Kolega Wojtka N. po
spektaklu powiedział: „Mieszkałem w Uxbridge i ile razy szedłem tam do
pracy, myślałem, czy nie lepiej to właśnie dziś skoczyć z mostu”. Znam
to uczucie. To skojarzenie jest najlepszą rekomendacją dla tej
propozycji.
To ciśnienie i poczucie beznadziei mógł dotąd zrozumieć, być może tylko - ten kto tam żył. Ja
mieszkałem w Londynie i „Harper” jest dla mnie rekapitulacją, tej
pozbawionej iluzji części, tego wszystkiego, czego doświadczyłem w tym
mieście. Znam wiele podobnych historii. Z klimatów londyńskich zabrakło
mi tylko w tej propozycji londyńskiego rytmu. Obsesyjnego pośpiechu. Za
to świetną egzemplifikacja tego miasta i tych mniejszych jak Uxbridge,
czy Manchester – jest scenografia budzącą skojarzenia z tube, autorstwa
Mirka Kaczmarka – niepokojąco odczłowieczona, ostateczna niczym
prosektorium.
„Harper”, to także rzecz, która po raz kolejny stawia też pytanie: kim jest teraz aktorka (aktor)? Jakie są granice zawodowych zadań, które można im powierzyć? Lub polecić...
„Harper”, to także rzecz, która po raz kolejny stawia też pytanie: kim jest teraz aktorka (aktor)? Jakie są granice zawodowych zadań, które można im powierzyć? Lub polecić...
A i
zasadnicze, czy bez nagich ciał na scenie jest możliwy współcześnie
spektakl? Mnie w zasadzie to nie przeszkadza – lubię – mówiąc językiem
spektaklu – patrzeć na gołe c…i, ciała. Bywają dziełami sztuki same w
sobie, bez zbędnych objaśnień. Bywają.
Kilka dni temu moja znajoma, która nigdy nie mieszkała za tzw. granicą, opowiadała jak się żyje w Wielkiej Brytanii, mnie człowiekowi, który zaliczył tam dobrych kilka pór roku - i nie było to stypendium dla klasy uprzywilejowanych, dla "równiejszych". Oczywiście ona wiedziała o moim tam pobycie. Wiedziała też lepiej ode mnie, jakie wspaniałe życie tam mają imigranci, a także miejscowi, wbrew licznym moim przeczącym temu relacjom. Ale wg niej jeśli ktoś „tam” nie podołał, to tylko z własnej winy. (Biedaczka, niestety nie czytała dotąd tekstu o manipulacji społecznej autorstwa Chomskyego).
Kiedy tam przyjechałem przed laty, nie znałem prawie języka i wciąż się zastanawiałem o czym wokół mnie mówią ci szlachetni ludzie, sądziłem, że pewnie głównie recytują sobie sonety Szekspira. Nie to co my: prymitywni, ksenofobiczni, pełni nieuzasadnionych uprzedzeń, jak „pisze” o „nas” co dzień przez blisko 30 lat mainstream. Bardzo się chciałem nauczyć tego nobliwego języka. Po kilku miesiącach już coś tam dukałem i zacząłem rozumieć pierwsze wersety (fragment mojej nowelki pt. „Kruk”): „Nauczyłem się od nich „Fucking day”. Pożerają batoniki usta tłustych, zabieganych urzędniczek, dla których nie ma już nadziei, będą już tylko sobą i swoją czterdziestokilogramową nadwagą. Nauczyłem się od nich „Fucking boss… Ass hole…Mother fucker”…wypowiadanych między jednym, a drugim śpiesznym gryzem”. No i jeszcze parę innych słówek przyswoiłem. Ale zyskałem jeszcze jedną cenną informację – za fasadą poprawności językowej „How are you”, kryją się namiętności wyskakujące poza zwyczajową grzeczność i normę, brak empatii zakodowany w języku, bowiem zawsze pierwszeństwo tam ma „I”, ono zaczyna wbrew pozorom kończy i formatuje alfabet, niechęć do obcych takich jak ja, jak mój kumpel ze Słowacji, szykanowany w pracy przez „niebiałych” (tak już dobrze?), moich przyjaciół z Rosji i Białorusi, których zawsze uważa większość Brytyjczyków za ludzi drugiej kategorii. Oczywiście ja nie mam o to pretensji, nie chcę też od nikogo przeprosin, nie chcę żeby mnie ktoś bronił – w końcu zasłużyłem na swój los, wybierając kiedyś jako studia, zbędną dla emigranta humanistykę i ciesząc się w swojej głupocie ze zwycięstwa spółki Mazowieckiego i „bezkrwawej” rewolucji - przykładu dla całego ”demokratycznego” świata. Słowem – w końcu i ja to dostrzegłem - tamtejsi ludzie też mają na szyjach obroże, ale dla niepoznaki najczęściej jedwabne.
Bohaterką (tak ta opowieść ma jasno sprecyzowanego głównego bohatera, a nawet coś co kiedyś nazywano „akcją”, nawet punkt kulminacyjny!, nie na darmo autor „Harper Regan”, Simon Stephens, czytywał Eurypidesa), jest Harper Regan, czterdziestoletnia kobieta, matka nastoletniej córki, w sytuacji, którą reżyser kieleckiej inscenizacji Grzegorz Wiśniewski – określa mianem w „łazience”, która go interesuje bardziej – jak mówił - niż ta sytuacja z „salonu”. Gdyby tylko tak było, to moglibyśmy ponarzekać, bo człowiek różne rzeczy robi w łazience, np. może się zmagać z zatwardzeniem, lub rozwolnieniem, z czym często – trzeba przyznać - spotykamy się w życiu. Być może zresztą to jest właśnie najważniejsze, bo jak mawiało wielu filozofów, a nawet jeden nauczyciel buddyjski – życie to zasadniczo obok oddychania – jedzenie i sranie. Rozmarzyłem się - może nawet doczekamy się na kieleckiej scenie przełamujące kolejne tabu, także sztuki i na ten temat.
Ale… taka interpretacja działalności reżysera w Kielcach, byłaby zdaje się zbyt pochopna. Istotniejsze jest to, że Grzegorz Wiśniewski, sięgnął po tekst pokazujący kobietę, tytułową Harper – jak to mawiał Karl Jaspers, w sytuacji granicznej. Nie będę opowiadał treści sztuki. Nie chce mi się. Każdy też sobie znajdzie informację o brutalizmie - nurcie w dramaturgii brytyjskiej, do którego spokojnie można zaliczyć utwór Simona Stephens’a. Mamy w Kielcach wszystkie jego wyznaczniki – przemoc, seks, narkotyki, patologia, wulgarne słownictwo, a nawet perwersję. Nie każdemu to się spodobało – zwłaszcza golizna, kiedy Magda Grąziowska (Harper Regan), zaczęła się rozbierać na scenie i stanęła na niej naga w ostrym świetle ukazującym tym dobitniej szczegóły jej ciała, z moich ust wyrwało się ciche – „K..a znowu!?”, a jeden z włodarzy miasta demonstracyjnie opuścił teatr, zaś widz przede mną – lekceważąc, no nie wiem już które w polskim, a także kieleckim teatrze łamanie tabu, zapadł w pokrzepiającą drzemkę, a wielu innych – sądząc po ich twarzach – czuło tylko stare i dobrze znane zażenowanie. A jak się zaczął rozbierać jak zwykle brawurowy - Krzysztof Grabowski, grający ojca zwykłej, normalnej, jakich wiele rodziny… To… Nie. Nie chodzi mi o jakieś moherowe skrypty, jak chciałoby sądzić wielu „postępowych” artystów, ale bardziej o szacunek dla ludzkiego ciała i tę część jego nazywaną sferą intymną. Wcale bym się nie zdziwił gdyby aktorzy kolejnej propozycji na scenie uprawiali seks, przecież też się go uprawia i w łazience – więc wart jest pokazania. Ale… Nie chciałbym wulgaryzować tej propozycji. Ma ona zdaje się głębsze tło niż sądzi wielu „postępowych” ludzi. Zapomnieli o jednym - jak pisze publicysta Arkadiusz Stelmach, autor konstatacji „Wyzwolone czyli sformatowane”: „W cywilizacji chrześcijańskiej status kobiety rósł z jej wiekiem – od panieństwa poprzez zamążpójście, bycie matką, dostojną matroną czy w końcu babką. Dziś jest zgoła odwrotnie – kobieta jest wartościowa dopóty, dopóki może się wykazać młodością i atrakcyjnością fizyczną…”. Czy nagość aktorki nie jest czasem, potwierdzeniem tego odhumanizowanego paradygmatu? Czy to właśnie kobiety nie powinny przeciwko temu zaprotestować? Słowem – czy ta nagość to czasem nie tylko „towar”, formatujący recepcję sztuki? Czy i bez tego Magda Grąziowska – tak naprawdę to już Magdalena – nie jest „poważną” aktorką?
Kilka dni temu moja znajoma, która nigdy nie mieszkała za tzw. granicą, opowiadała jak się żyje w Wielkiej Brytanii, mnie człowiekowi, który zaliczył tam dobrych kilka pór roku - i nie było to stypendium dla klasy uprzywilejowanych, dla "równiejszych". Oczywiście ona wiedziała o moim tam pobycie. Wiedziała też lepiej ode mnie, jakie wspaniałe życie tam mają imigranci, a także miejscowi, wbrew licznym moim przeczącym temu relacjom. Ale wg niej jeśli ktoś „tam” nie podołał, to tylko z własnej winy. (Biedaczka, niestety nie czytała dotąd tekstu o manipulacji społecznej autorstwa Chomskyego).
Kiedy tam przyjechałem przed laty, nie znałem prawie języka i wciąż się zastanawiałem o czym wokół mnie mówią ci szlachetni ludzie, sądziłem, że pewnie głównie recytują sobie sonety Szekspira. Nie to co my: prymitywni, ksenofobiczni, pełni nieuzasadnionych uprzedzeń, jak „pisze” o „nas” co dzień przez blisko 30 lat mainstream. Bardzo się chciałem nauczyć tego nobliwego języka. Po kilku miesiącach już coś tam dukałem i zacząłem rozumieć pierwsze wersety (fragment mojej nowelki pt. „Kruk”): „Nauczyłem się od nich „Fucking day”. Pożerają batoniki usta tłustych, zabieganych urzędniczek, dla których nie ma już nadziei, będą już tylko sobą i swoją czterdziestokilogramową nadwagą. Nauczyłem się od nich „Fucking boss… Ass hole…Mother fucker”…wypowiadanych między jednym, a drugim śpiesznym gryzem”. No i jeszcze parę innych słówek przyswoiłem. Ale zyskałem jeszcze jedną cenną informację – za fasadą poprawności językowej „How are you”, kryją się namiętności wyskakujące poza zwyczajową grzeczność i normę, brak empatii zakodowany w języku, bowiem zawsze pierwszeństwo tam ma „I”, ono zaczyna wbrew pozorom kończy i formatuje alfabet, niechęć do obcych takich jak ja, jak mój kumpel ze Słowacji, szykanowany w pracy przez „niebiałych” (tak już dobrze?), moich przyjaciół z Rosji i Białorusi, których zawsze uważa większość Brytyjczyków za ludzi drugiej kategorii. Oczywiście ja nie mam o to pretensji, nie chcę też od nikogo przeprosin, nie chcę żeby mnie ktoś bronił – w końcu zasłużyłem na swój los, wybierając kiedyś jako studia, zbędną dla emigranta humanistykę i ciesząc się w swojej głupocie ze zwycięstwa spółki Mazowieckiego i „bezkrwawej” rewolucji - przykładu dla całego ”demokratycznego” świata. Słowem – w końcu i ja to dostrzegłem - tamtejsi ludzie też mają na szyjach obroże, ale dla niepoznaki najczęściej jedwabne.
Bohaterką (tak ta opowieść ma jasno sprecyzowanego głównego bohatera, a nawet coś co kiedyś nazywano „akcją”, nawet punkt kulminacyjny!, nie na darmo autor „Harper Regan”, Simon Stephens, czytywał Eurypidesa), jest Harper Regan, czterdziestoletnia kobieta, matka nastoletniej córki, w sytuacji, którą reżyser kieleckiej inscenizacji Grzegorz Wiśniewski – określa mianem w „łazience”, która go interesuje bardziej – jak mówił - niż ta sytuacja z „salonu”. Gdyby tylko tak było, to moglibyśmy ponarzekać, bo człowiek różne rzeczy robi w łazience, np. może się zmagać z zatwardzeniem, lub rozwolnieniem, z czym często – trzeba przyznać - spotykamy się w życiu. Być może zresztą to jest właśnie najważniejsze, bo jak mawiało wielu filozofów, a nawet jeden nauczyciel buddyjski – życie to zasadniczo obok oddychania – jedzenie i sranie. Rozmarzyłem się - może nawet doczekamy się na kieleckiej scenie przełamujące kolejne tabu, także sztuki i na ten temat.
