Kto wpadł na pomysł, że sztuka
na poziomie „Moralności pani Dulskiej” jest zapowiedzią i ostrzeżeniem przed
polakierowanym na brunatno totalitaryzmem?
Nie żartujmy. Takiego przecież nie
robią „hajlujacy” młodzieńcy, lubiący sobie postrzelać, czy „pomaszerować”, ani
dzieci bawiące się ołowianymi żołnierzykami (już możni tego świata zadbali o
propagandę, a także o to, żeby za dezercję rozstrzeliwać, w samej armii
niemieckiej w czasie I wojny światowej zabito za to kilkadziesiąt tysięcy
młodych ludzi. W końcu w każdej armii świata młodzi woleli iść na front, gdzie
mieli szansę przeżyć niż być straconym od ręki), ani ojcowie hipokryci, ani
katolicki ksiądz z ustami pełnymi frazesów o grzechu. Ani patriarchalne mieszczaństwo
z jego zakłamaniem - jak sądził Odon von Horvath w swojej sztuce pt. „Opowieści
lasku wiedeńskiego”. Jakim tropem idzie Michał Kotański, reżyser najnowszego
spektaklu wystawionego w Teatrze Żeromskiego. Może dokonuje reinterpretacji?
Owszem te rzeczy plus zawsze obecni
psychopaci mogą być pomocni w budowie totalitarnych podmiotów. Można się nimi
posłużyć. Ustalmy jednak jedno na początek bez inicjatywy i wsparcia instytucji
finansowych żadne plany dominacji w większej skali nie będą zrealizowane. Wspomina
o tym i trudno nie podążyć tokiem rozumowania Song Hongbing
wyrażonym w jego w pracy pt. Wojna o pieniądz. Dopóki tego nie
zrozumiemy, że do dziś trwa przeszło 120 letnia wojna tzw. Zachodu z Rosją, o… (o
nie „wolność”!) jej bogactwa naturalne, zainicjowana refleksją słynnego
geopolityka Halforda Johna Mckindera, będziemy roili i reprodukowali opowieści o „zdegenerowanych
Wiedeńczykach”, „demonie zła” Hitlerze, czy „niedobrym Putinie”.
„Opowieści…” przypominają mi o
tym jak ideologizując do zaistniałych faktów dobiera się przyczynę. To
manipulacja logiczna, warto o niej wspomnieć i pamiętać. Przyszłość nie jest
zdeterminowana jak sądzą ideolodzy, głosiciele „głębokich kryzysów”, nieuchronnej
„globalizacji” etc., przyszłość jest tylko prawdopodobna. Wykazuje to wybitny
polski filozof i logik Jan Łukasiewicz. Poprzedził go inny wybitny Tadeusz
Kotarbiński, który uważał, że wiara w determinizmy neguje pogląd na zagadnienie
wolności. Kotarbiński przestrzega także „[…] co jest fałszem, to stać się prawdą
nie może”. Jest w tym nadzieja dla wszystkich… To nieobecność kontynuatorów ich
myśli, zamordowanych przez Niemców w czasie II apokalipsy i urzędników
niebezpiecznego bezpieczeństwa później, jest tak bardzo w Polsce odczuwalna.
Groźniejsza niż „faszyzm”. Także dla naszych dominantów i oni o tym wiedzą.
Jak zauważa Adam Wielomski
autor studiów o faszyzmie: „Tradycjonalizm jest ruchem wstecznym,
konserwatywnym, katolickim, hierarchicznym, szanującym prawo i świat zastany.
Tymczasem faszyzm to rewolucyjny i dynamiczny ruch biegnący myślami do przodu.
[…] U podłoża problemu jest kwestia religijna: faszyści są ludźmi areligijnymi,
wierzą w naród, państwo, w mity nacjonalistyczne, ale nie w Boga. Oni klękają
przed bóstwem narodu, a nie przed Bogiem chrześcijan. Faszyści chcą rewolucji,
podczas gdy tradycjonaliści kontrrewolucji”. Jak przypomina za Zeevem
Sternhellem, badaczem z Izraela, faszyści to socjaliści, którym znudził się
internacjonalizm, podczas gdy inny badacz specjalista Ernest Nolte uważa, „że
to stateczni mieszczanie, przerażeni przez bolszewizm, którzy sięgnęli po
frazeologię socjalną i rewolucyjne metody walki politycznej”. Która ta
perspektywa jest logiczniejsza? Nie pytam specjalnie prawdziwsza.
Michał Kotański podąża za tą
drugą, chociaż nie nachalnie. Jedynym oczywistym znakiem tego jest plakat
towarzyszący propozycji – wyłaniająca się swastyka. Publicyści wypełniający
swoimi tekstami Gazetę Teatralną, w tym Cezary Michalski patronują temu
myśleniu i przekonaniu, że się znowu wyłania. Ale… Swastyka z plakatu jest na
zielonym tle. Czyżby reżyser przypominał refleksję sprzed lat Winstona
Churchila, że faszyści przyszłości będą nazywali siebie antyfaszystami? A może
tylko ta zieleń jest adekwatna do pojęcia lasek? A może to dwa w jednym?
