Śnił mi się. Był słoneczny dzień. Stoimy półkolem i gawędzimy. Rozpoznaję tylko jego, dwóch osób z jego prawej i lewej strony już nie. I on zdaje się rozpoznaje mnie. Nagle zadaje zaskakujące pytanie. Tym więcej puchnące znaczeniami, że uświadamiam sobie, przecież on od kilku miesięcy... nie żyje.
Stoję przed drzwiami kościoła. Nie mogę dopchać się, ani i nie chcę do środka. Msza, jak mawia się za jego duszę. Później dwóch mężczyzn w czerni, wynosi małe drewniane pudełeczko. Tyle zostało z Jarka. Nie licząc duszy.
Chciał, żeby tyle. Za pudełeczkiem idą, jego żona i dwie piękne, błękitnookie dorosłe córki. A później cmentarz. Tłum ludzi. W tym dorośli wychowankowie Domu Dziecka, już ze swoimi rodzinami, dziećmi. Jarek, jak się okazuje - całe życie - pracował w bidulu.
Trochę zazdrościmy mu dzisiaj (a może tylko ja?), my jego posiwiali koledzy z klasy.
Kurwa! Umarł sobie tak przed nami! Odszedł jako przystojny facet, prosty, wysoki, a nie jako pokurczony staruszek z plastikową butelką na siki w nogawce, (konający co dwa dni, kiedy wężyk do butelki, zapcha się skrzepami krwi, bezradnie czekający na miłosierdzie pogotowia), którego nikt już nie pamięta, bo ci co mogli pamiętać - już nie żyją, a ci co żyją - nic nie pamiętają.
I tyle osób przyszło tutaj. Farciarz! Pierdolony farciarz - nawet nie powiedział, że jest aż tak cieżko chory! Nie użalał się.
- Nie jest tak źle. Nie jest. Jestem na rocznym urlopie zdrowotnym, odpoczywam trochę - mówił, z tym swoim szerokim, lekko ironicznym uśmiechem, w nieczęstych momentach, kiedy spotykaliśmy się. Bo przecież wciąż nie ma czasu, mimo, że go po prostu - nie ma, jest tylko iluzją. Więc nie mamy tej iluzji....
Nie pożegnał się z nikim i nie dał nikomu pożegnać się ze sobą.
Pieprzony farciarz - nie będzie gnił, cuchnął i kurczył się. Teraz wmurowują pudełko z nim w beton grobu. Zgrzyta kielnia. Zgrzyta...
I nagle z głośnika toczą się powoli, pierwsze dźwięki "Epitaph" King Crimson. W tym momencie my przyjaciele z młodości Jarka, zamiast płakać, uśmiechamy się do siebie nawzajem, ja łapię uśmiech z wdową juz po Jarku (stoi na górce), Asią. I wszystko to kingcrimsonowe spojrzenie wie. Chociaż ja mniej zdaje się, wiem i pamiętam niż sądzą inni, i ona sądzi. To u niej w domu, przed wielu laty, po raz pierwszy pokochaliśmy King Crimson i nie tylko.
A teraz "epitafium" sączy się kawałek po kawałku, w końcu słyszymy:
As I crawl a cracked and broken path
If we make it we can all sit back and laugh.
But I fear tomorrow I'll be crying.
Yes I fear tomorrow I'll be crying.
Jutro tak. Nie dziś. Nie dziś. Dziś się uśmiechamy. Choć i dziś jest tylko iluzją i jutro też nią będzie.
We śnie nie ma twarzy tak umęczonej bólem i chorobą. Promienieje jakimś blaskiem, a jego szare włosy (nie wyłysiał szczęściarz), mają kolor i błysk złota.
- No powiedz... - pyta z tym ironicznym, tak charakterystycznym dla niego uśmieszkiem... - No powiedz... Kogo ocaliłeś! No kogo?
No i rechocze tymi wielkimi kłami dodającymi mu uroku i tajemnicy.
Milczę. Nawet nie zmieszany. Ale milczę.
Myślę sobie: "A niby kogo i dlaczego miałbym ocalać? Kogo i dlaczego?"
Ale on, daję słowo i wszystkie synonimy, powiedział wyraźnie - "ocalić", a nie na przykład - komuś pomóc...
Przez moment pomyślałem o moim dziadku, który całą wojnę przechowywał na strychu sąsiada, któremu bardziej niż innym, wówczas groziła śmierć, ale wiem, że to się na pewno nie liczy. Nie liczy. I kurwa, nie znoszę tego wszystkiego, nagle obudzonego teraz chóru wnuków takich dziadków, ktorzy ocalali, tej szarańczy. Tego błyszczenia w cudzym czynie i wdzięczenia się, jak mawiano niegdyś - stara kurwa do milicjanta - do silnych i wpływowych tego świata. Brzydzę się tymi zaklęciami, tymi zapewnieniami, przysięgami dozgonnej miłości, parcianymi manifestacjami lojalności.
W końcu uśmiecham się i sięgam do jakby zielonkawej jak łąka koszuli Jarka (wiem, wiem, nie nosił takich, zdecydowanie jeansowe), ale w moim śnie mogła być zielona (a może, teraz sobie przypominam - była błękitna, ale miała - żywe, zielone gałązki - nici aplikacji) - poniżej czubka kołnierzyka, siedzą mu na kieszeni koszuli dwie biedronki. Sięgam, bez wahania, po jedną ostrożnie. Siada mi na palcu, a moze tylko przycupnęła, bo nie zna języka polskiego, zna biedronkowy? Rozprostowuje skrzydła, mają czarne kropki i soczystą czerwień.
- Tak to ona! Ona! Ją kiedyś ocaliłem! Na pewno tę!!! - drę się radosny.
Biedronka pofrunęła w górę, ku błękitowi, i kiedy mój wzrok spowrotem wrócił, nie bylo już ani Jarka, ani innych. Zaprawdę wam opowiadam - nawet mnie. Bo czas jest na pewno złudzeniem.
I przysięgam, nie powiem, a też mi się śniło, kto z Was żyjących wkrótce odfrunie jak biedronka. I obawiam się, że już dzisiaj jest jutrzejszy płacz. I nikogo nie potrafię ocalić. Nikogo.