Ale… taka interpretacja działalności reżysera w Kielcach, byłaby zdaje się zbyt pochopna. Istotniejsze jest to, że Grzegorz Wiśniewski, sięgnął po tekst pokazujący kobietę, tytułową Harper – jak to mawiał Karl Jaspers, w sytuacji granicznej. Nie będę opowiadał treści sztuki. Nie chce mi się. Każdy też sobie znajdzie informację o brutalizmie - nurcie w dramaturgii brytyjskiej, do którego spokojnie można zaliczyć utwór Simona Stephens’a. Mamy w Kielcach wszystkie jego wyznaczniki – przemoc, seks, narkotyki, patologia, wulgarne słownictwo, a nawet perwersję. Nie każdemu to się spodobało – zwłaszcza golizna, kiedy Magda Grąziowska (Harper Regan), zaczęła się rozbierać na scenie i stanęła na niej naga w ostrym świetle ukazującym tym dobitniej szczegóły jej ciała, z moich ust wyrwało się ciche – „K..a znowu!?”, a jeden z włodarzy miasta demonstracyjnie opuścił teatr, zaś widz przede mną – lekceważąc, no nie wiem już które w polskim, a także kieleckim teatrze łamanie tabu, zapadł w pokrzepiającą drzemkę, a wielu innych – sądząc po ich twarzach – czuło tylko stare i dobrze znane zażenowanie. A jak się zaczął rozbierać jak zwykle brawurowy - Krzysztof Grabowski, grający ojca zwykłej, normalnej, jakich wiele rodziny… To… Nie. Nie chodzi mi o jakieś moherowe skrypty, jak chciałoby sądzić wielu „postępowych” artystów, ale bardziej o szacunek dla ludzkiego ciała i tę część jego nazywaną sferą intymną. Wcale bym się nie zdziwił gdyby aktorzy kolejnej propozycji na scenie uprawiali seks, przecież też się go uprawia i w łazience – więc wart jest pokazania. Ale… Nie chciałbym wulgaryzować tej propozycji. Ma ona zdaje się głębsze tło niż sądzi wielu „postępowych” ludzi. Zapomnieli o jednym - jak pisze publicysta Arkadiusz Stelmach, autor konstatacji „Wyzwolone czyli sformatowane”: „W cywilizacji chrześcijańskiej status kobiety rósł z jej wiekiem – od panieństwa poprzez zamążpójście, bycie matką, dostojną matroną czy w końcu babką. Dziś jest zgoła odwrotnie – kobieta jest wartościowa dopóty, dopóki może się wykazać młodością i atrakcyjnością fizyczną…”. Czy nagość aktorki nie jest czasem, potwierdzeniem tego odhumanizowanego paradygmatu? Czy to właśnie kobiety nie powinny przeciwko temu zaprotestować? Słowem – czy ta nagość to czasem nie tylko „towar”, formatujący recepcję sztuki? Czy i bez tego Magda Grąziowska – tak naprawdę to już Magdalena – nie jest „poważną” aktorką?
Spektakl otwiera dialog Harper
z Mickey (nie wiem jak mam to napisać, może tak – absolutnie wiarygodny
w tej scenie i w dalszych swoich partiach - Wojciech Niemczyk). Harper
jest najlepszą pracownicą, w firmie zarządzanej przez Mickeya. Kobieta
prosi o kilka dni koniecznych, aby spotkać się z chorym ojcem, który trafił do szpitala.
Szef jednak manipulując nią nie zgadza się. To ważna scena –
wyzwalająca następujące po sobie nieuchronne wydarzenia, pokazująca
współczesne niewolnictwo oparte na opisywanym przez prof. Annę
Pawełczyńską w „Głowach hydry” – przymusie ekonomicznym, który zastąpił
(zapewne tylko tymczasowo) przemoc bezpośrednią. W świecie wielu
domniemanych wyborów, okazuje się, że nie mamy zbyt wielu możliwości,
biorąc pod uwagę, że drugą z nich jest skok na głowę z wysokiego mostu.
