Jest u nas w Polsce
powiedzenie "czeski film", którym to określamy niektóre śmiesznie,
ale koniecznie absurdalne aspekty naszego życia. Ale nie ma jeszcze powiedzenia
„czeski teatr”? Czy po najnowszej prapremierze w Kielcach przyjmie się taki
zwrot?
Wielu z nas Polaków nie
docenia czeskiej kultury czy literatury (chociaż ma ona od lat swoich wiernych
odbiorców) – bo my odwrotnie niż zdaje się większość Czechów bardziej wolimy i
cenimy wielkie tematy (jak się to mówi zwłaszcza teraz - wielkie narracje), niż
czeskie inklinacje ku opowiadaniu zwykłych historii, przytrafiających się
przeciętnym ludziom, w atmosferze smutku, ciepła i piękna przemijania.
Odnosimy wrażenie jakby ci
nasi południowi sąsiedzi chcieli uchodzić zawsze - nie za agresorów, ale za
ludzi prawych, ofiary w tym losu, jak chociażby archetypiczny wojak Szwejk, a
chcieli zapomnieć czarne karty swojej historii. Jak np. tę, kiedy to w maju
1945 roku w Pradze po upadku III Rzeszy, dokonują w ramach odwetu za lata okupacji
barbarzyńskiego mordu na niemieckich cywilach. Zabili wtedy także grono
przebywających w Pradze Szwedów, mimo tłumaczeń tych ludzi, że nie są Niemcami.
I jeszcze na dodatek tę zbrodnię skwapliwie wówczas sfilmowano. Na bazie tego
powstał dokument „Zabijanie po czesku”(2010). Ten film wstrząsnął widzami i do
„Szwejkowego” postrzegania Czechów dodał także dużą przestrzeń mroku. A może to
nie jest wina tych ludzi – tylko jak mówił wielki moralista, specjalista od
wielkich narracji polski pisarz G.H. Grudziński, to wina faktu, że - w
nieludzkich czasach, niektórzy ludzie bywają nieludzcy?
Nie górujemy jednak
moralnie nad tamtymi zabójcami z czasów drugiej apokalipsy. O nie! Jak łatwo
uruchomić darwinizm społeczny, właśnie doświadczamy po dwóch ponad latach
„panowania” fałszywej pandemii, na bazie której metodycznie, krok po kroku –
niestety bez większego społecznego oporu - wprowadzono znowu, także do Europy
totalitaryzm. Także na bazie trwającej wojny Ukrainy z Rosją. Iluż to z nas z
radością przyjmuje codziennie informacje m.in. o brutalnych samosądach na „wrogach”
dokonywanych przez naszego nowego „sojusznika! Podkręcają nas w tym odhumanizowaniu
zorkiestrowane media, prawie wszyscy politycy, i wpływowi uczeni np. w
popularnym programie adresowanym do inteligentów pt. „Trzeci punkt widzenia”. I proces ten dopiero się zaczął, a nie
skończył jak wielu sądzi. Niestety - rozpoczęły się nieludzkie czasy. Trzeciej
apokalipsy.
W Kielcach w teatrze
TETATET, na początku nowego sezonu, możemy oglądać – prapremierową komedię pt. „Teściowe
wiecznie żywe”, pióra czeskiego aktora,
reżysera i dramaturga z pokolenia lat 60 XX wieku Jakuba Zindulka. W przekładzie
Jana Węglowskiego (autor i tłumacz byli obecni w Kielcach na premierze), w
reżyserii Mirosława Bielińskiego.
Już tytuł pokazuje, że autor
sztuki sięga po stereotypowy konflikt teściowych, które rzadko kiedy, jak znamy
to z życia, dogadują się. Że będzie śmiesznie jak w „czeskim filmie” i w polskich
domostwach, i… że tak powiem mało oryginalnie.
I tak się dzieje w
pierwszym akcie tej sztuki. Poznajmy młodą parę Jindrę Sedlákovą i Karela Krála. Akurat w dniu w którym byłem w teatrze tę pierwszą grała niewiarygodnie piękna
Magdalena Szczepanek i wiarygodna w roli młodej Czeszki, i debiutujący na
scenie Łukasz Oleś, wnoszący do kreowanej przez siebie roli autentyzm i chyba osobiste,
chciałoby się powiedzieć „czeskie” ciepło. Słowem – sportretował fajnego
gościa, milutkiego misia, z którym chętnie wypilibyśmy kufel piwa. Na zmianę z
nimi postaci młodych ze sztuki grają - także równie, ale inaczej piękna Ewelina Gnysińska
i przystojniak, ale bez plastikowego nadęcia - Karol Czajkowski. Tak nota bene
– jak miło zobaczyć młodych ludzi, którzy na scenie realizują zadania
aktorskie, a nie jak to bywa w tzw. teatrach krytycznych, czyli wg mnie
propagandowych jak np. teraz w „Żeromskim”, mają zgodnie z zaleceniami „postępowych”
reżyserów – „przełamywać tabu” czyli najczęściej biegać po scenie z gołymi
narządami płciowymi i „wyrażać swoje prawdziwe ja” – czyli wrzeszczeć w
nadmiarze i bez sensu na scenie, defekując jak hipopotam g…, słowem na „boguduchawinnego”
lokalnego widza.
Wróćmy do fabuły. Młodzi
ludzie są szaleńczo w sobie zakochani, potajemnie przed swoimi matkami biorą
ślub i zamieszkują razem w „jakiejś - jak twierdzi matka Karla – norze”, czyli
przeciętnym mieszkaniu na szóstym piętrze. Oto mamy do czynienia, tym razem w czeskim
wydaniu, z klasycznym mezaliansem – on jest synem zamożnej biznesmenki (w tej
roli jakby skrojonej pod nią świetna Ewa Pająk), a ona córką starzejącej się
hipiski Gene - Jany Sedlákovej (gra ją z niesłychaną energią Teresa Bielińska).
Gene mimo upływu lat nadal hołduje modzie „dzieci kwiatów”, a nawet miękko
przyjmuje współczesne „zielone” utopijne (a jak się teraz okazuje na bazie
dwóch minionych i zbliżających się kolejnych lat – ludobójcze) narracje. Dla
relaksu nadal pali „trawę”, i wspomina dziesięciu kumpli z młodości, z którymi równolegle
i sprawiedliwie współżyła, realizując wizję wolnej miłości. To jednym z nich,
ale nie wiadomo z którym poczęła swoją córkę. Ale ją ta niewiedza nie martwi,
gdyż uważa, że z każdym z nich łączyła ją prawdziwa miłość. Matka Karla
biznesmenka, nie może zaakceptować tego, że jej syn związał się z dzieckiem
takiej „niemoralnej”, na dodatek niezamożnej i nie mającej wysokiej pozycji
społecznej osoby. Uważa, że synowi „przejdzie” z czasem miłość do pięknej parweniuszki,
jednak na wszelki wypadek, żeby z tego związku nie było dziecka – czyli głównie
zobowiązań, ofiarowuje synowi ogromne pudło prezerwatyw, do którego dołączą
osobistą instrukcję obsługi (jest znowu zabawnie i to po „czesku”). Rodzicielki
w końcowej scenie pierwszego aktu kłócą się i wzburzone wybiegają.
Wydawało się, że to już
koniec tej zabawnej, ale schematycznej opowieści (nie robię z tego powodu pisarzowi
wyrzutów, bowiem wiem, że „wszystko” już zostało powiedziane). Pomyślałem wtedy
- co jeszcze może wymyślić autor tej propozycji, co by mnie zmusiło do zajęcia
znowu miejsca w teatralnym fotelu. No i po przerwie… się zdziwiłem. Nie chcę
zdradzać co się wydarzyło. Zobaczycie sami.
Powiem tyle – ta zabawna
czeska sztuka płynnie odkrywa nieoczekiwaną, ale jak najbardziej logicznie
uzasadnioną warstwę nazywaną eschatologiczną. I niespodziewanie nawiązuje do…
wielkich narracji, i zadaje pytanie o sens ludzkiego trwania, o to co jest w
nim najważniejsze, również o koncepcję świata, o koncepcję sądu (wbrew niby tylko
świeckiej tradycji Czech), także ostatecznego. Tylko zamiast np. przy pomocy
monologu Kordiana, daje temu świadectwo – po czesku – poprzez zwykłą rozmowę
dwóch kobiet. A kiedy w końcu panie wyzbywają się swoich uprzedzeń, zaczynają m.in.
rozumieć, że sensem życia jest także sensowne przedłużenie życia i obie marzą o
wnuku, którego jednak na tym świecie nadal nie ma.
Przy tej scenie kapnęła
mi z oka łza, kiedy sobie przypomniałem, że tylu szlachetnych ludzi wokół mnie
często świadomie - pod wpływem manipulacyjnych narracji globalistów o
„przeludnionym świecie”, "zmianach klimatu", bombardowani poczuciem winy, wspomagani workami
środków antykoncepcyjnych, i opowieściami głuszącymi w większości z nas wyrzuty
sumienia, zaprzeczającymi temu namacalnemu faktowi, że dziecko w brzuchu matki
to jednak nie tylko płód – zrezygnowało z posiadania potomstwa. A pointa tego
jest taka – Czechy i Polska demograficznie się zwijają z tego świata. I żal, że
być może nie będzie już Haszków i Grudzińskich piszących w „dziwnych” językach.
Syntetyzując. Jakub
Zindulka, człowiek z ateistycznego kraju, to jednak pisarz filozofujący w
tradycji przed postmodernistycznej, teocentryczny, odwołujący się do
niszczonego właśnie w niekończących się seriach antykultury – logosu; w
głębokim sensie tego słowa (starożytnego rozumu, sensu, porządku, a nawet
chrześcijańskiego Boga), mowy, słowa - tyle, że słowa lekkiego, nieznośnie czeskiego.
Pewnie nie można
powiedzieć na bazie tej jednej sztuki, że w języku polskim zakorzeni się
pojęcie „czeski teatr”, ale ufam, że kiedyś tak się stanie.
Krzysztof Sowiński