Kiedyś, skrzywiona i pomarszczona wskutek działania praw entropii, okaleczona psychicznie pobytem w niemieckim obozie zagłady Auschwitz, moja babcia Stanisława Sowińska, ofiara ówczesnych globalistów, będąc w wieku ponad 80 lat, powiedziała – jak wielu przed nią - że życie minęło jej jak jeden dzień.
Dziś kiedy kończę właśnie
niespodziewanie dla siebie 60 lat i mówię o tym swoim wieku ze wstydem, bo
zawiodłem wielu moich przyjaciół, którzy przez dekady chcieli we mnie widzieć
zawsze młodość, sprawność i błyskotliwość – i ja myślę o przemijaniu, podobnie
jak niegdyś inni przede mną.
Kłębi się we mnie na
okoliczność tych urodzin wiele myśli. Ale, w związku z tym, że tutaj w „2
tygodniku” piszę o kulturze, skoncentruję się właśnie na niej.
Rozpocznę od istotnego w
tym kontekście przypomnienia. W połowie 80 lat zostałem dziennikarzem w
„Plotkarce”, miesięczniku o tematyce kulturalno-społecznej wydawanym w Domu
Środowisk Twórczych w Kielcach. Redaktor naczelny pisma zapytał mnie jaki cel –
jak mawiano wówczas – przyświeca mojej pracy. Odpowiedziałem, że chcę upowszechniać
kulturę. „Szef” pisma (był nim Ryszard Miernik, pisarz, rzeźbiarz, dziennikarz,
znakomity regionalista, o którym wybitny poeta z naszego regionu Zdzisław
Antolski powiedział: „My wszyscy jesteśmy z Miernika”) zaśmiał się nieco
ironicznie i życzył mi powodzenia. Później mi powiedział, że on i wielu jemu
podobnych próbowało to robić (Rysiek przez jakoś ponad pół wieku) i im się nie
udało. Nie udało się także i mnie. Ale nie udało się nie dlatego, że nie
dołożyliśmy starań. Nie udało i nikomu się nie uda, bo strategia
upowszechniania jest z definicji chybiona, marksistowsko-manipulacyjna. Bo to
nie my „ludzie od kultury” i twórcy powinniśmy szukać odbiorców, ale odbiorcy
naszej oferty.
Przez te ostatnie 40 lat
byłem na setkach koncertów, wernisaży, spotkań autorskich – (abstrahuję od
propozycji komercyjnych, nie raz widziałem wypełnioną po brzegi przecież „Kadzielnię”)
– i muszę powiedzieć, że przychodzi na nie relatywnie – w stosunku do ilości
mieszkańców deklarujących zainteresowanie kulturą – nieodmiennie garstka ludzi.
I nie jest to tylko nasza regionalna cecha.
Po
latach wszyscy z tej grupy poznaliśmy się. Dostrzegamy nielicznych „młodych”,
którzy zasilili nasze szeregi. Z żalem zauważamy nieobecność starych, którzy
już odeszli z tego świata. Czasami zdarza się tłum, ale tylko, kiedy ludzie
chcą zobaczyć nie tyle dzieło, co bardziej osobę sławnego twórcy. Tak było w
przypadku otwartej 1 lipca br. w Muzeum Narodowym w Kielcach, wystawy malarza kielczanina
Rafała Olbińskiego, uznanego kiedyś mi.in. za najlepszego ilustratora Nowego
Jorku. Można podziwiać jego prace i te czasy, kiedy artyści kiedyś mówili
głośne „NIE” totalitarystom, zamiast zachowywać milczenie – jak to się dzieje
teraz – wobec sukcesywnie od blisko dwóch lat wprowadzanego także i w Polsce
reżimu sanitarnego pod pretekstem fałszywej pandemii. Kto jeszcze nie obejrzał „Olbińskiego”
informuję, że wystawa jest czynna do 31 października br.
Muzeum
Narodowe to zatem miejsce gdzie powinniśmy według mojego prywatnego rankingu jednak
bywać. Nie chcę się na temat tej przestrzeni rozpisywać, bo jestem tam
zatrudniony i nie piszę o tej placówce teraz ze względu na to, że czegoś
miałbym się bać (informuję, że jestem tam zatrudniony na jednym z najniższych
szczebli, a najniższa krajowa to nasza tam rzeczywistość, więc nawet nie mam skąd
„spaść”), ale mi zwyczajnie po „dżentel-łumeńsku” nie wypada. Może kiedyś, jak
dożyję, opiszę szerzej to miejsce na moje 65 urodziny?
