Powiało złoto-czerwonymi liśćmi, jak to może się zdarzyć tylko „u nas” w
listopadzie. Kobiety zauważyły to, daleko za oknem swoim
dalekowzrocznym spojrzeniem.
Powiało różowo-białymi płatkami kwiatów
jabłoni, jak to może się zdarzyć tylko „u nas” w maju. Kobiety zauważyły
to, daleko za oknem.
Znowu powiało
("Który to raz?") złoto-czerwonymi liśćmi, jak to może, to może się
zdarzyć tylko „u nas” w listopadzie. Kobiety zauważyły...
„Och... żeby kiedyś w
taki ciepły, słoneczny dzień.... – być może pomyślała jedna ze starszych
pań, 72-letnia Julia, schludna, grubawa kobieta, z pomiętą twarzą i
siwymi rzadkimi włosami, które kiedyś były kruczoczarne i tak gęste, że
łamały się na nich przy czesaniu najtwardsze kościane grzebienie.
Obok -
o podobnym ostatnim dniu - mogła pomyśleć jej 78-letnia siostra, bardzo
podobna, tylko nieco wyższa Bogusława. Ubrana jest w elegancki,
markowy, ale przyciasny kostiumik, o numer, albo raczej dwa mniejszy niż
trzeba. Jest przekonana, że nikt się nie domyśla, że kostiumik
odziedziczyła po zmarłej niedawno dużo szczuplejszej kuzynce, którą pod
„koniec” odwiedzała w dzień w dzień i syn kuzynki to docenił.
Niektórzy
mówią, że nie nosi się rzeczy po umarłych, bo to zwiastuje
nieszczęście. Można tylko po bliskiej rodzinie. „Ależ czy nie ma
bliższej rodziny ponad kuzynkę po stryjecznym bracie?” – przekonywała
siebie i innych Bogusława.
- Ładny masz kostiumik... Kupiłaś sobie? – spytała siostra.
- A... miałam go już od dawna, tylko leżał w szafie.
Zdjęła zdeptane poza tak zwane granice ostateczności, nie pasujące nawet do siebie, pomarszczone buty. Ukazały się ze trzy dziury na niezbyt świeżych rajstopach.
– O... musiały mi się zrobić po drodze... Jakie to dziadostwo teraz robią – tłumaczyła się ich właścicielka.
Zasiadły
przy drewnianym stoliku (jasny orzech), o szklanym blacie, na którym
gospodyni ustawiła dwie kawy, w filiżankach koloru i kruchości płatków
jabłoni i podobne głębokie naczynie pełne małych ciasteczek rozsypanych
niczym garść liści, albo miniaturowa talia kart o czekoladowych plecach,
dla której już za późno jest na pasjansa i spełniony jest przedostatni
tarot.
To po nie sięgała nazbyt często ręka kobiety w kostiumie.
- 0 jakie pyszne! Jakie pyszne! Gdzie takie kupiłaś siostro? – pytała nie pytała.
- W sklepiku pod blokiem. Trzy złote paczka. Kupię ci. Tylko zostaw pieniądze...
-
Wiesz... W zasadzie nie są takie dobre. A ja... Muszę się odchudzać...
Przytyłam ostatnio. A poza tym... tak biedna kobieta jak ja, nie powinna
pozwalać sobie na takie fanaberie jak choćby ciasteczka. Jestem tak
biedna. Biedna...
- Ty biedna? Twój mąż ma taką wysoką emeryturę ? Z 1500 złotych! Ty też nie mało.... A ja mam 800!
-
No... nie tak świetną.... A wiesz, ile on żre?! Żre i żre! A i wódkę
pije! Choruje! Ile to pieniędzy trzeba na lekarstwa?! A ile pije! Ale
Dobry Bóg w końcu zlituje się nade mną i go zabierze. Zabierze tego...
tego ateistę!
Ale nie bardzo mogła się skupić na tej opowieści.
Bo jej ciekawy wzrok (nie była tutaj ponad rok) biegł wciąż od nowej
komody siostry (jasny orzech), dwóch foteli i kanapy (jasny orzech),
wyłożonych ekologiczną skórką (jasny krem), kupowane przez niezamożnych
ludzi, którzy chcą mieć w domu „pięknie”.
