Chciałem się mięciutko „przejechać” po „Szalbierzu” i mieć to
z tzw. głowy. W końcu mnie w odróżnieniu od Bogusławskiego, nikt za to co robię
teraz nie płaci, a żyć jakoś trzeba. A mam inne rzeczy pilne do roboty. A i
słońce za oknem. Ojczyzna też wzywa, Macierewicz będzie rozdawał karabiny, to
nawet ok, ale zdaje się później będzie także przydzielał, w trybie nie znającym
sprzeciwu i wezwania na nie naszą wojnę. A to już nie ok. Ale… Im więcej
rozmyślam o propozycji Pawła Aignera, tym mocniej widzę kunszt i
wielopoziomowość jego propozycji.
Kiedyś cenzura, taka powiedzmy instytucjonalna, to było
kontrolowanie przez państwo mediów, wydawnictw etc. (czyżby cenzury nie było
wtedy jak kontrolują je korporacje i wpływowe lobby?). Dziś cenzurą jest już –
jak donoszą media, którym nie pod drodze jest z aktualnym rządem – jeśli
odpowiedni organ państwowy – nie dofinansuje oczekiwaną sumą (!), projektów związanych z tzw.
kulturą, autorstwa podmiotów (w tym prywatnych), które te media
wykreowały na „autorytety”. Wtedy „wpływowe” media podnoszą wielki krzyk! Nawet
o „faszyźmie”. Wiadomo, bowiem media wiedzą najlepiej, że jak ktoś się z nimi
nie zgadza – to musi być co najmniej reżimowcem. Niestety to są te same ośrodki,
które tak skrupulatnie przez lata, oczywiście pod hasłami wolności słowa i
równości - budowały o wiele gorszą formę nacisku, przycisku i ucisku – autocenzurę.
Jak łatwo zaobserwować - codziennie rośnie
lista zakazanych słów, tzw. słów nienawiści. Sądzę, że w miarę rozwoju
technologii, penalizowane będą także myśli nienawiści. Będzie to forma cenzury
prewencyjnej. Być może i o tym
procederze jest m.in. właśnie zdawałoby się nieco już archaiczny „Szalbierz”,
najnowsza propozycja Teatru im. S. Żeromskiego.
Jakoś nieliczni tylko protestują przeciwko autocenzurze, jej
„postępowej” formie opartej na sieci oczekiwanych tematów, grantów, nagród,
promocji, dystrybucji, pochwał, nagan i hagiografii. Ideologia w całej krasie. Klęczymy
przed nią, z twarzą do ziemi, z dupą do góry, merdamy słowami nieustannego dialogu i niekończącego się pojednania, zapewnień o naszej winie i dobrej woli - niczym aktorzy prowincjonalnego
gubernianego teatru przed portretem cara. Do czego to doprowadza pokazuje
książka „Granice. Polityczność prozy i dyskursu kobiet po 1989 roku”, Ingi
Iwasiów, w której autorka z pozycji naukowca przechodzi na pozycję ideologa,
tworzy listy „koniecznych” tematów dla kobiet, piętnuje błędy, wypaczenia i
zaniechania. To pouczająca lektura.
Tę epokę „bez cenzury” (poprzedzającą oczywiście PiS), zdaje
się krótko określa Paweł Aigner, reżyser kieleckiej inscenizacji „[…] nie ma
niczego nowego, cały czas wydaje się, że teatr kręci w kole tych samych
znaków”. (Gazeta Teatralna nr 55, czerwiec 2016). I ciężko się z nim nie
zgodzić.
„Czy zdecydował się Pan na wybór tytułu ze względu na
aktualność tematu w obecnej sytuacji
społeczno-politycznej? Spiró nie podobał się władzom PRL, a „Szalbierz” był
ostatnio wystawiany w lutym 2015, czyli jeszcze przed wyborami” – podrzuca trop oczywiście „obiektywnie”, w
stylu „wpływowych” mediów Pawłowi Aignerowi, Anna Zielińska (GT nr 55).
(Zuch dziewczyna!) Widocznie ona też widzi zagrożenie „pisowską” cenzurą, a może oczekuje jej z
wielkimi nadziejami? Niestety reżyser jednak chyba nie podziela jej lęków i
nie daje sprowadzić swojego „głosu” do politycznej doraźności, widzi problem o
wiele szerzej: „Spiró mówi, że właściwie w każdym reżimie czy w każdej
sytuacji, w której artysta jest w jakiś sposób cenzurowany – a zawsze jest, był
i będzie – to nie jest problem dla twórców, ale uwikłanie się we władzę już
jest problemem”.
I nie ma sensu tego powtarzać. Krótko. Jest to połączenie
dwóch przedstawień. Pierwsze - do prowincjonalnego teatru (tutaj w Kielcach) przyjeżdża,
witany czołobitnie przez miejscowych aktorów, styrany życiem człowiek podający
się za słynnego „ojca” polskiej sceny
–
Wojciecha Bogusławskiego. O prototypie postaci znajdziesz więcej tutaj:
https://pl.wikipedia.org/wiki/Wojciech_Bogus%C5%82awski
W tej części (akcie?) Bogusławski zgadza się za sowite
honorarium wystąpić w Kielcach w roli Tartuffe’a
w Molierowskim „Świętoszku”. Przystępują do prób. Aktorzy grają źle, z
wyobrażoną prowincjonalną manierą (naprawdę znakomity występ zespołu Żeromskiego – tak grać,
żeby było widać, że fatalnie grano!). Bogusławski targuje się z Każyńskim
dyrektorem i zarazem reżyserem przedstawienia. A ten nie ma wyboru – miejscowa
publiczność wiedziona sławą Bogusławskiego, wykupiła trzy razy więcej biletów
niż jest miejsc na widowni. Każyński (energetyczna rola Mirka Bielińskiego) w
końcu ma szansę choćby na chwilowe odbicie się z finansowego dołka. Ma tylko
jedną uwagę – kielecka sztuka ma wyrazić hołd wobec miejscowych władz –
rosyjskiego gubernatora (w tej roli ustylizowany raczej na zimnego, profesjonalistę
enkawudzistę z początku lat 50. XX wieku niż na carskiego urzędnika, w końcu
wykorzystany w pełni Marcin Brykczyński), akcja bowiem się toczy na początku 19
stulecia, w Polsce będącej – pod rosyjskimi zaborami. Bogusławski przystaje na
to. Pytanie tylko czy z postanowienia się wywiąże?
Każyńskiemu staremu
pragmatykowi, co z wieloma władzami się dogadywał, nie chodzi o jakieś wnikliwe
„odczytanie” dzieła Moliera, chodzi o wpływy do teatralnej kasy i „grant” od
gubernatora. I żeby się nie narazić. O resztę nie dba. To proste oczekiwania
nie jest łatwo zrealizować – Każyński musi dokonywać niezwykłych cudów
ekwilibrystyki ze swoją godnością, pomaga jej przy pomocy… wódki, po premierze
upija się do nieprzytomności. (W zasadzie to on jest głównym bohaterem propozycji
pióra Gyorgy Spiro).
Bogusławski jednak
chce czegoś więcej, prawdy zawartej w dziele Moliera, spostrzeżenia wewnętrznej
(istniejącej obiektywnie, można by rzec, idąc za Platonem) logiki dzieła. Uczy
interpretacji „Świętoszka”. Przy okazji – czy to czasem, to nie sam Paweł
Aigner w artystycznej formie (tak formie, bo jego propozycja ma precyzję i
ostrość staroświeckiej brzytwy, przy której bledną liczne jednorazówki) – nie
mówi czegoś o manierze postmodernistycznej, tak często brutalnie i selektywnie,
pod dyktat ideologii, obchodzącej się z tekstami dramaturgów? Czy nie mówi do
nich - Panowie i Panie, najpierw wypadałoby zrozumieć sam tekst może… Żeby…
Coraz bardziej mnie propozycja Pawła Aignera wciąga. (Więcej o nim
tutaj: http://www.kulturalna.warszawa.pl/osoby,1,2151,Pawe%C5%82_Aigner.html?locale=pl_PL
Jego przedstawienie ma naprawdę wiele przenikających się warstw. Nie
wszystkie uchwyci zapewne po jednorazowej wizycie w teatrze widz, a co dopiero
prowincjonalny recenzent.
W drugiej i
ostatniej części propozycji reżysera, grany jest „Świętoszek”. Aktorzy
prowincjonalnego teatru przechodzą metamorfozę, każdy chce i „wscenowstępuje”
na wyżyny przy legendarnym Bogusławskim.
Reżyser wszystko
dopracowuje w każdym detalu! Ruch sceniczny (przy niezwykle barwnych w tej
części kostiumach), tempo akcji, kwestie podawane ze sceny - robią znakomite
wrażenie! Każdy z osobna aktor robi dobre, a co najważniejsze i
wszyscy razem. No i na dodatek, jak obiecał reżyser, tak zrobił – nikt się nie
rozebrał, ani do snu, ani do czegoś innego.
To znakomity akt, po
pierwszej – jakby nieco przydługiej części.
Spektakl „plecie”
się w pierwszej, a eksploduje w drugiej wokół postaci Bogusławskiego, kreowanej, przez znakomitego, choć odrobinę
staroświecko manierycznego Pawła Sanakiewicza. A co jest zabawne, ta jego
maniera, ten ulubiony gest i sposób artykulacji, zostały świetnie sparodiowane
na scenie (Rogowski - Janusz Głogowski), kiedy prowincjusze próbują się buntować przeciwko wymaganiom
Bogusławskiego i szydzą z mistrza. Nawias w nawiasie! A gdzie i kiedy, to niech
już sami widzowie odnajdą.
Jeszcze prawie już na
koniec… Mała uwaga.. Tekst Gyorgy Spiro, był nieprzychylnie przyjęty w swoim
czasie przez polskie władze komunistyczne. Zarzucano pisarzowi
demitologizowanie Wojciecha Bogusławskiego, naruszanie świętości narodowych.
Zajmującą opowieść o tym można znaleźć w GT. Można tam też przeczytać tekst
pióra prof. Marzeny Marczewskiej, zatytułowany „A u nas bez zmian…”. Mówi ona
tam w kontekście „Szalbierza” o narodowych mitach, demitologizacjach. O „naszych” (nie podzielam opinii, że to tylko
nasze, widziałem sporo innych narodów) cechach narodowych.
„Zawsze funkcjonujemy w pewnej historycznej narracji,
w odurzeniu narodowymi mitami i zbiorowymi wyobrażeniami, klatce aktualnej propagandy” – pisze
badaczka.
Pozwolę sobie, sparafrazować to zdanie – „Zawsze
funkcjonujemy w pewnej historycznej narracji, w odurzeniu mitami o postępie, o
zateizowanej wersji eschatologii i zbiorowymi wyobrażeniami na ten temat, w klatce nie takiej znów nowej propagandy”.
Bowiem ruch „postępowy” jak wykazał Ernest Tuveson w
artykule "The Millenarian Structure of the Communist Manifesto", ma
religijną naturę. I choć się tyle razy skompromitował wykazując brak
jakiejkolwiek logiki, to niestety nie odszedł, religie bowiem nie łatwo
umierają, co napawa smutkiem i nadzieją – tak mnie, jak i Panią Profesor..
Oczywiście nie będzie rewolucji po tym spektaklu, nikt nie
wyjdzie na ulicę w gniewie (nic tak nie
racjonalizuje bowiem gorących emocji, jak kredyt do spłacenia we frankach. Zadbała o to tajemnicza ręka wolnego rynku i jego mit). A miejscowa „władza” nie zdejmie
sztuki z afisza. Z kilku powodów, a te dwa chyba wystarczą - po pierwsze teatr
nie jest już miejscem (czy w ogóle był kiedykolwiek, czy to tylko taka miła dla
ucha narracja?) w którym się kształtują jakieś istotne opinie mogące wpływać na
jakąś rzeczywistość poza sceną. Po drugie, ilu z nas, ludzi żyjących w „nowej
epoce”, a może ktoś z „władzy” także - jest w stanie wysłuchać wciąż
ponawianych zdań wielokrotnie złożonych?
I już naprawdę na koniec… Czy na pewno człowiek podający się za Bogusławskiego to był słynny
Bogusławski? A może tylko niegłupim, zręcznym oszustem żerującym na snobiźmie? Na
micie prowincji i „nieprowincji”? A może Paweł Aigner po raz kolejny kpi ze
wszystkiego i pokazuje jak bardzo manipulują nami cudze opinie?
Ale jedno jest
najważniejsze - jak mówił przed premierą i co można było naocznie i nausznie
stwierdzić - nie wbija gwoździem ideologii.
Krzysztof Sowiński