A może pora na reinterpretację
funkcjonujących „stereotypów”? W tym także o lęku przed „obcymi”, który jakoby
pokazują „Opowieści…”. Pora zdaje się chyba dokonać reinterpretacji tych
dogmatów podanych do wierzenia. A może także pora mówiąc językiem Nietzsche’ego
aby reżyserzy-ulegli, konserwatorzy wartości przyjętych – dogmatów o „postępie”,
„globalizmie”, „wolnym runku”, „nazizmie”, o tym co jest „słowem nienawiści”
(dla mnie to idąc tropem Foucault’a urządzenie do cenzury, penalizacji, słowem
kontroli) , a co nie jest - stali się reżyserami-prawodawcami. Ale co wtedy
ciekłoby na nich zamiast poklasku mainstreamu? Co by było gdyby ktoś naprawdę
zrobił sztukę o współczesnych zagrożeniach wolności, czy zamiast nagrody
czekałaby na niego „fatwa” – którą by na niego rzucili ideowi koledzy Cezarego
Michalskiego i przywódcy religijno-polityczni „uchodźców”, którym w swojej
„katolickiej hipokryzji” nie chcemy w większości „pomagać”?
Ja jednak bardziej od „obcego”
i „faszyzmu”, boję się środowiska Michalskiego „imanentyzującego eschaton”.
Tę dwuaktową propozycję Michał Kotański zrobił ze
studentami IV roku Wydziału Aktorskiego PWST w Krakowie. Zagrało 11 osób. Miło
się ogląda dopiero zaczynającą swoją przygodę na scenie młodzież. Ciekawie jest
jak młodzi ludzie próbują bez szczególnej charakteryzacji grać sędziwe osoby,
zazwyczaj jest odwrotnie „starsi” grają młodych. Najtrudniej było chyba
Paulinie Sobiś, która musiała kreować demoniczną staruszkę, babcię, morderczynię.
I zdaje się trochę się jej udało. Powiało przez moment grozą.
Jak potoczą się ich „kariery”? A dla mnie
najciekawsze jakie idee będą przekazywać? Wolałbym, żeby poszli tropem
nieustającej reinterpretacji Nietzschego i Buddy – żeby nikomu nie wierzyli na słowo. (Także
reżyserom i tzw. krytykom teatralnym). Ten pierwszy „nihilista”, jak donoszą
biografowie miał podobno w Mediolanie rzucić się na ratunek na szyję bitemu
batem przez woźnicę koniowi. Zapłakał. Obudziło się w nim współczucie, ale
zamiast przebudzenia popadł w tzw. obłęd. Ten drugi ze współczucia uczynił sens istnienia.
Sztuka w reżyserii Michała Kotańskiego dla mnie
jest przestrogą, ale nie przed faszyzmem, którym to pojęciem za radą Stalina
okładani są oponenci, ale przed brakiem i zwłoką w wyrażaniu współczucia. To
jest siła tej propozycji. Może w końcu ktoś zamiast wytykania innym, na własny
koszt przygarnie jakiegoś „uchodźcę”? Czekam już kilka lat. Tylu "postępowych" polityków, w tym wielu ludzi bardzo zamożnych to obiecywało.
Pamiętam jak przed laty tę samą rzecz w Kielcach
wyreżyserował Piotr Szczerski, rolę młodego militarysty zagrał wówczas Michał
Szkóp. Też był wówczas młody i dziarski. Miał atletyczne nogi, niczym
trampoliny i mnóstwo energii. Wydawało się, że jest skazany na sukces. Musiał
się jednak zmierzyć z wieloma demonami, które towarzyszą temu zawodowi i ponad
którymi tak nie wielu przechodzi.
Na koniec. Michał Kotański pochylił się już nad
kobietą zabijająca własne dziecko w „Dziejach grzechu”. Teraz zajął go los
równie opuszczonej kobiety dla której nikt nie znalazł miejsca w tzw. swoim sercu i która
wydała swoje dziecko obcym ludziom, ale jednak próbowała powalczyć o siebie. A
może kolejnym razem zajmie się kobietą w sytuacji granicznej, która np. dopuściła
się aborcji? Byłoby to nadzwyczaj ciekawe i na czasie. A może o dwóch, które
dopuściły się tego samego – jedna by opowiedziała historię o za małym
mieszkaniu na jeszcze jednego członka rodziny, a druga „historyjkę o
precyzyjnych szczypcach których dotknięcie nic nie boli/ i nie zostawia śladu”.
Krzysztof Sowiński
PS. Właśnie w niedzielę minęła druga już rocznica
śmierci Piotra Szczerskiego. Szkoda, że nie było nawet jednego słowa w teatrze
na ten temat. 10 sekund zwanych potocznie minutą milczenia. Powoli wyłania się krajobraz po Szczerskim, ale za wcześnie
jeszcze na uwagi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz