Ciekawy, ale nie dla wszystkich koncert. Ta propozycja jednak
jako spektakl teatralny... Nie tylko było widać fastrygi, ale nawet to, że długimi
momentami aktorzy byli na scenie bez „kostiumów”. To „niedokończenie” projektu, które miało realizować
przesłanie inspirowane filmem „Stop make
sense Talking Heads” – było zaplanowane zdaje się jako atut. I sprytnie chronić całość
przez oceną, przed pytaniami o sens właśnie.
Czy uchroni? Warto iść jednak do teatru, chociażby po to, żeby doświadczyć
kuszenia… Diablicy.
Słyszałem na gorąco różne refleksje „po” – „fajna zabawa”, „super
muza”, „pustka ideowa”, „zagubienie pokolenia hipstersów”, „jakbym widziała
moje głupiutkie dzieci”. Prawie ze wszystkimi tymi zdaniami się zgadzam. Ale
dla mnie najbardziej dojmujące, ale nie zaskakujące, bo od dawna na własny
użytek analizuję język tych ludzi i konsekwencje z niego wynikające - było ujawnienie, że ta część pokolenia trzydziestolatków,
ma problemy dawniejszych piętnasto, że jest uwikłana w postfreudowskie tropy, a
co najgorsze nie ma żadnych narzędzi do oceny rzeczywistości, stworzenia
jakiejś chociażby chwilowej syntezy. Może też inaczej – jeszcze nie rozpoznali (wiele się napracowano, żeby tak było) takiej sytuacji, która ich do tego zmusi i każe wyjść przed szereg
„ego”. Jeśli o to chodziło reżyserowi „Kropki, Kreski, kropki, kreski”,
najnowszej propozycji w „Żeromskim” Pawłowi Paczesnemu i spółce (bardzo długa lista... obecności) - to mu się udało.
„Kreska…” Składała się z 18 piosenek, z czego tylko 4 wciągnięte w spektakl, to
rzeczy z Talking Heads. Pozostałe opowiadały o życiu i problemach tych
konkretnie zaproszonych do tego projektu 7 młodych ludzi. „W laboratoryjnych
warunkach wzajemnego bezpieczeństwa chcieliśmy sprawdzić czy możliwa jest
współpraca, w której nie ma jednego lidera, a każdy czuje się częścią koncertu”
( GT nr 59). Rozumiem, że „laboratoryjne” miało być tutaj synonimem pojęcia
„cieplarniane”? Niestety – „wielka” sztuka często rodziła się w przeszłości z
konfrontacji z bólem i walką, z cierpieniem szukania chociażby chwilowej
tożsamości. To nadaje jej szczerości. Niestety też, ktoś kto uprawia
działalność artystyczną musi być przygotowany na to, że ktoś inny go oceni i że
nie wszyscy zostaną tak samo miło.
Pozwolę sobie zatem wyrazić opinię - dla mnie wydarzeniem wieczoru była Olga
Mysłowska (Diabeł), chociaż stoi sobie większość spektaklowego czasu gdzieś tam
z boku – to poraża gromem, który zaczaił się w jej piersiach. K…a natura
jeszcze raz naigrywa się z nas i nie jest sprawiedliwa! I ma w d… marzenia o
równości i nasze lęki o „odrzuceniu”. Towarzysze od „równości” i „wykluczenia” -
coś trzeba z robić z tą faszyzującą naturą! I z Olgą M. trzeba coś zrobić - wyklucza!
Do GT Olga M. powiedziała tylko dwa krótkie zdania (co mi także
przypadło do gustu), oto jedno z nich: „Ja jestem muzykiem, a w tym spektaklu szatanem,
dziękuję bardzo”. Jak mawiał bowiem Don Juan (ten od Carlosa Castanedy), całe
nasze życie jest grą, tylko trzeba grać szczerze swoją rolę, a jak podpowiadają
buddyści „ja” jest iluzją, a moje „ja” dookreśli to – ja jest tylko projektem
metafizycznym. Więc nie warto się jakoś aż tym „ja” tak przejmować.
Warto iść jednak do teatru, chociażby po to, żeby
doświadczyć kuszenia tej Diablicy.
I na koniec. Czy to przypadek, że część naszej młodzieży teraz
przeżywa mniej więcej te same problemy, które były udziałem ich rówieśników z Nowego Jorku z lat
80.? (Oczywiście wiele z nich jest uniwersalnych. Moje pokolenie też je przeżywało,
ale my zamiast podążać za Talking Heads, nuciliśmy raczej „wyrwij murom pręty
krat” i nie była to metafora wewnętrznej klaustrofobii, ile wyraz wówczas brutalnej
dosłowności życia). Według mnie jednak nie. Tamci byli poddani wcześniej
pewnemu procesowi edukacyjnemu (opartemu na tzw. postmodernizmie), który zrobił
z nich, to co zrobił – dosyć bezradne, a i bezbronne istoty, oczekujące „godnego
życia”, a co najważniejsze łatwo sterowalne. Ten sam model wdrożono i u nas po
tzw. przemianach 1989 roku. A teraz to owocuje. Ci młodzie ludzie na scenie to
pierwsze pokolenia, które nie wie jak się objawiał prawdziwy totalitaryzm (przypomnę
zatem – nie tylko fałszowano historię, pacyfikowano i eliminowano z przestrzeni
publicznej wrogie reżimowi narracje, ale także łamano oponentom kości, życie i
kariery, więziono, mordowano, grzebano w bezimiennych grobach, żeby zatrzeć
nawet pamięć o nich) i biorą swoje dyskomforty za jego objawy właśnie. I co
najbardziej istotne, mówią pleniącym się jak wirus językiem, w którym nie ma już
narzędzi do identyfikacji rzeczywistości, ale są za to potencje do kontroli jego
użytkowników.
Myślę, że walkę o swój własny język mają jeszcze przed sobą.
Nie sądzę jednak, że manifestacja takiego będzie tworem kolektywnym. Każde
pokolenie przeżywa też iluzję rozległej przyszłości. A przyszłość wyklarowała
się już… teraz. Innej nie będzie.
Co to zapowiada? Jak niegdyś dowodził Vilfredo Pareto: „[…]
upadną demokracje […], które lękają się gwałtu i nie bronią się dostatecznie, a
powstanie z klas niższych, nowa arystokracja, surowa, męska, militarna: tak
działo się wielokrotnie i dziać się będzie dalej”. A wtedy być może narodzą się
historie spadających głów – a niektóre z nich dołączą do „grona zimnych
czaszek/ do grona […] przodków: Gilgamesza Hektora Rolanda”. A może tylko zwyczajnie
znikną z tzw. kart historii?
Krzysztof Sowiński
PS. Ja nie chcę tylko w tzw. działaniu artystycznym
potwierdzenia tego co jest i tak widoczne i satysfakcji z rozpoznania
przez tak mało rozgarniętych ludzi jak ja, chcę tego, czego nikt nie zauważył
wcześniej. I nie przyjmuję wymówki, że to tylko Kielce. Zatem... Jednym zdaniem o
„Kropce…”– dobrze skrojona estetycznie rzecz, której mogłoby spokojnie nie być.