"Zaucha.
Welcome to the. PRL" – to najnowsza propozycja teatru Żeromskiego. I
chociaż dyrektor kieleckiej sceny Michał Kotański, po premierze twierdził, że
konieczne jest łamanie kanonów, to moim zdaniem, ta propozycja żadnego kanonu
nie łamie. A nawet ”wprost przeciwnie” - realizuje kanon (nie aż tak skomplikowany),
nazwijmy to umownie teatru postmodernistycznego.
A pointa tego jest taka – na koniec wychodzi diagnoza
schyłku PRL-u i współczesnej geopolityki na poziomie rozumienia przedszkolaka.
I do tego jest to jeszcze dużymi partiami koszmarnie nudne, często irytujące. I
tylko kilku wokalistów powoduje, że czas ten nie jest bezpowrotnie stracony.
Twórcy spektaklu, jest ich znowu duża grupa (ten kolektywizm
w sztuce czasami mnie niepokoi), zapowiadali przed premierą ustami reżysera
Adama Biernackiego czym jest ich produkcja – jest zatem formą anty-biografii,
anty-musicalu, anty-kroniki. Pomysł na jego realizację też nie jest nowy,
nawiązuje do koncepcji „co by było gdyby było”. Tutaj - co by było gdyby
Andrzej Zaucha nie umarł. Co by było, gdyby to socjalizm Europy Wschodniej po
upadku „żelaznej kurtyny” rozlał się na tzw. Zachód. I akurat w tym miejscu
twórcy anty-musicalu pewnie nieświadomie, sami sądząc, że ironizują, nie mylili
się – socjalizm zapanował w Europie, miejsce „wschodniego” klasycznego
marksizmu, zajął neomarksizm z jego proletariatem zastępczym tzw.
„wykluczonymi”. Starzy marksiści szybko zostali liderami nowego. (Z czasem niektórzy zostali europarlamentarzystami). "Wychowali" nowych. Rozpoczęli za
radą Gramsciego, jak wynika z obserwacji, skuteczny marsz poprzez instytucje
kultury. Najpóźniej w Polsce. I może nie są wystarczająco liczni, ale za to
bardzo głośni.
Słabością tej propozycji jest kiepski tekst sztuki, słabe
„chóralne” partie wokalne, a może i temat samego Zauchy. Bo Zaucha chociaż
utalentowany nigdy (pamiętam to doskonale)
idolem młodych nie był, nie mógł nim być wówczas wąsaty (taki
zarost był synonimem obciachu) mężczyzna z tzw. „pożyczką”, który do „głosów”
pokolenia nie należał. A było kilka znaczących.
Owszem… Miał duże
możliwości, ale jednak czego się nie dotknął, to rzecz taka zaczynała nosić ślad peerelowskiej zgrzebności,
tandety i co najgorsze sztuczności (szansonady). Ten sam rys ma propozycja
spółki Adama Biernackiego. Jeśli to było zamierzone to się udało.
Pomysł na „anty” ma swoje zalety. Bo łatwo jest powiedzieć,
czym nie jest konkretna
propozycja. I później to obronić. Trudniej jest powiedzieć
czym jest nasza produkcja, taka deklaracja byłaby już bowiem zobowiązaniem, a
żeby je wypełnić trzeba jednak „coś” precyzyjnego skomponować.
Żeby nie było, że wszystko było „anty”, warto przyjść, żeby
posłuchać chociażby Wojtka Niemczyka, Wiktorii Kulaszewskiej, czy Grzegorza
Margasa. No i spektakl łamie tabu głoszące, że o tych, którzy odeszli mówimy
tylko dobrze.
Krzysztof Sowiński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz