu zagłady Auschwitz, dopiero - wówczas niedawno wróciła do domu (który notabene był zajęty przez inną rodzinę, co chyba nie było wówczas czymś wyjątkowym), po powrocie ważyła jakieś 34 kilogramy i przewracała się pod ciężarem swojego cienia, a cóż dopiero jakiegoś solidniejszego narzędzia. Jej mąż nie wrócił w ogóle, dwa dni przed końcem wojny, skrajnie już wycieńczony, został zamordowany przez niemieckiego żołnierza w niemieckim obozie zagłady Gross-Rosen.  Przy okazji rozmów przed spektaklem, dowiedziałem się dlaczego moi dziadkowie zostali aresztowani przez niemieckiego oficera formacji  nazywanej SS (mówię to, żeby pokazać, że jednak nie „wszyscy”, albo „prawie wszyscy”) – jak mi powiedział brat cioteczny - dziadek (przedwojenny działacz robotniczy PPS i  KPP) z babcią aresztowani zostali w 1941 roku za „zbyt bliskie kontakty” z Żydami. Wywieziona do obozu zagłady  została także moja ciotka i jej narzeczony (jak widać totalitaryzm lubi się żywić odpowiedzialnością zbiorową), który przyszedł w odwiedziny „nie w porę”. Dwójka pozostałych dzieci (w tym mój ojciec), wyskoczyła w ostatniej chwili przez okno i całą wojnę szczęśliwie przeżyli w lichym, ale całym kawałku bez rodziców – opiekowali się nimi ludzie z AK. Zbyt wielu szczegółów nie znam. W Kielcach na symbolicznym grobie dziadka jest informacja, że jest ofiarą faszyzmu. Powiedziałbym raczej, że jego niemieckiej daleko bardziej brutalnej wersji, o marksistowskim, (który teraz w przebraniu „neo” , zgrywa ostatniego i jedynie sprawiedliwego), rodowodzie – nazizmu.

Mój drugi dziadek i babcia przez całą wojnę mieszkali kilkaset metrów od miejsca pogromu i w czasie wojny wraz z mieszkańcami swojej ulicy przyczynili się do uratowania żydowskiej dwójki przedwojennych sąsiadów. Więcej szczegółów też nie znam. Bowiem dziadek umarł zanim mogłem zadać jakiekolwiek pytanie, a tuż za nim babcia.  Zresztą, nie interesowały mnie tamte czasy. Zachowała się tylko fotografia zrobiona tuż po wojnie – stoi na nim para wycieńczonych, wygłodzonych starców, chociaż  z metryki wynikało, że starcami jeszcze nie są, zwłaszcza moja babcia. Wiele lat później wyszedłem z kina po pierwszych scenach ”W ciemności”,  filmu Agnieszki Holland – jeden z kadrów filmu pokazywał okupację, jak ulicami Generalnej Guberni przechadzają się dobrze odżywieni Polacy z siatami pełnymi zakupów, jakby przed chwilą wyszli z Lidla, albo Tesco. Mój kolega powiada zawsze w takich przypadkach, że to przecież tylko film. (W państwach „poważnych” jednak nazywa się to budowaniem pozytywnego wizerunku, żeby nie być gołosłownym, mamy z tym do czynienia np. w niemieckim filmie relatywizującym nazizm - „Nasi ojcowie. Nasze matki”. W państwach poważnych studenci czytają "Sztukę wojny" Sun Tzu, poznają tajniki manipulacji, nie ironizują wobec "spiskowych teorii", ale je badają). Ok. Niech będzie. Jasne – bezinteresowna niewinna forma rozrywki.

Reasumując, prawdopodobieństwo, że byli oprawcami na Plantach w czasie pogromu jest bliska zeru, co wiem zresztą od innych osób. Dziadek i jego mały syn – owszem poszli w tamtą okolice, ale jak wielu innych gapiów (wg ich relacji) zostali przegonieni kolbami karabinów.

Więc jestem w „luksusowej” sytuacji, dodając do tego, że duży procent mojej rodziny został wymordowany przez niemieckiego okupanta, przez „faszystów”. Jestem nawet szczęściarzem. Ale może powinienem wziąć jednak ten pogrom na klatę? Może identyfikować się także z TAMTĄ władzą, która nie zapobiegła, choć oddziały wojska, które to mogły zrobić stacjonowały, w najgorszym wypadku, o kilkadziesiąt minut marszu?   I czuć się odpowiedzialnym za wprowadzane przez nią porządki, mimo tego, że w tym czasie ta „władza” zrywała paznokcie, znowuż kilkaset metrów od miejsca pogromu, w ubeckiej katowni przy ul. Zamkowej, innemu szesnastoletniemu mojemu wujkowi, jednemu z najmłodszych żołnierzy AK na Kielecczyźnie. Wujkowi, który najpierw dostał wyrok śmierci  jako „faszysta”, zamienione później na długoletnie więzienie, które w końcu opuścił w czasie „odwilży”. Może i te działania tej władzy, która często nawet nie mówiła po polsku powinienem wziąć na klatę? W końcu i ona, jej zbrojne ramię zakładało czapkę z orzełkiem (to nic, ze orzełek miał nad głową stalinowski młot, pod szyją sierp). O orzełku na czapkach siepaczy pisze w swoim wierszu Julian Kornhauser i który to tekst wiersza na koniec spektaklu prawie wszyscy odczytaliśmy za kierującą zbiorową lekturą aktorką.  Jako, że nie lubię zbiorowych „seansów”, nie czytałem.
Nie wiem czy z tego zaniechania i we mnie może odrodzić się „faszyzm”, przed którym przestrzegają autorzy „1946”? A może się już wykluwa?

Dowiedziałem się, że chociaż dramaturg Tomasz Śpiewak oparł się na wielu dokumentach, studiował wiele materiałów z kilku tomów,  z ipeenowskiego archiwum, w którym zakreślono kilka hipotez tamtej zbrodni, to skupił się w swoim tekście na wybranej przez siebie, którą ja słyszę od wielu lat – o rozszalałym antysemickim tłumie, który z nienawiści zabił Żydów mieszkańców  kamienicy przy ulicy Planty. Jego prawo. Prawo twórcy. Autor tekstu zbudował „przestrzeń”, którą wyznaczają pierwszy pogrom Żydów w budynku teatru w Kielcach w 1918 r., sięga także po ten z 1946 r., i po czasy współczesne – sugerując, że to co stało się możliwe wówczas, możliwe jest i dzisiaj, zwłaszcza przy aktualnie wybranej władzy. Ja jestem jednak przeciwnikiem wszelkiej monoprzyczynowości i determinizmu, dlatego, kiedy w trakcie spektaklu aktorka rozdawała styropianowe kolanka kaloryferów (m.in. przy pomocy takich, ale metalowych przygotowanych wcześniej mordercy zabijali swoje ofiary) widzom i prosiła, żeby jeden podawał drugiemu, w drodze tych przedmiotów na scenę, ja swoje rzuciłem na ziemię. Po pierwsze nie chcę w teatrze być formatowanym i manipulowanym przez twórców spektaklu, po drugie na osobisty użytek przerwałem, nawet ten symboliczny łańcuch przemocy. Fakt. Nie był to czyn szczególnie bohaterski. No i po raz kolejny okazało się, że nie umiem się „bawić”.

Ok. Wiem też, że para twórców nie „kręciła” dokumentu. Jak mówił reżyser Remigiusz Brzyk on tylko zadawał pytania, ale muszę przyznać, że w tym spektaklu zawarł także wiele podpowiedzi. Z czego wynika, że jego teatr – nie jest aż tak niewinną rozrywką, i niekoniecznie urządzeniem do poszukiwania obiektywnej prawdy.

Moment temu dawny nauczyciel Brzyka, Krystian Lupa, pokazał na scenie rzecz, którą nawet przychylne mu media skrytykowały za łopatologiczny i publicystyczny styl i ton. Aktualnie Krystian Lupa widzi wokół siebie metaforycznie rzecz ujmując – w Polsce „odradzający się” i „podnoszący głowę” „faszyzm”.  Jakoś mu jednak nie przeszkadzały poprzednie rządy, którego funkcjonariusze tak chętnie miażdżyli każdą niezależną opinię, czy opór „populistów”, jak nazywano masowe, wielokrotne obywatelskie próby wyartykułowania własnego „NIE!” -  pacyfikowane pod hasłem m.in. „mowy nienawiści”, „ksenofobii”, czy „poprawności politycznej”. A przecież prawo do wyrażania dowolnej opinii to fundament demokracji? Czy się mylę? A jednak tolerancja zwana represywną ją unieważnia i czyni wszystko parodią. Ale jakoś nie przeszkadzało. Pewnej klasie twórców zupełnie to nie przeszkadzało. Może i o nich jakiś przyszły Miłosz napisze współczesny „Zniewolony umysł”, który Jaspers spointował jako studium „rozbicia człowieka na dwie osoby”. Teraz będzie zapewne rozbicie na wiele więcej. Oczywiście to pisanie hipotetycznej książki, w ramach przerwy w produkowaniu kolejnych odcinków prowokujących do wyrażenia „słusznego gniewu”, „buntu obywatelskiego”, „obrony konstytucji” etc.  i „przestrogi”.

Zdaje się spółka autorska Brzyk  i Śpiewak, podziela opinie słynnego reżysera.  Na szczęście na tego typu publicystkę pozwolili sobie tylko w trzech ostatnich monologach i paru napisach rzuconych na ścianę sceny. Jako, że jak podpowiadał Roman Ingarden, tzw. dzieło sztuki jest maszyną do produkowania interpretacji, więc i ta propozycja może mieć wiele takich potencji.  Ale jakoś mimo tego na wierzch wypływała jedna – przestroga-opowieść o „banalności zła” – do którego potrzeba „innych”, szczyptę wrodzonej brutalności, koniecznie Polaków i… katolicyzmu (to echo koncepcji tzw. szkoły frankfurckiej,  w miejsce Polak, można wstawić dowolnego etnicznego Europejczyka). Tyle, że zdecydowanie więcej na ten temat wnoszą rozważania żydowskiej filozofki Johanny H. Arendt. Wszystko po niej jest jakoś wtórne.

Ale dziękuję twórcom  za przypomnienie ofiar tej zbrodni. To sceny pokazujące plany na przyszłość, ostatnie chwile życia niedoszłych mieszkańców kibuców są najmocniejszym łapiącym za gardło punktem tej propozycji. O przypomnieniu, chociaż nie wprost, o zapomnianej przedwojennej tradycji prawicowych Żydów polskich. Bo cała narrację o polskich Żydach zdominowali potomkowie socjalistycznego Bundu. I przypomnienie mi o modlitwie za umarłych. Co niniejszym czynię.

Acha… Przypomniałem sobie. Dostało się w spektaklu i biskupowi Kaczmarkowi, autorowi raportu na temat pogromu, który przekazał ambasadzie amerykańskiej i zapłacił wielką cenę za swój czyn. Dostało się katolicyzmowi, którego stanowisko i winy wobec Żydów m.in. mają reprezentować antysemickie zapisy księdza Skargi.

Ale, że nie tak zawsze było świadczy taka historia opisana przez kieleckiego historyka Marka Maciągowskiego („Kielce we wspomnieniach Mosze Nachuma Jerozolimskiego”, 2015). Szóstego sierpnia 1914 r. do Kielc wkroczyła I Kampania Krajowa powstała przy poparciu Austro-Węgier, przeciwnika Rosji. Wielu młodych Polaków w Kielcach wyraziło potrzebę zgłoszenia się do polskiego wojska, deklarowali się także, ale tylko nieliczni Żydzi. Oddział tłumnie wyszli widać na ulicach jednak tylko Polacy. Żydzi opowiadali się po stronie wypartych Rosjan, mimo, że ci też niekiedy represjonowali i tę społeczność. Generalnie jak zanotowano w ówczesnym Dzienniku Urzędowym w Kielcach: "[...] Żydzi traktują sprawę wyzwolenia kraju z zupełną obojętnością". Potwierdza to także zapis miejscowego rabina. Dwa narody, dwie różne racje. Kiedy znowu Rosjanie odzyskali Kielce, młodzi Żydzi wskazywali adresy Polaków kandydatów do polskiego wojska, których żandarmeria rosyjska zakuwała w kajdany i wysyłała natychmiast na Sybir. Tych Żydów przestrzegał przed takimi działaniami przywódca religijny rabin Mosze Nachum Jerozolimski. Wśród Polaków donosy sąsiadów wywołały gniew. Kiedy wojska austro-węgierskie odbiły znowu Kielce, jak opisuje rabin Jerozolimski (to jego zapisy są źródłem tej wiedzy), w Kielcach Polacy zażądali odwetu. 11 listopada 1918 r. tłum wyszedł na ulice. Rabin widząc, że sytuacja się robi naprawdę groźna, z prośbą o wyciszenie tych nastrojów zwrócił się do Augustyna Łosińskiego, ówczesnego biskupa kieleckiego. To temu kościelnemu dostojnikowi,  jego postawie i proboszczów zawdzięczamy, że wówczas nie doszło do pierwszego pogromu Żydów w Kielcach.

I na koniec o formie… Początek długi – nuda… Koszmarna nuda. Ale dzięki, za to, że się twórcy zmieścili poniżej trzech godzin. (Pamiętam męki z ośmiogodzinnym Lupą).

Dobra. Oddam teraz głos komuś komu ufam. Powiem szczerze – lubię bardzo recenzje Ryszarda Kozieja z Polskiego Radia Kielce, są takie precyzyjne i taktowne, zatem pozwolę sobie go przytoczyć „….Ze scen symboli mieszających porządki czasowe i przestrzenne oraz ingerujące w umowność teatru zbudowane jest całe przedstawienie które […], ma niezwykłą moc oddziaływania głównie na emocje widzów”. Później Ryszard pisze o doskonałej grze aktorów. Zgadzam się! Naprawdę doskonale grali. Niektórzy nawet „za dobrze”. Ogarniały ich emocje, w tym te „słuszne”. A byli nawet tacy (raczej takie), które popadły w - z trudem kontrolowaną - histerię. I może to im właśnie autorzy projektu zafundowali katharsis, z „walking dead”? Tylko szkoda było mi pewnej części premierowych odbiorców. Biedni starcy…, przyszli na coś wzniosłego jak kadisz, a otrzymali… Przez moment jak aktorzy zmieniali kostiumy na scenie, przestraszyłem się nawet, że znowu jakimś gołym przyrodzeniem dokona się przełamywanie „tabu”.

A… że to wypis z tekstu Ryszarda Kozieja, pochodzi z jego recenzji „Rasputina”, a nie „1946”? A cóż z tego? Nie szkodzi. Pasuje jak ulał. Ta sama metoda twórcza. To samo „myślenie”. Ta sama „szkoła” reżyserska. Ten sam efekt. Kiedyś "starzy" marksiści tworzyli także na deskach teatru - socrealistyczne produkcyjniaki, dziś postępowi marksiści produkują socfreudyzmy. Fakt ten "1946" jest najlepiej skomponowanym jaki dotychczas widziałem. 

k.s.

PS. Po przeczytaniu mojej "recenzji", napisał do mnie Janusz Sowiński, prawnik, mój brat cioteczny: "Krzysztof gdybyś chciał spointować nasz wątek rodzinny to warto dodać, że w 1938 r. nasz dziadek był sądzony w Sądzie Grodzkim w Kielcach i usłyszał od sędziego taki tekst: <Sowiński co ty z tymi Żydami? Nie możesz zadawać się z przyzwoitymi ludźmi?>. [Był sądzony za działalność w KPP, przyp. k.s.]. To "zadawanie się" z Żydami według Sądu miało swoją cenę - wyrok na 2 lata pobytu w Berezie Kartuskiej. Dalszą konsekwencją tego zadawania była zsyłka rodziny do Auschwitz. Tak to się skończyło. Teza, którą polakożercy głoszą, że Polacy powszechnie mordowali ŻYDÓW jest głęboko i moralnie niesprawiedliwa. Niektórzy Polacy za współdziałanie z Żydami płacili cenę NAJWYŻSZĄ, cenę życia jak nasz DZIADEK. My jesteśmy świadkami na to, że użycie sylogizmu POLACY jest antypolskie - ponieważ duże rzesze Polaków żyły w przyjaźni i zgodzie ze swoimi żydowskimi sąsiadami". Pokazuje też jego szerszy, jego zdaniem cel: "Natomiast ta narracja jakichś tam najmitów typu pan B. ma niewątpliwie uzasadnić roszczenie polonofobów izraelskich chcących na Polsce i Polakach wymusić KONTRYBUCJE w wysokości 70 miliardów dolarów".

piątek, 15 grudnia 2017

Prozy. Po raz trzeci zapukam do kamienia




Pamięci Piotra Szczerskiego
Marzence…


Dziś rozmawiałem z koleżanką w pracy. Sprząta tutaj. Uważnie, nie narzucając się nikomu i niczemu, krząta się i coraz częściej bez „się” przez życie, także i z miotła, codziennie od 7.15. Wtedy przychodzi otwiera okna i napełnia czajniki wodą, żeby ci, którzy przyjdą później („państwo?”) mogli zamoczyć bez niepotrzebnej zwłoki senne i skrzywione usta w poporannej w istocie kawie.

Jej "wiejski" rodowód zbliżył ją (choć nie musiał, miałaby prawo po prostu tylko bardziej nienawidzić siebie i innych i jeszcze mocniej „chcieć WSZYSTKIEGO”, czyli banalnych rzeczy, które są już udziałem milionów zwykłych ludzi), do bliskiej znajomości Rzeczy-Samych-w-
Sobie, do grudy ziemi n-tej klasy i życia.
Zazdroszczę jej tej ziemi, także za paznokciami, boję się, że ja mam tylko zimny wiatr za przeNICowanym kołnierzem. Zazdroszczę, że ma gdzie pochować swoje psy i koty i ona ma się gdzie chować).
 I w tym zbliżeniu nie ma łatwego pocieszenia i żadnej nadziei, jest gwałt, ból,  cierpienie i w końcu cisza. Tak długo i jedno mgnienie zarazem to wszystko trwało, żebym zrozumiał, że tu się kończy „bajka” o kotku i kogutku, tak długo się „uczyłem”, żeby wiedzieć, że to jest „baśń”, a ta jest tylko życiem, o którym słyszałem od mojej babci, której Niemcy wytatuowali na ręce numer 46499.

To ta moja koleżanka mi powiedziała o nocnym rozdzierającym płaczu już zbyt starych krów, żeby mogły zostać, zbyt niepotrzebnych żeby im warto dawać jedzenie, odebranych po wielu latach z ich domostw, zwierząt, które kupuje jej sąsiad, przetrzymuje stłoczone w jakimś ulepionym z pustaka, gówna, cierpienia i życiowego sprytu budynku gospodarskim z małym okienkiem, zanim je za parę dni zawiezie do rzeźni. Więc – prawie każdy zaradny to wie - nie warto już im nawet podsunąć obrdzewiałego wiadra z wodą. Moja znajoma mówi: - Ale i on się musi utyrać! Wiesz, ile on się musi nasiłować z takim - starym bo starym, ale jednak bykiem?!

Dziękuję mojej koleżance za tę opowieść, choć niezmiennie jej przypomnienie wywołuje ból w jakimś zakamarku mojego ciała, które utraciło „ono” i zakamarek, swoją wyjątkowość, są coraz bardziej tylko nerką, wątrobą, bolącym biodrem – słowem kawałkiem mięsa i kości, jak te zwierzęta - i kiedy sobie przypomnę o tym krowim żalu w nocy, to już nie mogę usnąć. A ja usnę to śni mi się stara, przewracającą się krowa, z której wymion cieknie czerwona krew. I już sam nie wiem kim jestem... Chyba kamieniem...

Dziękuję, że zmieniła widzenie… we mnie tych zwierząt. Że było to krótkie widzenie.
Dziękuję i nie wiem jakby moje ja się mogłoby odwdzięczyć?

Dziękuję, choć wiem, że nie uratujemy żadnej krowy, czy kogutka zabranego po urodzeniu z fabryk drobiu (wiadomo potrzebne są tylko kury, będą znosić jajka), a na kogutki czeka kadź z wrzątkiem nie troskliwa kwoka. Ale zapobiegliwi ludzie z JEJ wsi, która jest nieopodal cywilizacji  drobiowych narodzin i śmierci – wykradają kogutki i te rosną później na podwórkach, by jednak skończyć na wiejskim pieńku, o konsystencji ciemnego, spękanego kryształu, sczerniałego od pokoleń kogutkowej krwi.
A one wciąż ufnie krzątają się wokół ludzkich niekogutkowych rąk.
Wierzę, że ten rok, czy trochę więcej na zielonej łące, w cieniu jastrzębia i półzardzewiałej, tępej siekiery – ma jakikolwiek sens. Ona też stara się w to wierzyć.

