Od rana się „czaję”, żeby napisać
coś o tym spektaklu. Nie żeby mnie
poraził i zamknął mi usta. Szczerze? Tylko mnie zmęczył. Najprościej byłoby
napisać – ja już to wszystko widziałem w poprzednich propozycjach (dla Teatru
im. S. Żeromskiego) pary „dramaturżki” Jolanty Janiczak i reżysera Wiktora
Rubina. Aczkolwiek powiem także i tak - są coraz bliżej… Jeśli jest „bliżej”.
Już dokładnie opisałem ich metody pracy. I nie
chcę mi się już do tego wracać. Określę to jednym zdaniem – mamy do czynienia ze
sprawnie robionym teatrem posmodernistycznym
w Polsce, który właśnie na oczach widzów zjada własne… narządy. Tym razem w nieostatniej
przecież odsłonie zatytułowanej „Rasputin”. Za to przy okazji dwie aktorki miały okazję pokazać swoje „pazurki”
- Dagna Dywicka (Anastazja) i Anna
Antoniewicz (Tatiana). To scena z ich udziałem, kiedy szczebiocząc z
worków wysypują ziemię z… kośćmi księżniczek i pamiątkami rodzinnymi, które
skruszył czas, (był nawet i warkoczyk jak u Różewicza), poraża i zapada w
pamięć, rozrywa nasze myślenie, na nieukładalne i nieukładne, nie podlegające
"wytrychowej" popkulturowej syntezie części i dostarcza małego choć wyraźnego mrocznego
oświecenia.
Spektakl ciekawy wizualnie, z obowiązkowymi
kilkoma znanymi doskonale chwytami, "śmieszą" przewidywalnymi
matrycami niby łamiącymi tzw. mieszczańskie „tabu”, męczący psychicznie od
natłoku nagromadzonych wątków, setek rzucanych słów na widownię (a z tego znaczny procent to, nie oszukujmy się
- grafomania), z których większość w
ogóle się nie „zasysa”. Naiwny ideowo i długimi partiami zwyczajnie nudny. A
tej nudy nie ukryje ani nagość Macieja Pesty (jakiś mało demoniczny „wykluczony”
na siłę i pasywny jest ten Rasputin Rubina, wolę Macieja Pesty „starą” rolę w kieleckim „Jądrze
ciemności”), ani nagość Magdy Grąziowskiej
(księżniczka Olga). Jest też na szczęście kilka świetnych gubiących się
w natłoku niedorzeczności - scen.
A na dodatek nie spełniło się
marzenie reżysera – mimo prowokowania kieleckiej publiczności, a nawet tzw. ulicy,
nikt nie okazał się homofobem, ani zaciekłym atytysemitą (scena ganiania z
widłami za „Żydami” po Sienkiewce), ba nawet nie chciał podrzeć, albo podetrzeć
się fotografią znienawidzonego polityka. A pewnie tyle przygotowano zdjęć „prawicowych”
polityków, którzy według tzw. „postępowej” narracji „zabierają” właśnie enklawy
kultury.
Za pretekst do spektaklu artystycznej
parze służy historia carskiej rodziny Romanowów. Ostatnie chwile jej panowania.
Do końca (na scenie) nie wiadomo w zasadzie dlaczego, dochodzi do upadku
dynastii. (Kto nie zna geopolitycznej koncepcji
Halforda Johna Mackindera, zostanie z tą
niewiadomą i będzie snuł naiwne opowieści o „dekadencji” i Heglowskie o
nieubłaganych prawach historii). Zastępuje ją niby nowy, ale jednak
stary świat. Jest zrobiony według sprawdzonego scenariusza tzw. rewolucji francuskiej
(taki Majdan sprzed dziesiątków lat), w wyniku której - ci co nic nie mieli, teraz mają jeszcze mniej,
a ci co mieli nadmiar, wskutek przemocy, oddali to wraz z głowami, tym którzy już
sporo mieli. A ci ostatni mieli także ogromny apetyt na wszystko i nie mieli
skrupułów – dziś mają to WSZYSTKO – władzę, kreację pieniądza i dwie strony sceny politycznej. I dostali to pod pr-wskim hasłem – "Wolność, Równość, Braterstwo, albo
Śmierć" . Z którego szybko zapomniano o „śmierci”, a „równość”, zastąpiono „równiejszością”.
Na scenie pojawia się zatem narzędzie Lenin, którego dzieła namiętnie czyta książę Aleksy (wiarygodny w tragiźmie Dawid
Żłobiński, drugi wątek w tej propozycji wart nadzwyczajnej uwagi,
wzruszający i przerażający zarazem). A na to wszystko jak na fatum przed którym
nie ma ucieczki spogląda car Mikołaj (zdystansowany Wojciech Niemczyk, o którego
kreację się bałem, bo to druga rola cara w jego karierze, pierwszą zagrał w
świetnym „Kordianie”, w reżyserii Piotra Szczerskiego, a jednak na szczęście ta
u Rubina okazała się bardzo odmienna i równie satysfakcjonująca). Tak nota bene car jest niezdolny do obrony rodziny, narodu - przypomina obywateli współczesnych "wzorcowych" państw Europy Zachodniej typu Szwecja, którym inżynierowie dusz zaszczepili gen samozagłady, w imię zadośćuczynieniu jakiejś "sprawiedliwości dziejowej", która w istocie jest tylko jedną z hipotez. Formą utopii.
Wydawało
się, że para autorów spektaklu pyta - co będzie dalej? Także z nami tutaj. Łamie się marsz przez kulturę (także i w Polsce) zaproponowany przez Gramsciego, ludzie zaczynają dostrzegać w koncepcji Spinnelliego, nie wyzwolenie się z okowów państw narodowych, ale globalne niewolnictwo jednego imperium, przed którym już nikt nas nie uratuje. Tradycyjne podziały to tylko "puste" etykiety. Oto na naszych oczach nie sprawdza się
tzw. prawica, jeszcze jest gorzej z tzw. lewicą, którą trudno odróżnić od tzw. neoliberałów
i razem dzielnie służą… plutokracji, promując świat wykluczonych (elektorat
zastępczy po wyemancypowanych robotnikach), przy pomocy których tresuje się prawicę w posłuszeństwie i bezradności, a lewicę w rezonowaniu poleceń i nie takich znowu nowych dogmatów. Bowiem jak zauważył jakiś mądry: „Każda władza prędzej czy później musi sięgnąć
po cenzurę, to najprostszy a zarazem najskuteczniejszy sposób na niwelowanie
zjawisk społecznych w zarodku, zanim zdążą przekształcić się w zjawiska
polityczne. W tym znaczeniu poprawność polityczna służy do eliminowania
konkurencji politycznej, zdecydowanie upraszczając wszystkie zachowania".
Może zatem "nowa" rewolucja?
Może zatem "nowa" rewolucja?
Ale… podział na lewicę i prawicę to jedna z iluzji. Skoro mamy już dyplomy
wyższych uczelni to warto dostrzec, że to dwie strony... jednej monety. Jedno z
wielu kłamstw z tego świata do którego przywykliśmy. Jak zauważył bowiem Henryk Kiereś, to podział wewnątrz
socjalistyczny, który w ten sposób narzuca swój język i swoją narrację. W
zamian tego filozof proponuje refleksję na temat cywilizacji personalistycznej
i kolektywistycznej. Historia zatem
się nie kończy. Jedyne co się kończy to tylko język opisu.