"Szwecja jest idealnym przykładem kraju, w którym
mediom i politykom udało się wykastrować mentalnie większość społeczeństwa i
uczynić z niego bezmyślny tłum, który reaguje agresją w stosunku do każdego,
kto obnaża przed nim choć skrawek rzeczywistości – pisał publicysta Robert
Grunholtz. „Zabić celebrytę” – najnowsza propozycja Teatru Żeromskiego,
przypomina o początkowym etapie takiego procesu i jego konsolidacji, zaczyna się od niewinnej
rozrywki, a kończy na formatowaniu społeczeństw. Autoniewolnictwie.
Grunholtz także - po sprzed paru dni ataku w Sztokholmie - napisał:
„Wiadomo jednak, iż czeka nas festiwal bredni. Bredni mających służyć wyłącznie
temu, by nikt nie pojął związku przyczynowo-skutkowego". Tę samą rolę, ale
za to powtarzaną metodycznie spełniają popularne telewizyjne reality show. O takim właśnie jest najnowszy spektakl w
reżyserii Gabriela Gietzky’ego. W sumie podziwiam tak jego, jak i Radosława
Paczochę, autora sztuki, że mieli odwagę zająć się tym tematem po „Truman show”
(1998).
Bohaterem sztuki jest "znany" prezenter telewizyjny
(zagrał go sam, bo nie miał innego wyjścia, reżyser Gabriel Gietzky). Posiada
własny program w topowej stacji telewizyjnej. Rzecz bije rekordy popularności, mimo, że pokazuje się tam niewyszukaną rozrywkę, a
właściwie dlatego, że właśnie taką się tam przedstawia. Prowadzący Jason
Taverner jest prawdziwym guru dla odbiorców swojego programu, gotowych wszystko
zrobić dla sławnej osoby. Jedyne co mu spędza sen z oka, to tzw. oglądalność,
dla niej jest gotów zrobić zdaje się wszystko, włącznie z ujawnieniem nie tylko
swojego prywatnego życia, ale także życia swojej dziewczyny, gwiazdy piosenki
Kate Hart (Dagna Dywicka). Pomaga mu w tym, twórczy Fred (Dawid Żłobiński). To
on wciąga „frontmana” w intrygę – realizuje super pomysł pokazywany widzom na
„żywo” – w myśl którego wszyscy wokół „nagle” udają , że nie znają sławnego
telewizyjnego celebryty. Ten najpierw próbuje udowodnić swoją „starą”
tożsamość, powoli jednak ogarnia go zwątpienie (jak i widza), nawet przez
moment zaczyna „wierzyć”, że jednak jest kimś innym, osobą nieznaną, a co
najgorsze zwykłą, z tłumu, siedzącego zazwyczaj po stronie telewizora. Dziwne i
przerażające. W tym poczuciu przekonują go Pielęgniarka (Ewelina Gronowska,
kreująca czy tylko klasycznego ponowoczesnego „pustaka”, jakie piątkowymi
wieczorami zaludniają centra wielkich miast?) i Mary Sue (Zuzanna Wierzbińska),
niby super nowoczesna kobieta, ale jakby już znana np. z prozy Czechowa.
Ta część spektaklu przypomina o tzw. poziomie filozoficznym,
który obok rozrywkowego i „aspektów wizualno-dźwiękowych”, wspomina sam reżyser
w rozmowie (GT) pt. „W oku kamery w świecie półprawdy” (chociaż w zasadzie przyganię,
już nie używa się pojęcia półprawdy tylko „postprawdy”). Co prowokuje do
redefinicji samego siebie – kim jestem, czym jest moje "ja"? Oczywiście większość
czytelników „W poszukiwaniu straconego czasu” (powieść pełni zabawną rolę papierka lakmusowego snobizmu i
podstawki pod za krótką nogę stolika i nie tylko), wie, chociażby z
Freudowskiej psychoanalizy, że tzw. „ja” nie jest niczym szczególnym, trwałym,
ale w myśl „nowoczesnej” części tradycji kultury zachodniej mocno się trzymamy
jakiejś projekcji naszego „ja”, nawet i wtedy kiedy uczęszczamy na zajęcia z
pop jogi, czy na pop spotkania buddyjskie, na których jednak czasami mówi się, że "ja"… jest tylko jedną
z iluzji. Ale kto by sobie zaśmiecał głowę jakimiś starociami…
Według N. Chomsky’ego (jakoś ładnie mi się komponuje z
opowieścią Gietzky’ego), takie propozycje telewizyjne służą manipulacji społecznej
– realizują jego refleksję numer 1 – „Odwracać uwagę” od rzeczy istotnych (obok
bowiem lektury powieści Prousta, są także takie pytania jak – kto nami rządzi,
jak rządzi, co to ta demokracja, skąd się biorą pieniądze i inne tego typu, z zadawania
których zwalniają nas tzw. Autorytety). A także kolejne uwagi – „Mów do
społeczeństwa jak do małego dziecka”, „Skup się na emocjach nie na refleksji” i
„Utrzymuj społeczeństwo w ignorancji i przeciętności” – bo kto może być
bardziej nieprzeciętnie przeciętny niż telewizyjny celebryta?
Częścią spektaklu i jego dobrą stroną jest także muzyka
wykonywana na perkusję i kontrabas (gitarę) przez Marcina Nenko i Karola Krąża.
Wszyscy aktorzy mi się wydawali bardzo wiarygodni w swoich rolach. Chyba też
zacznę prosić już teraz Dagnę Dywicka o autografy, bo jak będzie sławniejsza to
się już do niej nie dopcham. Świetna rola, świetnie nawet udawała śpiewając, że
nie bardzo potrafi… śpiewać jak Kate.
Ale na szczególne uznanie zasługuje…. sam reżyser, który po
odnowieniu się kontuzji stopy Andrzeja Platy, musiał go w ostatniej chwili
zastąpić w roli Jasona i Dawid Żłobiński, który na kilka dni przed premierą
wziął rolę po Łukaszu Pruchniewiczu, któremu także odmówiło posłuszeństwa
kolano. Jak powiedział po spektaklu reżyser, w zasadzie, kiedy panowie
wyzdrowieją czeka nas kolejna premiera, na która ja już dziś się cieszę. Bo to
taki otwarty oddech po poprzednich dwóch kieleckich propozycjach, także i
inteligentna farsa o którą dopominamy się my ludzie prości, jednak o taką bez
kopania po tyłkach. Słowem rozrywka nie narażająca widza na męki wyższego
rzędu, jak mawiał Miłosz (ten od literackiego Nobla).
Oczywiście nie zdradzę zakończenia i nie powiem, ccczzzyyyy….
Jasonowi uda się odzyskać cokolwiek z utraconej tożsamości? Czy znowu będzie z
Kate? Czy ich miłość przetrwa?
Proszę się przekonać o tym osobiście.
Krzysztof Sowiński
PS. A na koniec… Czy wiecie Państwo, że są na tym świecie
rody, które przeznaczają co rok miliony, żeby o nich nie mówiono, nie pokazywano, nie
wspominano, nie wymieniano w rankingach najbogatszych, najbardziej wpływowych
osób na świecie? Rody, których bronią nie tylko gigantyczne pieniądze, ale
nawet narzędzia politycznej poprawności typu pojęcie „spiskowe teorie”? Czy
wiecie?