- Ty też możesz mieć takie... Rata po sto złotych miesięcznie. Rok mija szybko i spłacisz – zachwala gospodyni.
-
Aaaaa... po co mi to? Ile lat ja jeszcze pożyję? Ile? Zresztą... moje
stare ślubne meble są jeszcze dobre... No dobrze... coś się tam i już
sypie, ale... Kiedyś nie robili tandety jak dziś. Sama wspomnisz moje
słowa... Poza tym ja wolę dać wnukom... Moim wnukom.
- Ale przecież nic im jeszcze nie dałaś...
-
Ale kiedyś dam – ucięła krótko. – Ja się tam śmierci nie boję... Modlę
się codziennie do Boga o miejsce dla mnie w niebie... No... Ale najpierw
grób dla siebie trzeba załatwić. Po to się dziś spotkałyśmy...
Wypiły po łyku kawy.
-
Groby mamusi i tatusia bez problemu da się rozbudować – relacjonowała
Julia. – Grób mamusi nie źle się trzyma, wiesz... Tatusia niestety nie i
wiele trzeba zrobić. Ale to już w końcu minęło 65 lat. 65 lat minęło...
Mój Boże... Mój... Jak ten czas leci!
„Jak jeden dzień... I
jedno nie dociera do mnie, że wy już tacy starzy" – mawiała do swoich
dzieci Julia, które uświadomiły sobie, że dawno, dawno już przekroczyły
czterdziestkę.
Cóż się stało z jej pięknym synem, mądrym? Choć go
całe życie nie może rozgryźć... Zbudowanym ze sprzeczności. Dziś
zadającym kłam, swoim własnym poglądom z wczoraj. Choć on tłumaczy, że
nie ma w tym nic nadzwyczajnego - bowiem czuwa tylko nad równowagą
świata. Słyszeliście Państwo coś podobnego?
Dziś starsza pani
patrzy nad podłysiałego faceta o ostrych, niegdyś tak łagodnych i
miękkich rysach. Był prymusem! Źródłem rozpierającej ją dumy przez tyle
lat – podstawówka, szkoła średnia, studia! Został nauczycielem. A dziś,
kiedy pada szkoła za szkołą, których już nawet echo nie pamięta
dokazywania dzieci – jest bezrobotny... Jaki to wstyd... Jak powiedzieć o
tym siostrze? Jak? O... woli jej nie sprawiać radości i opowiada jak to
syn awansuje, i już jest wicedyrektorem! A syn... Chodzi zasępiony...
Niekiedy tylko odezwie się szorstkim głosem. A ostatnio choruje...
Czekają w kolejce na badanie. Lekarze nawołują do cierpliwości.
Niektórzy, żeby się nie martwić i... zostawiają wizytówki z adresami
prywatnych gabinetów. I ona czeka najbardziej. Może – jak to matka –
bardziej niż on... Udaje, że nie czeka, ale czeka i czeka...
„Przecież on nie może przede mną. Nie może...”
A kiedyś zażartował: „Mamo... znajdzie się tam dla mnie u babci, albo u dziadka miejsce?”
Przeraził
ją ten żart. Zwierzyła się z tego córce. I znów się zdumiała, choć ja
widzi co tydzień. Ledwo ją poznała w tej starej, siwej, powłóczącej
nogami, grubawej kobiecie! Niemożliwe?! Była tak wiotką, smukłą
dziewczyną, o długaśnych nogach!
„Synu... nie martw się – gładzi
go po łysawej głowie – wyzdrowiejesz... Pojedziesz do Anglii, tam w
pracy jest w bród, tam czterdziestoletni ludzie mają prawo jeszcze żyć!”
Nie
bardzo wie, gdzie ta Anglia. Nigdy nie miała paszportu i nigdy nie była
za granicą. Ba... Ledwie parę razy za rogatkami swojego małego
miasteczka. Ale skąd na to było brać pieniądze? Ledwo się koniec z
końcem wiązało. Ledwo. Nadludzkim wysiłkiem. Pracą w dzień i w nocy.
Dopóki starczało sił.
Ale ta Anglia to dla niej jest jak Ziemia
Obiecana! Szczęśliwa kraina, gdzie po przepracowanym miesiącu nawet tym
maluczkim – jak nauczyciele, czy pielęgniarki - coś nie coś zostaje w
kieszeni! Ziemia Obiecana! Choć nie żyły w niej i nie wyrażały jej
świata biblijne metafory, tak o Anglii myślała. Nie bywa bowiem w
kościołach. Jan Paweł II to był dla niej tylko „dobry człowiek” i nigdy
go "nie odwiedziła", nie miała takiej potrzeby, choć wycieczek do
Watykanu było w bród. A teraz jest już za późno. Ale nie żałuje. Teraz
jest nowy papież, będzie w Krakowie... Ale czyż Kraków nie jest czasem
na końcu świata? Nie jest równie odległy jak Londyn, albo Ameryka?
Bogusława:
- Wiesz... Długo nad tym myślałam.. Przypominałam sobie... Tatuś ciebie
bardziej lubił, bo byłaś najmłodsza... Brał cię zawsze na kolana, albo
sadzał na stopie i huśtał jak na huśtawce... Pamiętasz? Ja wezmę grób po
mamusi i będę leżała na zawsze z mamusią...
Julia: - Dobrze. Niech tak będzie. Ja będę z tatusiem.
- To dobrze, ze tak szybko doszłyśmy do zgody.
I ręka Bogusławy szybko sięgnęła po ciasteczko...
-
Teraz trzeba szybko załatwić formalności. Łatwiej i zdaje się taniej,
na pewno o wiele taniej, będzie z grobem tatusia choć zniszczony bardzo,
jest wykupiony na „wieczność”. Grób mamy niestety... Mija termin...
Musisz się pospieszyć i szybko zapłacić – wyjaśniała Julia.
I w
tym momencie ręka Bogusławy, w którą niechcący od pewnego czasu wpadało
po dwa ciasteczka, zatrzymała się w połowie drogi do jej ust i...
skamieniała niczym żona Lotta.
Ledwo "będąc całą w nerwach” dosłyszała: - Może zostaniesz na obiedzie?
I automatycznie odpowiedziała: - Mam obiad w domu już gotowy, ale zostanę, żeby nie robić ci przykrości.
Ale kiedy połykała ostatni kawałek wielkiego kotleta i zabierała się do lodów i ciasta, nagle się rozpromieniła!
- Wiesz co?! Przypomniałam sobie... Ty nie możesz tego pamiętać, byłaś zbyt mała, ale zaufaj siostrze...
I klepnęła się w czoło.
–
Tatuś jednak bardziej kochał mnie! Jak mogłam to pomylić! Jak?! A
ciebie mamusia... I przykro byłoby tatusiowi, że nie jestem przy nim.
Nie możemy robić nic przeciwko woli rodziców. Ich wola to świętość! –
dowodziła już spokojna, a jej ręka sięgała spokojnie po największą z
pomarańczy.
środa, 30 października 2013
niedziela, 13 października 2013
„Żołnierze są tępymi, głupimi zwierzętami….”
Pada na scenie, mnie więcej takie zdanie - niektórym wydaje się, że jak głośno krzyczą, to zostaną wysłuchani.
„Misja”, najnowsza propozycja kieleckiego Teatru im. (nadal) Stefana Żeromskiego, naprawdę głośno krzyczy! Ale czy przebija się z czymś, czego byśmy dotąd nie wiedzieli? Nie sądzę. Owszem… Jest kilka zapadających w pamięć scen, ale przedstawienie broni się dzięki świetnej grze kilku aktorów. I im warto poświęcić swój czas.
Nowy sezon na deskach kieleckiego teatru dramatycznego rozpoczął się sztuką - „Misja. (Wojny, od których uciekłem”), pióra Michała Buszewicza. Tekstem, który był – jak donoszą media - w półfinale ostatniej edycji Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej. „A jego sceniczna forma ma być bliska sposobowi odbioru rzeczywistości przez współczesnego widza, który potrzebuje wielu zmian, by skupić się nad określonym problemem”. Nie wiem kto zaprojektował takiego widza, ale znam rezultaty – mnożenie, z trudem trzymających się „kupy” wątków, mnóstwo krzyku na scenie (w zamiarze zdaje się, żeby wyrwać widza z jego małego, poukładanego światka, wstrząsnąć nim, a w rzeczywistości, żeby widz, zdaje się nie zasnął). A skupić się na jakimś „problemie”, wydaje mi się w tej propozycji rzeczą niepodobną.
Niestety jest kilka nużących momentów, kilka wątków, które spokojnie można by bez straty dla całości zwyczajnie wyp….., nie owijając w bawełnę, a może dziś już polar savoir-vivre’u.
„Misja”, miała opowiedzieć o traumie żołnierzy, którzy – jak mawia się, próbując oswoić nie do oswojenia koszmar zabijania - powąchali prochu. W rolach żołnierzy Włodzimierzów, a zarazem Ratowników, Bankowców, Pielęgniarzy, Oficerów: debiutujący w Kielcach Michał Wanio, Andrzej Plata, Wojciech Niemczyk.
Temat młodych żołnierzy, ich traumatycznych przeżyć, to niebezpieczny zaminowany teren – na tej kanwie powstało wiele wybitnych książek i filmów – wymienię kilka z tych pierwszych - „Na Zachodzie bez zmian”, „Cienka czerwona linia”, „Paragraf 22” i może najlepsza z nich „Bohater na ośle”. Tak naprawdę powinny one znaleźć się na liście zakazanych, bo ujawniają mechanizmy wojny. Po ich przeczytaniu – świat już ostatecznie traci bezpowrotnie swoją naiwność.
Czy koresponduje z tą wiedzą, utwór młodego dramaturga? Nie bardzo. Na scenie się pojawia Wojciech Niemczyk, uczesany jak w scenach finałowych kapitan Benjamin Willard (Martin Sheen w legendarnym „Czasie apokalipsy”). Myślę sobie – dobrze, cytat utajony, będzie polemika. Niestety nie było. To był „prywatny” pomysł aktora.
A może nie musi być takich korespondencji w ogóle? Pewnie, że nie musi, ale zanim się przedstawi swoją wizję, warto znać poprzednie – żeby nie wyważać otwartych dawno drzwi.
Tak naprawdę, zdaje się, to nie jest spektakl o traumie żołnierzy, którzy kilka razy nie zawiedli na tzw. (wszystko na wojnie jest tak zwane) polu bitwy, by na koniec, mówiąc językiem spektaklu z niego haniebnie spierdolić.
To jest opowieść o rodzinie żołnierzy. I tutaj plus dla Buszewicza. Ta rodzina to typowi mieszkańcy blokowiska – ojciec z nieodzownym pilotem w ręku (Edward Janaszek),
prowincjonalna matka (Joanna Kasperek), córka dresiara (Dagna Dywicka, dobrze, choć jej rola jak i pozostałe kobiet – są nazbyt przerysowane), dresiara - dziewczyna żołnierzy (debiutująca w Kielcach Wiktoria Kubaszewska, miała szansę pokazania pełnego wachlarza możliwości, w tym śpiewu, zapowiada się, że „Żeromski”, dokonał dobrego wyboru).
Bo wbrew pozorom, to nie dzieci członków rządu, czy parlamentu, elit finansowych, kulturalnych etc. zaciągają się do armii (nie muszą). Zasadniczo np. w Wielkiej Brytanii, większość „służących”, to młodzieńcy wywodzący się ze… środowisk zwanych kibolskimi. Czy jest tak i w Polsce?
O motywacjach polskich żołnierzy ze spektaklu Eweliny Marciniak (reżyseria) tego się nie dowiemy. Nie będzie oskarżenia systemu – będzie ironia – z polskich sojuszy, polskiego udziału w misjach, pustych rytuałów i formułek – np. tych związanych z uroczystymi pochówkami – żołnierzy, którzy zginęli na „misjach”, misjach bo wiadomo, że to nie wojny, ale „misje stabilizacyjne”. Takie komunikaty łatwiej przyjąć.
Czy żołnierze dawniej też mieli traumy? Gdzieś czytałem, że uczestnicy wojen obronnych, mają statystycznie rzadziej traumę, niż ich koledzy biorący udział w „misjach stabilizacyjnych” z dala od granic kraju. Im dalej tym bardziej, dociera do nich bezsens ich działań.
Jednak nic tak nie ożywiło kieleckiej premiery, z której zaczynało wiać nudą, jak scena pogrzebu młodego żołnierza z udziałem świetnych – Edwarda Janaszka w roli ojca i celebrującego uroczystość, starszego oficera i Matki – Joanny Kasperek. Poczułem przez chwilę ducha Mrożka.
Na koniec mamy monolog Wojciecha Niemczyka, dla niego warto iść do teatru!
Obok wystąpił debiutujący Michał Wanio, którego zdaje się czeka w Kielcach wiele dobrego, był także i Andrzej Plata – zdystansowany i przekonujący.
Przedstawienie wyreżyserowała Ewelina Marciniak, z tzw. cokolwiek miałoby to oznaczać, młodego pokolenia. To dzięki jej pracy z aktorami spektakl broni się jako całość. Autorką ascetycznej scenografii jest Marzena Czarniecka, a muzyki Marcin Nenko.
Jest scena z helikopterem-zabawką, który ląduje obok zagubionych żołnierzy. Dla mnie to jest metafora naszej polskiej roli w tym niebezpiecznym świecie, w którym pokój jest iluzją. Wojna bowiem toczy się nieustannie. Niekiedy wchodzi w fazę militarną. Potrzeba do niej ludzi w uniformach, o których niegdyś Henry Kissinger, laureat Pokojowej Nagrody Nobla, powiedział: „Żołnierze są tępymi, głupimi zwierzętami używanymi w polityce zagranicznej’.
Warto to pamiętać. I "Do prostego człowieka”, wiersz Juliana Tuwima.
Krzysztof Sowiński
„Misja”, najnowsza propozycja kieleckiego Teatru im. (nadal) Stefana Żeromskiego, naprawdę głośno krzyczy! Ale czy przebija się z czymś, czego byśmy dotąd nie wiedzieli? Nie sądzę. Owszem… Jest kilka zapadających w pamięć scen, ale przedstawienie broni się dzięki świetnej grze kilku aktorów. I im warto poświęcić swój czas.
Nowy sezon na deskach kieleckiego teatru dramatycznego rozpoczął się sztuką - „Misja. (Wojny, od których uciekłem”), pióra Michała Buszewicza. Tekstem, który był – jak donoszą media - w półfinale ostatniej edycji Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej. „A jego sceniczna forma ma być bliska sposobowi odbioru rzeczywistości przez współczesnego widza, który potrzebuje wielu zmian, by skupić się nad określonym problemem”. Nie wiem kto zaprojektował takiego widza, ale znam rezultaty – mnożenie, z trudem trzymających się „kupy” wątków, mnóstwo krzyku na scenie (w zamiarze zdaje się, żeby wyrwać widza z jego małego, poukładanego światka, wstrząsnąć nim, a w rzeczywistości, żeby widz, zdaje się nie zasnął). A skupić się na jakimś „problemie”, wydaje mi się w tej propozycji rzeczą niepodobną.
Niestety jest kilka nużących momentów, kilka wątków, które spokojnie można by bez straty dla całości zwyczajnie wyp….., nie owijając w bawełnę, a może dziś już polar savoir-vivre’u.
„Misja”, miała opowiedzieć o traumie żołnierzy, którzy – jak mawia się, próbując oswoić nie do oswojenia koszmar zabijania - powąchali prochu. W rolach żołnierzy Włodzimierzów, a zarazem Ratowników, Bankowców, Pielęgniarzy, Oficerów: debiutujący w Kielcach Michał Wanio, Andrzej Plata, Wojciech Niemczyk.
Temat młodych żołnierzy, ich traumatycznych przeżyć, to niebezpieczny zaminowany teren – na tej kanwie powstało wiele wybitnych książek i filmów – wymienię kilka z tych pierwszych - „Na Zachodzie bez zmian”, „Cienka czerwona linia”, „Paragraf 22” i może najlepsza z nich „Bohater na ośle”. Tak naprawdę powinny one znaleźć się na liście zakazanych, bo ujawniają mechanizmy wojny. Po ich przeczytaniu – świat już ostatecznie traci bezpowrotnie swoją naiwność.