Harper jednak stawia się korporacji. Jednak zdecydowała się za późno –
ojciec umarł i już się nigdy córka nie dowie co czuł i co powiedział w
ostatnich momentach życia. Jakie to smutne. Smutne… (Ale… Dziwna jest ta
ciekawość, tych którzy zostali na tej ziemi – ta nadzieja, że ich
przodkowie w końcu coś powiedzieli sensownego). Iluzji co do wagi tej
ostatniej przemowy męża nie podziela zdaje się jego żona (w tej roli
Joanna Kasperek), prezentująca nową jakość – żałobę bez... żałoby…
Lubimy jednak mimo tego kultywować mity na temat swoich bliskich – taki mit wobec swojego ojca Setha Regana (w tej roli dawno oczekiwany przeze mnie, wciąż niedoceniany Artur Słaboń), żywi Sarah Regan (świetna w roli zblazowanej, jakich widziałem tuziny (może jednak za mało zblazowanej? Jednak zdaje się za inteligentnej?) młodej, „etnicznej” Angielki – Anna Antoniewicz). Ta nie chce dopuścić do siebie, że jej ojciec jest pedofilem. Woli go widzieć jako ofiarę systemu sądowniczego. A kim on jest „naprawdę”? Może jest tylko miłośnikiem dziecięcej urody? Przecież nie jest zbrodnią robić ukradkowe zdjęcia ośmiolatkom w parku i jak mawiają prości, a wyrozumiali ludzie – wąchać siodełka dziewczęcych rowerków. I czym miałaby być ta jakaś „prawda” i to o nas? No czym?
Wszystko w tym spektaklu rozpływa się w powszechnym niedookreśleniu. Relatywizmie w który – nie chcę pisać pogrążyła się, bo to raczej sterowane wstąpienie, zatem wdepnęła jak w g…., za to jakie postępowe - Europa. Tylko Tobias Az-Za’im (tutaj tę rolę dobrze wypełnił Adrian Brząkała), emigrant z Syrii, wie jak postawić temu opór – tym czymś co mu pomaga jest Bóg. Nastolatek „wierzy”, że bez tego nie wiadomo co byłoby czym, a życie byłoby bez sensu. Nie wiadomo jednak czy chodzi o Boga chrześcijańskiego, czy islamskiego. A to jednak różnica, dająca coraz mocniej o sobie znać.
Lubimy jednak mimo tego kultywować mity na temat swoich bliskich – taki mit wobec swojego ojca Setha Regana (w tej roli dawno oczekiwany przeze mnie, wciąż niedoceniany Artur Słaboń), żywi Sarah Regan (świetna w roli zblazowanej, jakich widziałem tuziny (może jednak za mało zblazowanej? Jednak zdaje się za inteligentnej?) młodej, „etnicznej” Angielki – Anna Antoniewicz). Ta nie chce dopuścić do siebie, że jej ojciec jest pedofilem. Woli go widzieć jako ofiarę systemu sądowniczego. A kim on jest „naprawdę”? Może jest tylko miłośnikiem dziecięcej urody? Przecież nie jest zbrodnią robić ukradkowe zdjęcia ośmiolatkom w parku i jak mawiają prości, a wyrozumiali ludzie – wąchać siodełka dziewczęcych rowerków. I czym miałaby być ta jakaś „prawda” i to o nas? No czym?
Wszystko w tym spektaklu rozpływa się w powszechnym niedookreśleniu. Relatywizmie w który – nie chcę pisać pogrążyła się, bo to raczej sterowane wstąpienie, zatem wdepnęła jak w g…., za to jakie postępowe - Europa. Tylko Tobias Az-Za’im (tutaj tę rolę dobrze wypełnił Adrian Brząkała), emigrant z Syrii, wie jak postawić temu opór – tym czymś co mu pomaga jest Bóg. Nastolatek „wierzy”, że bez tego nie wiadomo co byłoby czym, a życie byłoby bez sensu. Nie wiadomo jednak czy chodzi o Boga chrześcijańskiego, czy islamskiego. A to jednak różnica, dająca coraz mocniej o sobie znać.
Nie żebym szukał łatwego pocieszenia w
jakiejś taniej deklaracji z transcendencją w tle. Nie żebym popadał w
„moherowe” nadzieje. Raczej boję się, naprawdę boję, że wszystkie "harperowe” wątpliwości mogą zostać szybko i dramatycznie unieważnione.
Krzysztof Sowiński
Krzysztof Sowiński
PS. Acha… Podobało mi się… Niewiele się nudziłem.