Miejscem, które odwiedzam
przez te lata jest Biuro Wystaw Artystycznych w Kielcach. Jestem tam m.in.,
żeby każdego roku obejrzeć kolejną edycję Interdyscyplinarnego Konkursu
Plastycznego Województwa Świętokrzyskiego PRZEDWIOŚNIE. I co roku coś mnie tam
zadziwia. Teraz najbardziej mnie zadziwiła, towarzysząca ostatniej 44
edycji cyklu, niezwiązana z zagadnieniami sztuki, wypowiedź dyrektorki placówki
Stanisławy Zacharko-Łagowskiej:
„Dwa ostatnie lata, 2020
i 2021, na pewno pozostaną w pamięci wszystkich jako czas koronawirusa,
rosnącej skali zachorowań i zgonów, lata, w których życie toczyło się pod
znakami strachu przed zarażeniem, pandemicznych restrykcji, zamknięcia,
izolacji, zdalnej pracy i masek na twarzach. Ale bieżący rok 2021 stał się
także rokiem nadziei, wiary w naukę, w skuteczność szczepień, przełamania
kryzysu, a także powolnego otwierania się i odzyskiwania poczucia
bezpieczeństwa”.
Biegnę najszybciej jak mogę ją uspokoić –
raporty nie tylko Ministerstwa Zdrowia, ale i Cyfryzacji, GUS, Państwowej
Inspekcji Sanitarnej – przeczą jej opiniom. Z liczb odpornych na propagandę
wynika jedno – nie mamy do czynienia z pandemią. Mamy do czynienia natomiast z symulakrą.
Miejscem, które odwiedzam
od lat jest Teatr Żeromskiego. W zasadzie przez długie lata chodziło się do
„Szczerskiego”. To był człowiek-teatr. Po jego śmierci placówką zarządza Michał Kotański. I może to nic nie
znaczy, ale… Po premierach u „Szczerskiego” było zawsze tłumnie na bankietach, może
i naiwnie, ale za to na pewno szczerze – dyskutowano po nich jeszcze wiele
godzin. Piętnaście minut po premierach (które często zdobywają ogólnopolskie
laury w swojej dziedzinie, więc mamy do czynienia z „sukcesem”), w teatrze Kotańskiego,
przy obficie zastawionych stołach są już tylko aktorzy, realizatorzy i ich
kumple i kumpele, natomiast jakby niepotrzebna już publiczność szybko czmycha
do szatni. Zerwała się więź ludzi teatru z „miejscowymi” jaką latami tworzył
Szczerski?
Dlaczego? Być może
dlatego… Jak już kiedyś pisałem: „Nie ma co się oszukiwać, dziś teatry często
nazywane przez ich liderów w zamyśle nobilitująco „krytycznymi” przeważnie
jednak w praktyce rezonują tylko frazesy poprawnościowo-polityczne. Niby
upominają się o prawa dla „wykluczonych”, a w istocie bywają narzędziami wpływu
ludzi globalnej władzy, budującymi nowy, utopijny wspaniały świat”. W tym
świecie nazywanym teraz „nową normalnością” nie ma równorzędnego miejsca dla będących
z definicji tradycjonalistami „prowincjuszy”. Nie ma.
Miejscem, które trzeba
koniecznie odwiedzać to Kielecki Teatr Tańca. Poświęciliśmy mu ostatnio w „2
tygodniku” sporo miejsca z okazji 25-lecia jego istnienia. Reasumując tamte
refleksje – dzięki wieloletniej pracy Elżbiety i Grzegorza Pańtaków (nie
urzędników od kultury) mamy od lat kolejną profesjonalną placówkę w Kielcach.
Co nam ubyło? Kiedyś w
Domu Środowisk Twórczych byli „zadomowieni” pisarze – to oni nadawali ton
świętokrzyskiej kulturze. Dyrektorował jej… poeta Bogusław Pasternak, który
miał – teraz to widzę z perspektywy lat – wielkie serce dla twórców, pomagał
kiedy doświadczali problemów, w tym borykali się z depresją. Wydawano tam
książki, miesięcznik kulturalny, organizowano spotkania ludzi pióra. Od lat już
tego tam nie ma. Pisarze rozproszyli się i zmarginalizowali. A dziś już nie ma
w regionie takich literackich tuzów jak zmarli: Henryk Jachimowski (wybitny
pisarz, twórca unikatowego Teatru Kobiet, którego dzieło i osoba wciąż czekają
na obszerną publikację. Niestety ja już chyba nie dam rady tego zrobić m. in. z
powodów finansowych), Jan Krzysztofczyk (w tym przypadku udało mi się napisać
dysertację doktorską poświęconą temu pisarzowi, ale cóż… nie udało mi się wydać
jej drukiem), czy przed nimi Zbigniew Nosal, głównie reportażysta, ale także
autor „Kurzego pacierza”, jedynej, ale znakomitej książki poetyckiej – także
wart ocalenia od zapomnienia.
Komu się nadzwyczajnie „udało”
i powodziło (w tym finansowo) przez te lata w „kulturze”? Twórcom
nieszczególnie. Większość mi znanych klepie tzw. biedę, ci starszego pokolenia
ledwie przedą na najniższych emeryturach.
Natomiast beneficjentami
„upowszechniania”, tego systemu – są pokolenia z partyjnych nadań dyrektorów
ministerstwa, departamentów, na koniec dyrektorów placówek – słowem wysokiej
rangi urzędników – zajmujących się w mieście, województwie, w kraju „kulturą”. Niekiedy
przemykają wśród twórców w dobrze skrojonych garniturach Bossa i odważnie ponad
głowami twórczych petentów patrzą w przyszłość.
Krzysztof Sowiński