Ta sztuka jest - jak ja to rozumiem – propozycją próbującą
oswoić starość. Co z tego wynikło? Oto jest pytanie…
Komedia „Awantura w Hollywood, czyli GERIATRIX SHOW!”, to
najnowsza propozycja Teatru TeTaTeT. Tekst napisał Tadeusz Kuta (który jest
także aktorem znającym kulisy teatru), wyreżyserował Mirosław Bieliński, który
także zagrał w spektaklu główną rolę Georga Labrynskyego.
Wystąpili także Teresa Bielińska (Betty Gallan), Przemysław
Predygier (Teddy Woolf), Mateusz Dymidziuk (gra na zmianę z Łukaszem Olesiem) (Marcus
Bonaticelli).
Trójka pierwszych gra
według innego, jakby dawnego (?) kanonu charakterystycznego dla ich pokolenia –
stają się lepiej lub gorzej granymi postaciami z całym ich rysem
psychologicznym, narracyjnym i… biorą pełną odpowiedzialność za to co pokazują
na scenie. Mateusz Dymdziuk według wzoru bardziej współczesnego niedookreślonego,
ale i emblematowego – trochę stoi koło swojej postaci niczym u Brechta, ale jej
nie komentuje, jest obserwatorem także widowni, chwilami jakby też sobą, osobą
prywatną.
Grana przez niego, wzięta w cudzysłów, figura reżysera
reprezentuje współczesnych twórców teatralnych spod znaku dekonstrukcji,
potrafiących wbrew zapisom autora zrobić sobie przysłowiowe jaja z pogrzebu, a
nawet Szekspirowi dopisać fragmenty tekstu. Reżyserów, którzy żądają od aktorów
na scenie, żeby „byli sobą”, co nie oznacza poszukiwania własnej drogi,
autentyczności i szczerości, ale rezonowania przez aktora warstwy propagandowej
spektaklu. Z reguły prostej jak cep „prawdy etapu”, mimo pozorów robienia
wielkiej zaangażowanej sztuki, nazywanej teatrem krytycznym. Mających ambicje
zmieniania świadomości widza, a najczęściej tylko przynudzających.
TeTaTet tym razem nieco wyśmiewa ten nowy świecki teatralny
obrządek, tę megalomanię i… proponuje nam, na szczęście „klasykę” nie
narażającą odbiorców – mówiąc Miłoszem – na męki wyższego rzędu.
Zadziwił mnie Mirosław Bieliński, który przemienił się nawet
fizycznie (bez „protez” charakteryzacji) grając swoją postać. Żaden z jego
ruchów nie należał tego wieczora, do prywatnego zestawu tego zasłużonego dla
kieleckiej kultury aktora. Jakby powiedział na taką okoliczność Kristian Lupa –
prawda postaci została w Kielcach wyrażona poprzez prawdę ciała. To jest
naprawdę świetna kreacja. Mirosław unieważnił wszystkie dotychczasowe opinie
jakie mieliśmy na jego temat. Otworzył szufladki. Tylko dopiero na koniec znowu
odnalazłem na scenie dobrze mi znanego komediowego Bielińskiego.
Rzecz się rozgrywa w… teatrze (czyli mamy do czynienia z
konwencją - teatru w teatrze). Pokazuje nam kulisy powstawania spektaklu:
próby, zawirowania wokół tej propozycji. Sztuka zapowiada się jako wielki hit.
Bilety są już wykupione na wiele przyszłych miesięcy. Gwoździem programu nie jest
nawet sam spektakl, ale najmłodsze gwiazdy Hollywood biorące w tym udział,
których samo pojawienie się elektryzuje widzów. Niestety idole, na miesiąc
przed premierą łamią umowę (ktoś inny zaproponował im na ten czas bardziej
lukratywne zajęcie) z twórcami tej propozycji. Dyrektor przedsięwzięcia Teddy
Woolf i reżyser Marcus Bonaticelli – po wielu sporach w końcu rozumieją, że nie
maja wyboru i postanawiają zatrudnić w miejsce opuszczone przez młode, „gorące”
nazwiska, dawno przebrzmiałe gwiazdy Hollywood, dziś już starców, zwaśnionych
od kilkudziesięciu lat – teraz mało sprawnego Georga i Betty, która nie może
się już obejść bez aparatu słuchowego. Co z tego wyniknie? Triumf czy porażka?
Zapraszam do TeTaTeT.
To miała być zapewne w zamyśle reżysera Mirosław
Bielińskiego zabawna „gierartryczna” komedia. I rzeczywiście – większość
publiczności w dniu w którym byłem w teatrze, to byli widzowie po 60 roku
życia. Ja też jestem już „po”, więc dla mnie ta propozycja, to była wesoło-smutna
opowieść. Chyba dla mnie jednak bardziej smutna. Biorąc pod uwagę kontekst - właśnie
jestem po uroczystości obchodów 40-lecia powstania Domu Środowisk Twórczych.
Byłem kiedyś w grupie jednych z pierwszych pracowników tej instytucji. Na
obchody wielu już z nas nie mogło przybyć – bo nie żyją. Jeden właśnie umiera w
hospicjum. A większość z tych, którzy pojawili się, boryka się już z prawami
entropii, z nieustannym cyklem przemiany i odchodzenia.
Kiedyś przed laty śp. Piotr Szczerski, dyrektor Teatru im. S.
Żeromskiego, który w swojej dobroci tak niefortunnie na swojego zastępcę
zaproponował Michała Kotańskiego, a ten z tej kieleckiej sceny na lata uczynił opresyjną
maszynę propagandową
postfreudowsko-neoliberalnej ideologii – wyreżyserował „Wdowy” Sławomira
Mrożka.
Wówczas Szczerski swoją propozycją zadał fundamentalne
pytanie: czy da się oswoić śmierć? Odpowiedział, jak wtedy zrozumiałem: nie da
– można tylko ze zrozumieniem i wdziękiem poddać się jej woli. A być może tylko
najlepsi z nas, wojownicy i dotknięci czymś co niektórzy nazywają błyskiem
„oświecenia”, kiedyś w nagrodę, wynegocjują ze śmiercią – czas i miejsce
pożegnania?
Dziś po latach to samo pytanie, ale w kontekście
nieuchronnej starości zadaje Mirosław
Bieliński, przyjaciel śp. Piotra Szczerskiego. I - jak ja to rozumiem – swoją propozycją
próbuje oswoić starość, zamiast jednak dramatyzować jej aspekty, reżyser
rozładowuje ten koszmar śmiechem.
Krzysztof Sowiński