Przed laty dzięki kilku miłośniczkom teatru – nie wiem
czy zapamiętałem wszystkie pomysłodawczynie – Ewie Marcinkowskiej, Krystynie
Tomczyk i Magdalenie Rzepce – mogliśmy w Kielcach rok w rok przez dobrych parę
lat - oglądać propozycje przeróżnych twórców teatralnych.
Do tej tradycji pewnie zupełnie nieświadomie
nawiązał w tym sezonie Michał Kotański, aktualny dyrektor Teatru im. Stefana
Żeromskiego. I w Kielcach właśnie zakończył się Międzynarodowy Festiwal
Teatralny – projekt PILOTażowy. Miejmy nadzieję, że nie ostatni.
Nie był aż taki międzynarodowy, nie było też tak
festiwalowo, nie był też jakoś szczególnie precyzyjnie przemyślanym projektem, ale
i tak był wart uwagi.
Pokazano pięć spektakli. „Jednego gestu”, w
reżyserii Wojciecha Ziemilskiego nie zdołałem obejrzeć. Cóż…Tak bywa. O „Kle”
już pisałem, więc się nie będę powtarzał.
Dla mnie spektaklem numer jeden był „Pamiętnik
wariata”, według tekstu Mikołaja Gogola, w reżyserii Viktora Bodo, Teatru
Kantony z Budapesztu. Kunszt węgierskiego
aktora Tamása Keresztesa, wgniótł nie tylko mnie w fotel, nie było w jego grze jednego „prywatnego” w jego
interpretacji nie tylko gestu, ale nawet
przyruchu. To niezwykle precyzyjny i pomysłowy pod każdym względem organizacji
sceny, scenografii, muzyki, towarzyszących innych dźwięków etc. – pomysł na
propozycję teatralną. Spektakl przypomniał mi dlaczego niekiedy w przeszłości podziwialiśmy
aktorów – po prostu za profesjonalizm, o którym my przeciętniacy mogliśmy sobie
tylko pomarzyć, za spotkanie z nienazwanym. Na pewno nie za poszukiwanie na
scenie przez twórców kolejnych szczebli tzw. samorealizacji, etapów
psychoterapii, etapu dojrzewania od zera i przekraczania na scenie, z
ideologicznego klucza, dawno przekroczonych tzw. tabu.
I jeszcze jedno - twórcy spektaklu zadziwili mnie
niepomiernie jeszcze czymś szczególnym, zaufali – co teraz niezwykle rzadkie - tekstowi
Gogola. Nie „poprawił” go jakiś kumpel, albo kumpela reżysera. No i dzięki twórcom
tej propozycji odkryłem, że na okoliczność jakiś dwóch godzin - znam język węgierski,
chociaż się go nigdy nie uczyłem! Zachwycił mnie ten węgierski. I jeszcze ten
tekst Gogola… uświadamia jaka otchłań dzieli współczesnych polskich dramaturgów
i dramaturżki i ich propozycje od dzieł paru klasyków, rów którego nie zasypią opowieści o tym, że dziś wszystko wolno, nawet uprawiać inteligentną grafomanię.
Na koniec festiwalu w dwóch monodramach „I będą święta” oraz „Tato nie wraca” wystąpiła
aktorka Agnieszka Przepiórska. Oba wyreżyserował Piotr Ratajczak na podstawie
tekstów Piotra Rowickiego. Te teksty nie były aż takie złe jak się
spodziewałem, chociaż bardzo schematyczne (jest w Polsce jakaś szkoła pisania
dla teatru? Czy te pokolenia są już tak sformatowane na jeden nagłos i podobny
wygłos?) sprawnie napisane, świetnie zinterpretowane na scenie.
Pierwszy pokazuje
traumę wdowy, której mąż ważna persona polityki ginie w wielkiej katastrofie
lotniczej. Domyślamy się jakiej. Pierwsze piętnaście minut smutne, ale cenne współuczestnictwo
w dramacie osoby, której nagle odszedł ktoś bliski, konieczne wadzenie się z
Bogiem, etapy żałoby, spotkanie z nieodwracalnym. Niestety później już jest tylko
gorzej – w sztukę wślizguje się ideologia, jakiś lichawy feminizm
neomarksistowskiego rytu, nazwany przez aktorkę na spotkaniu z nią po wszystkim
już – emancypacją. A tekst ze swojego początku zaprzecza sam sobie jakoś kulawo
w dalszej części. Okazuje się, że kobieta w żałobie, która opowiada jak się
poznała z mężem i jak „kochali się namiętnie wszędzie i o każdej godzinie”, po
kilkunastu latach, pewnie pod wpływem lektur rzeczy o Piłsudskim (czy
konserwatysta nie powinien czytać raczej Dmowskiego?) męża, zauważa, że ten
uprawia seks z zamkniętymi oczyma i z „prawicowym” wdziękiem wykonuje kilka
ruchów w pozycji misjonarskiej. A potem kilka matryc na temat religijności „obnaża”,
oczywiście według przewidywalnego
schematu hipokryzję „katola” i „narodowca”. A mogło być ciekawie… Ta rzecz pozostawia
niedosyt i pytanie jak by przebiegała żałoba wdowy po lewicowcu?
W końcu „Tato nie wraca”. O dorosłej córce, która wspomina
nieobecnego w jej życiu ojca, który ją porzucił jako malutkie dziecko –
domysły, cierpienie. Słowem trauma… Ale… Tylko według pewnego nurtu w psychoanalizie. Autor
nawiązuje zdaje się do tzw. filozofii podejrzeń, antropologii
redukcjonistycznych. Według nich m.in. jesteśmy po freudowsku więźniami swojego
dzieciństwa. „Tato nie wraca”, ta propozycja mówi właśnie o tej tradycji, o tej
narracji. O tym, że można tradycyjnie cierpieć… Jak ktoś się uprze. Ale można
też tę tradycję odrzucić i mieć to głęboko w… poważaniu. Niestety ta sympatyczna
i pełna wdzięku możliwość nie ujawniła się na scenie. A szkoda.
Jak mawiał Dostojewski – „diabeł kusi ideami”.