Acha...
Dziś  rozmawialiśmy o przemijaniu, czyli jak zwykle (lubię z nią rozmawiać, fajnie z mądrym zagadać i wspólnie pomilczeć).  Czasami nazbyt hojnie  i sprytnie pointuje mnie:
- Mądrze gadasz, ale co z tego?
Rezonuję zatem:
- Co z tego? Co z tego... Co z tego…. Kim jestem? Kim? Chyba kamieniem… Kamieniem…

W sumie, ta suma to dobry do niej trop - to tylko ją lubię TAM, czy TU słuchać.
Mówiłem: - Zanim odejdę. To już nie tak za długo znowu. Sypią się wokół mnie przyjaciele jak liście, więc niby dlaczego ja bym nie miał wkrótce spaść? Dopiero co odfrunął po cichu, nie żegnając się i nie czekając jesieni Piotr. Zbyt słaby już był na jesień, a nawet na pełnię lata. Jego życie zamknął w jednym zdaniu Paweł, choć nikt mu nie kazał, nie musiało też „wypadać”, kiedy mówił  na stypie:
- Piotr był po prostu przyzwoitym człowiekiem... Przyzwoitym człowiekiem.

Czyż nie warto było żyć, cierpieć (nazbyt wiele cierpiał) i umrzeć dla takiej przedmowy?

Dopiero co uśpiłem mojego psiego synka – miał 17 lat był już zbyt bezradnym ciężarem dla mnie i dla siebie. Boję się, że bardziej dla mnie i zdecydowałem. Dawno zdecydowałem dla mojej wygody. Potrafił już tylko leżeć na ziemi, w kółko skrobać przednimi łapkami, a tylko one wypełniały niezdarnie polecenie – chodzić.
Krzyczałem, do niego: – Wstawaj żołnierzu nie jęcz już... Nie jęcz znowu! I idź, kurwa idź albo umieraj. Kurwa zdychaj!
A później płakałem, albo korzystając z tego, że już od dawna nie słyszy wyłem i darłem się na niego i siebie.
Już nie miał nawet węchu. Był też już prawie zupełnie ślepy. I czasami przyglądał mi się jak obcej istocie. I już nie zdążyłem wymienić z nim nic ponad powierzchowne spojrzenie. A chciałem wniknąć głęboko w niego i pogłaskać go od środka. Nie udało mi się…

Pamiętam.... Czekaliśmy na weterynarza, który…

Może napiszę jeszcze coś (tak przyznaję się bez bycia, jestem grafomanem, na obronę swoją dodam, że jak na grafomana piszę krótkie rzeczy, np. prozy na trzy strony, a czasami tylko na jedną), przygarnę z Agą (to już ostatni raz w moim życiu, bo nie warto dopuścić do tego, żeby mnie przeżyły, pełno jest później takich bezradnych, zamarzających biedaków, umierających w najbrudniejszych kątach, gdzie chlipią na stojąco sny o kołderce i przytulonym do nich „panu”, albo „pani”. Próbowałem przejść z moim ostatnim psem „na ty” i nie wiem czy się dało, boję się, że się nie udało) - jeszcze ze dwa niepotrzebne komuś psy (tzn. ona bardziej przygarnie, bo jest lepsza od lepszych, a cóż dopiero ode mnie, którego od gniewu nie uratowało nawet ponad 100 tysięcy tybetańskich pokłonów). Ten gniew być może zmusi mnie TUTAJ do powrotu, albo TAM. Na pewno – zmusza mnie do zmuszania się.

Nie... Nie... To one, te psy z wyrwanymi od środka ogonami (już taką dwa razy dostałem, ale słabo mi poszło), dadzą mi jeszcze jedną szansę, żebym to ja przygarnął się im. I wiem, że nic nie jest w stanie mnie zmienić. I nic się nie zmienia.

I mam jeden, dream, innych już nie mam, nie mamy – zostały przekupione, przerozsądkowane, mądrze stadem zaszczekane, tylko jeden, że może to będzie znaczyć tyle i aż tyle, jak ta uwaga  Roshi Kwong’a:

"Nie jesteśmy budowniczymi. Nie jesteśmy fundamentami. Nie robimy nic wielkiego. Jesteśmy tylko kamieniami, które leżą w ogrodzie, żeby ktoś mógł po nich przejść”.

Także kogutek, kot i pies. I ta płacząca krowa.

K.Sowiński