niedziela, 9 kwietnia 2017

To cóż że ze Szwecji… Rzecz o autoniewolnictwie



"Szwecja jest idealnym przykładem kraju, w którym mediom i politykom udało się wykastrować mentalnie większość społeczeństwa i uczynić z niego bezmyślny tłum, który reaguje agresją w stosunku do każdego, kto obnaża przed nim choć skrawek rzeczywistości – pisał publicysta Robert Grunholtz. „Zabić celebrytę” – najnowsza propozycja Teatru Żeromskiego, przypomina o początkowym etapie takiego procesu i jego konsolidacji, zaczyna się od niewinnej rozrywki, a kończy na formatowaniu społeczeństw. Autoniewolnictwie.

Grunholtz także - po sprzed paru dni ataku w Sztokholmie - napisał: „Wiadomo jednak, iż czeka nas festiwal bredni. Bredni mających służyć wyłącznie temu, by nikt nie pojął związku przyczynowo-skutkowego". Tę samą rolę, ale za to powtarzaną metodycznie spełniają popularne telewizyjne reality show.  O takim właśnie jest najnowszy spektakl w reżyserii Gabriela Gietzky’ego. W sumie podziwiam tak jego, jak i Radosława Paczochę, autora sztuki, że mieli odwagę zająć się tym tematem po „Truman show” (1998).

Bohaterem sztuki jest "znany" prezenter telewizyjny (zagrał go sam, bo nie miał innego wyjścia, reżyser Gabriel Gietzky). Posiada własny program w topowej stacji telewizyjnej. Rzecz bije rekordy popularności, mimo, że pokazuje się tam niewyszukaną rozrywkę, a właściwie dlatego, że właśnie taką się tam przedstawia. Prowadzący Jason Taverner jest prawdziwym guru dla odbiorców swojego programu, gotowych wszystko zrobić dla sławnej osoby. Jedyne co mu spędza sen z oka, to tzw. oglądalność, dla niej jest gotów zrobić zdaje się wszystko, włącznie z ujawnieniem nie tylko swojego prywatnego życia, ale także życia swojej dziewczyny, gwiazdy piosenki Kate Hart (Dagna Dywicka). Pomaga mu w tym, twórczy Fred (Dawid Żłobiński). To on wciąga „frontmana” w intrygę – realizuje super pomysł pokazywany widzom na „żywo” – w myśl którego wszyscy wokół „nagle” udają , że nie znają sławnego telewizyjnego celebryty. Ten najpierw próbuje udowodnić swoją „starą” tożsamość, powoli jednak ogarnia go zwątpienie (jak i widza), nawet przez moment zaczyna „wierzyć”, że jednak jest kimś innym, osobą nieznaną, a co najgorsze zwykłą, z tłumu, siedzącego zazwyczaj po stronie telewizora. Dziwne i przerażające. W tym poczuciu przekonują go Pielęgniarka (Ewelina Gronowska, kreująca czy tylko klasycznego ponowoczesnego „pustaka”, jakie piątkowymi wieczorami zaludniają centra wielkich miast?) i Mary Sue (Zuzanna Wierzbińska), niby super nowoczesna kobieta, ale jakby już znana np. z prozy Czechowa.

Ta część spektaklu przypomina o tzw. poziomie filozoficznym, który obok rozrywkowego i „aspektów wizualno-dźwiękowych”, wspomina sam reżyser w rozmowie (GT) pt. „W oku kamery w świecie półprawdy” (chociaż w zasadzie przyganię, już nie używa się pojęcia półprawdy tylko „postprawdy”). Co prowokuje do redefinicji samego siebie – kim jestem, czym jest moje "ja"? Oczywiście większość czytelników „W poszukiwaniu straconego czasu” (powieść pełni zabawną  rolę papierka lakmusowego snobizmu i podstawki pod za krótką nogę stolika i nie tylko), wie, chociażby z Freudowskiej psychoanalizy, że tzw. „ja” nie jest niczym szczególnym, trwałym, ale w myśl „nowoczesnej” części tradycji kultury zachodniej mocno się trzymamy jakiejś projekcji naszego „ja”, nawet i wtedy kiedy uczęszczamy na zajęcia z  pop jogi, czy na pop spotkania buddyjskie, na których jednak czasami mówi się, że "ja"… jest tylko jedną z iluzji. Ale kto by sobie zaśmiecał głowę jakimiś starociami…

Według N. Chomsky’ego (jakoś ładnie mi się komponuje z opowieścią Gietzky’ego), takie propozycje telewizyjne służą manipulacji społecznej – realizują jego refleksję numer 1 – „Odwracać uwagę” od rzeczy istotnych (obok bowiem lektury powieści Prousta, są także takie pytania jak – kto nami rządzi, jak rządzi, co to ta demokracja, skąd się biorą pieniądze i inne tego typu, z zadawania których zwalniają nas tzw. Autorytety). A także kolejne uwagi – „Mów do społeczeństwa jak do małego dziecka”, „Skup się na emocjach nie na refleksji” i „Utrzymuj społeczeństwo w ignorancji i przeciętności” – bo kto może być bardziej nieprzeciętnie przeciętny niż telewizyjny celebryta?

Częścią spektaklu i jego dobrą stroną jest także muzyka wykonywana na perkusję i kontrabas (gitarę) przez Marcina Nenko i Karola Krąża. Wszyscy aktorzy mi się wydawali bardzo wiarygodni w swoich rolach. Chyba też zacznę prosić już teraz Dagnę Dywicka o autografy, bo jak będzie sławniejsza to się już do niej nie dopcham. Świetna rola, świetnie nawet udawała śpiewając, że nie bardzo potrafi… śpiewać jak Kate.
Ale na szczególne uznanie zasługuje…. sam reżyser, który po odnowieniu się kontuzji stopy Andrzeja Platy, musiał go w ostatniej chwili zastąpić w roli Jasona i Dawid Żłobiński, który na kilka dni przed premierą wziął rolę po Łukaszu Pruchniewiczu, któremu także odmówiło posłuszeństwa kolano. Jak powiedział po spektaklu reżyser, w zasadzie, kiedy panowie wyzdrowieją czeka nas kolejna premiera, na która ja już dziś się cieszę. Bo to taki otwarty oddech po poprzednich dwóch kieleckich propozycjach, także i inteligentna farsa o którą dopominamy się my ludzie prości, jednak o taką bez kopania po tyłkach. Słowem rozrywka nie narażająca widza na męki wyższego rzędu, jak mawiał Miłosz (ten od literackiego Nobla).

Oczywiście nie zdradzę zakończenia i nie powiem, ccczzzyyyy…. Jasonowi uda się odzyskać cokolwiek z utraconej tożsamości? Czy znowu będzie z Kate? Czy ich miłość przetrwa?
Proszę się przekonać o tym osobiście.

Krzysztof Sowiński
PS. A na koniec… Czy wiecie Państwo, że są na tym świecie rody, które przeznaczają co rok miliony, żeby o nich nie mówiono, nie pokazywano, nie wspominano, nie wymieniano w rankingach najbogatszych, najbardziej wpływowych osób na świecie? Rody, których bronią nie tylko gigantyczne pieniądze, ale nawet narzędzia politycznej poprawności typu pojęcie „spiskowe teorie”? Czy wiecie?