Czy koresponduje z tą wiedzą, utwór młodego dramaturga? Nie bardzo. Na scenie się pojawia Wojciech Niemczyk, uczesany jak w scenach finałowych kapitan Benjamin Willard (Martin Sheen w legendarnym „Czasie apokalipsy”). Myślę sobie – dobrze, cytat utajony, będzie polemika. Niestety nie było. To był „prywatny” pomysł aktora.
A może nie musi być takich korespondencji w ogóle? Pewnie, że nie musi, ale zanim się przedstawi swoją wizję, warto znać poprzednie – żeby nie wyważać otwartych dawno drzwi.
Tak naprawdę, zdaje się, to nie jest spektakl o traumie żołnierzy, którzy kilka razy nie zawiedli na tzw. (wszystko na wojnie jest tak zwane) polu bitwy, by na koniec, mówiąc językiem spektaklu z niego haniebnie spierdolić.
To jest opowieść o rodzinie żołnierzy. I tutaj plus dla Buszewicza. Ta rodzina to typowi mieszkańcy blokowiska – ojciec z nieodzownym pilotem w ręku (Edward Janaszek),
prowincjonalna matka (Joanna Kasperek), córka dresiara (Dagna Dywicka, dobrze, choć jej rola jak i pozostałe kobiet – są nazbyt przerysowane), dresiara - dziewczyna żołnierzy (debiutująca w Kielcach Wiktoria Kubaszewska, miała szansę pokazania pełnego wachlarza możliwości, w tym śpiewu, zapowiada się, że „Żeromski”, dokonał dobrego wyboru).
Bo wbrew pozorom, to nie dzieci członków rządu, czy parlamentu, elit finansowych, kulturalnych etc. zaciągają się do armii (nie muszą). Zasadniczo np. w Wielkiej Brytanii, większość „służących”, to młodzieńcy wywodzący się ze… środowisk zwanych kibolskimi. Czy jest tak i w Polsce?
O motywacjach polskich żołnierzy ze spektaklu Eweliny Marciniak (reżyseria) tego się nie dowiemy. Nie będzie oskarżenia systemu – będzie ironia – z polskich sojuszy, polskiego udziału w misjach, pustych rytuałów i formułek – np. tych związanych z uroczystymi pochówkami – żołnierzy, którzy zginęli na „misjach”, misjach bo wiadomo, że to nie wojny, ale „misje stabilizacyjne”. Takie komunikaty łatwiej przyjąć.
Czy żołnierze dawniej też mieli traumy? Gdzieś czytałem, że uczestnicy wojen obronnych, mają statystycznie rzadziej traumę, niż ich koledzy biorący udział w „misjach stabilizacyjnych” z dala od granic kraju. Im dalej tym bardziej, dociera do nich bezsens ich działań.
Jednak nic tak nie ożywiło kieleckiej premiery, z której zaczynało wiać nudą, jak scena pogrzebu młodego żołnierza z udziałem świetnych – Edwarda Janaszka w roli ojca i celebrującego uroczystość, starszego oficera i Matki – Joanny Kasperek. Poczułem przez chwilę ducha Mrożka.
Na koniec mamy monolog Wojciecha Niemczyka, dla niego warto iść do teatru!
Obok wystąpił debiutujący Michał Wanio, którego zdaje się czeka w Kielcach wiele dobrego, był także i Andrzej Plata – zdystansowany i przekonujący.
Przedstawienie wyreżyserowała Ewelina Marciniak, z tzw. cokolwiek miałoby to oznaczać, młodego pokolenia. To dzięki jej pracy z aktorami spektakl broni się jako całość. Autorką ascetycznej scenografii jest Marzena Czarniecka, a muzyki Marcin Nenko.
Jest scena z helikopterem-zabawką, który ląduje obok zagubionych żołnierzy. Dla mnie to jest metafora naszej polskiej roli w tym niebezpiecznym świecie, w którym pokój jest iluzją. Wojna bowiem toczy się nieustannie. Niekiedy wchodzi w fazę militarną. Potrzeba do niej ludzi w uniformach, o których niegdyś Henry Kissinger, laureat Pokojowej Nagrody Nobla, powiedział: „Żołnierze są tępymi, głupimi zwierzętami używanymi w polityce zagranicznej’.
Warto to pamiętać. I "Do prostego człowieka”, wiersz Juliana Tuwima.
Krzysztof Sowiński
Subskrybuj:
Posty (Atom)